O korzystaniu z dróg mowy nie było, jako że policji wciąż szukała Bigmaca, choć nie tak energicznie jak kilka godzin temu. To, że Bigmac zdecydował się wrócić w mundurze niemieckiego żołnierza, mogło mieć wpływ na nawrót policyjnego entuzjazmu. Pozostały więc albo boczne drogi, albo skróty przez pole, a to niosło ze sobą kolejną niedogodność.
— Musimy zostawić wózek — sapnął Yo-less. — Możemy go wcisnąć w te krzaki…
— Pewnie! A jak go ktoś rąbnie, to utkniemy tu na zawsze! — oburzył się Bigmac.
— Kto ma ukraść? Wolisz go targać przez błoto i zarośla? Bo ja nie.
— A Guilty jest skuteczniejszy od dobermana — dodała Kirsty.
Kot, pod którego adresem padł ów komplement, otworzył jedno oko i ziewnął, ukazując przy tym coś, co można zobaczyć w koszmarach sennych. Na pewno nikt nie chciałby zostać ugryziony przez to coś, co Guilty miał w pysku — byłoby to równoznaczne z ugryzieniem przez laboratorium bakteriologiczne. A potem zwinął się w kłębek.
— Jest — zgodził się Johnny — ale on należy do pani Tachyon…
— No to co? Nie ubędzie go od spania w krzakach — zauważyła Kirsty i nagle ją olśniło. — Przecież znów myślimy bez sensu: wystarczy wrócić do 1996, wjechać na górę autobusem i wrócić do 1941 roku. Nie musimy tam wędrować…
— Nie! — wrzasnął tyle przeraźliwie, ile zdecydowanie Wobbler. Twarz jego wyrażała jedno wielkie przerażenie. — Nie zostanę tu sam! A mnie z wami nie przeniesie, zapomniałaś? A jak nie wrócicie?
— Oczywiście, że wrócimy. Przecież wróciliśmy, no nie? — Johnny spróbował go uspokoić, ale była to próba z góry skazana na niepowodzenie.
— A jak wam się drugi raz nie uda? Rower was przejedzie albo inna ciężarówka? To co ze mną będzie?
Johnny pomyślał o kopercie. Yo-less i Bigmac spoglądali na własne buty, a Kirsty dziwnie milczała.
— No… — W Wobblerze zaczęły narastać podejrzenia. — Wy coś wiecie… coś strasznego.
— Nic nie wiemy — zaprzeczył odruchowo Bigmac.
— Absolutnie nic — poparła go Kirsty.
— My? — zdziwił się Johnny. — Nawet nie wiemy, która godzina.
— A w ogóle nic nie wiemy o hamburgerach — dodał Bigmac.
— Bigmac! — warknął Yo-less tonem ostatniego ostrzeżenia.
Wobbler przyglądał im się podejrzliwie.
— Aha — mruknął. — Znowu próbujecie mnie nastraszyć? To ja sobie poczekam przy wózku. Jego nikt nie ukradnie, a mnie nic nie będzie. Zgoda? — Spojrzenie towarzyszące pytaniu mówiło jednoznacznie, że lepiej byłoby, gdyby nie nastąpił żaden sprzeciw.
— Dobra, zostanę z tobą — zaproponował Bigmac. — Jak gdzieś pójdę, to pewnie i tak skończy się na tym, że będą do mnie strzelać.
— Zresztą, po co wy chcecie drapać się na Blackdown? — spytał uspokojony Wobbler. — Poszukacie tego Hoddera i powiecie mu, żeby dokładnie nasłuchiwał? Czy żeby umył uszy? Albo zjadł kilo marchwi?
— Marchew jest na oczy, nie na uszy — przerwał mu Yo-less. — Przynajmniej moja mamuśka tak twierdzi.
— Nie wiem, co zrobimy — odezwał się Johnny. — Ale coś musiało się stać albo raczej musi się stać, bo nie będzie alarmu. Może wiadomość nie dotarła na posterunek… Musimy się dowiedzieć i to naprawić…
— Popatrz! — przerwała mu Kirsty.
Słońce prawie zaszło, a nad Blackdown zbierały się chmury. Czarne chmury.
— Burza — dodała. — Zawsze się tam zbierają. W oddali rozległ się pomruk grzmotu.
Gdy znaleźli się na pewnej wysokości, mogli stwierdzić, że Blackbury jest mniejsze, niż byli przyzwyczajeni, a to dlatego, że znacznej części miasta jeszcze nie było.
— Byłoby dobrze, jakbyśmy mogli wszystkim powiedzieć, co będą robili źle — wysapał Johnny, gdy zrobili przerwę na złapanie oddechu.
— Nikt by nie słuchał — sprzeciwił się Yo-less. — Jakby się tacy pojawili w 1996, twierdząc, że są z 2040 roku, i zaczęli się we wszystko wtrącać, to uważasz, że co by było? Aresztowali by ich jak nic.
Johnny bez słowa przyjrzał się zachodzącemu za czarne chmury słońcu.
— Będą na Tumps — oceniła Kirsty. — Tam jest stary wiatrak. W czasie wojny było tam stanowisko nasłuchu przeciwlotniczego. To znaczy jest.
— Dlaczego wcześniej tego nie powiedziałaś? — skrzywił się Johnny.
— Bo jak to, co było, jest teraz, to mi się wszystko myli.
Tumps stanowiło pięć kopców usytuowanych na kredowym wzgórzu. Porastały je wrzosy i trudne do zidentyfikowania jagody. Wieść niosła, że pod każdym spoczywa król, z czasów gdy wroga miało się na długość ręki, a nie trzy kilometry nad głową.
Chmury szły coraz niżej, powoli zmieniając się w złośliwą mgłę otulającą wzgórza, typową dla silnych burz nawiedzających Blackbury.
— Wiesz, co myślę? — spytała Kirsty, gdy ruszyli w dalszą drogę.
— Linia telefoniczna — odparł Johnny. — Jak będzie solidna burza, przestaną działać.
— Właśnie.
— A motorower? — spytał Yo-less.
— Pamiętam, co mój dziadek mawiał o Blackbury Phantom: zanim zaczęło się nim jeździć, trzeba było nabrać kondycji w pchaniu go co najmniej pięćdziesiąt metrów, klnąc bez przerwy. Jak już zapaliły, były ponoć naprawdę doskonałe.
— Ile zostało… no, wiesz… do bomb?
— Około godziny.
To znaczy, że są już w drodze, pomyślał Johnny. Mechanicy załadowali bomby do bombowców, piloci usiedli i wystartowali po odprawie przed dużą mapą Anglii, tyle że po niemiecku, na której kredkami narysowano strzałki w okolicach Siatę. Bo celem tej nocy były magazyny w Siatę. Piloci też mieli mapy, tylko mniejsze, i na nich też Siatę było zaznaczone kolorowymi kredkami.
A potem uszy Johnny’ego wypełnił ryk silników. Czuł w nogach ich wibracje, a w nosie wierciło go od zapachu benzyny, potu i gumy, z której zrobiono maskę tlenową. Ciało dygotało w nierówny rytm eksplozji; od najbliższej rzuciło całym samolotem. I zrozumiał, jaki jest prawdziwy cel tego nalotu: wrócić cało do domu. To cel każdego nalotu.
Kolejny wybuch wstrząsnął samolotem i ktoś go szarpnął za ramię…
— Co?!
— Szału można dostać, jak się wyłączasz! — Kirsty przekrzykiwała znacznie silniejszy grzmot. — Rusz się wreszcie! Nie masz nawet na tyle zdrowego rozsądku, by nie tkwić na deszczu?!
— To się zaczęło dziać — szepnął, ignorując burzę.
— Co się zaczęło?
— Przyszłość.
Ulewa zaczęła się nagle, ale nie zwracał uwagi na mokre włosy przylepiające się do skóry. Czuł rozciągający się wokół czas, czuł jego wolny ruch niosący szare bomby ku wyczyszczonym progom i skupiający je w czymś, co przypominało wir. Wszyscy byli częścią tego ruchu i nic nie mogli na to poradzić. Nie da się kierować pociągiem, siedząc w wagonie.
— Lepiej poszukajmy jakiegoś schronienia. — Głos Yo-lessa prawie zagłuszyła błyskawica, która trafiła w coś nieopodal. — Nie wygląda to najlepiej!
Zataczając się, dotarli pod osłonę drzew przyginanych przez wichurę, ale przynajmniej osłaniających na tyle, by można było spokojnie oddychać. Na jednym z kopców faktycznie stał wiatrak, choć od dawna już pozbawiony skrzydeł; cała trójka objęła się mocno i ruszyli biegiem przez ulewę do wejścia.
Prowadziło do niego kilka stopni, które pokonali błyskawicznie. Drzwi jednak okazały się zamknięte i Yo-less zaczął się do nich dobijać, nadrabiając brak sił entuzjazmem.
Po chwili drzwi uchyliły się odrobinę.
— Dobry Boże! — rozległo się z wewnątrz. — Coście za jedni? Z cyrku?
— Proszę nas wpuścić, on jest chory! — poleciła Kirsty.
— Nie mogę. — Głos był młody, ale uparty. — Tu nie wolno.
— Wyglądamy jak szpiedzy? — zdenerwował się Yo-less.
— Proszę! — dodała Kirsty, choć ton nie miał wiele wspólnego z prośbą.
Drzwi zaczęły się przymykać, znieruchomiały i w końcu się otwarły.
— Dobrze, już dobrze… ale pan Hodder mówi, żebyście stanęli tak, żeby was było widać. Wchodźcie.
— Telefon nie zadziała — oznajmił Johnny, wciąż mający zamknięte oczy.
— O czym on mówi?
— Możecie sprawdzić, czy telefon działa? — spytała Kirsty.
— A dlaczego ma nie działać? — zdziwił się nastoletni właściciel głosu. — Sprawdzaliśmy go na początku dyżuru… Ktoś majstrował przy drutach?!
Przy stole, na którym stał telefon, siedział starszy mężczyzna, który powitał ich podejrzliwym spojrzeniem. Podejrzliwość i spojrzenie skoncentrowały się na Yo-lessie.
— Lepiej sprawdź telefon — polecił. — Nie podoba mi się to wszystko. Coś jakby podejrzane.
Młodszy sięgnął po słuchawkę.
Na zewnątrz huknęło i błysnęło, gdy piorun uderzył gdzieś naprawdę blisko, a potem rozległ się prawie jedwabisty syk, gdy niebo zostało rozcięte na dwoje.
W następnej sekundzie telefon eksplodował, siejąc po ścianach fragmentami bakelitu i miedzi.
— Włosy mi stają dęba! — jęknęła Kirsty, macając się po głowie.
— Mi też — poinformował ją Yo-less. — A możesz mi wierzyć, że to się naprawdę rzadko zdarza.
— Piorun uderzył w druty — odezwał się Johnny. — Nie działają telefony z innych posterunków na wzgórzach, nie tylko ten. A teraz będzie miał kłopoty z motorowerem.
— O czym on gada?
— Macie motorower, prawda? — spytała Kirsty.
— No to co?
— Jak to: co? Właśnie straciliście łączność! Nie powinniście czegoś z tym zrobić?
Obaj mężczyźni spojrzeli po sobie w lekkim popłochu — dziewczyny nie powinny rządzić, a już w żadnym wypadku nie powinny krzyczeć.
— Tom, skocz no na dół do doktora Atkinsona i zadzwoń od niego na posterunek, że nasz telefon się rozleciał — polecił po chwili pan Hodder, nie przestając się przyglądać intruzom. — I powiedz im o tych dzieciakach.
— Nie zapali — oznajmił Johnny. — To karburator czy jakoś. To, co zawsze sprawia kłopoty.
Młodszy, Tom, spojrzał na niego z ukosa. W powietrzu wyczuwało się zmiany: dotąd obaj byli tylko podejrzliwi, teraz zaczęli czuć się niepewnie. — Skąd wiesz? — spytał Tom. Johnny otworzył usta i zamknął je z powrotem. Przecież nie mógł im powiedzieć, że czuje czas, że wie, iż gdyby zdołał właściwie zogniskować wzrok, zobaczyłby to, co chce, gdyż przeszłość i przyszłość były tuż, za rogiem, powiązane z teraźniejszością miliardem połączeń. Czuł, że prawie może wskazać, gdzie to jest: nie w górze czy w dole, ale pod właściwym kątem w stosunku do wszystkiego innego.
— Oni są już w drodze — powiedział. — Będą tu za pół godziny.
— Jacy oni? Co będzie za pół godziny?
— Blackbury zostanie zbombardowane — oznajmiła Kirsty.
Zagrzmiało.
— Tak sądzimy — dodał Yo-less.
— Pięć samolotów — powiedział Johnny i otworzył oczy. Wszystko wskoczyło na swoje miejsce i wszyscy mu się przypatrywali, ale każde z nich otaczała jakby mgła, a gdy się ktoś poruszył, w ślad za nim poruszały się obrazy, zupełnie jak średnio widowiskowe efekty specjalne. — To przez burzę i chmury — wyjaśnił — będą myśleli, że są nad Siatę, a zrzucą bomby na Blackbury.
— Tak? A skąd wiesz? Powiedzieli ci?
— Posłuchaj, durniu! — Kirsty naprawdę się wściekła. — Gdybyśmy byli szpiegami, to po co byśmy ci to wszystko opowiadali?
Pan Hodder w odpowiedzi otworzył drzwi.
— Idę do doktora zatelefonować — oznajmił. — A potem może zdołamy stwierdzić, co tu się dzieje.
— A co z bombowcami? — nie ustępowała Kirsty.
Z północnego wschodu zagrzmiało, ale poza tym słychać było tylko deszcz.
— Z jakimi bombowcami? — spytał pan Hodder i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Johnny siadł, opierając głowę na dłoniach i mrugając rozpaczliwie, by pozbyć się migających obrazów.
— Lepiej, żebyście sobie poszli — odezwał się Tom. — To niezgodne z regulaminem, żeby tu siedzieli cywile…
Johnny zrezygnował z mrugania — bombowce, które widział, za nic nie chciały zniknąć. Sięgnął po leżące na stole karty do gry.
— Dlaczego są na nich bombowce? — spytał. — Do czego one są?
— Co? No… do gry, a bombowce po to, żeby łatwiej nauczyć się rozpoznawać samoloty. — Tom uważał, by cały czas od Johnny’ego oddzielał go stół. — Jak się nimi gra, jakoś tak samo się zapamiętuje…
— Uczysz się podświadomie — uzupełniła Kirsty.
— Nie, uczysz się, grając tymi tu kartami — poprawił ją desperacko Tom.
Na zewnątrz ktoś próbował uruchomić motorower. Johnny wstał.
— Dobrze, udowodnię ci. Następną kartą, którą podniesiesz, będzie… — Przed oczyma pojawiło mu się tyle obrazów, iż stwierdził, że skoro pani Tachyon widzi w ten sposób przez cały czas, to nie dość, że jest wszędzie, ale w dodatku i tak zachowuje się naprawdę sensownie.
Na zewnątrz ktoś jeszcze usilniej próbował uruchomić motorower.
— …następną kartą będzie piątka karo.
— Nie rozumiem, po co mam ci w ogóle pokazywać karty. — Tom spojrzał nerwowo na Kirsty, która tak już działała na ludzi.
— Boisz się? — spytała słodko.
Bez słowa złapał pierwszą z brzegu kartę i uniósł ją.
— Piątka karo — potwierdził poważnie Yo-less. Johnny skinął głową.
— Następny będzie… walet kier. Był.
Na zewnątrz do odgłosów nieskutecznego odpalania motoroweru dołączyły soczyste przekleństwa.
— To sztuczka — oburzył się Tom. — Któreś z was poustawiało karty.
— To je przetasuj, jak chcesz… — odparł Johnny. — A i tak następną będzie dziesiątka trefl.
— Jak ty to robisz? — zainteresował się Yo-less, przyglądając się dziesiątce trefl.
— Hm… To tak jak… pamiętam, że ją widziałem.
— Pamiętasz, zanim ją naprawdę zobaczysz? — zdziwiła się Kirsty.
Na zewnątrz odgłosy uruchamiania motoroweru zostały zagłuszone przez wyszukane przekleństwa.
— Uhm… no, można tak powiedzieć.
— Prekognicja — ucieszyła się nie wiedzieć dlaczego Kirsty. — Jesteś pewnie urodzonym medium… takim od seansów spirytystycznych…
— Nie lubię alkoholu — bąknął Johnny, ale nikt go nie słuchał.
Kirsty bowiem skupiła się na Tomie, a Yo-less na Kirsty.
— Widzisz?! — spytała jadowicie. — Teraz nam wierzysz?
— To mi się nie podoba! To nie jest normalne… A poza tym i tak nie ma telefonu…
Drzwi otwarły się z hukiem, wpuszczając wściekłego pana Hoddera.
— Dobra! Coście, gówniarze, pomajstrowali przy moim motorowerze?!
— To karburator, przecież mówiłem — zdziwił się Johnny — albo jakoś tak…
— Arthur, powinieneś posłuchać, ten chłopak wie, co mówi…
Kirsty spojrzała na zegarek.
— Dwadzieścia minut — oznajmiła rzeczowo. — Do miasta jest więcej niż trzy kilometry. Nawet biegiem wątpię, byśmy zdążyli.
— O czym ty gadasz? — zdziwił się pan Hodder.
— Musi być jakiś kod… — mruknęła Kirsty. — Jak chcecie, żeby uruchomili syrenę, to dzwonicie i co mówicie?
— Nic im nie mów! — warknął pan Hodder.
— „Tu stacja BD3” — odezwał się Johnny, wpatrując się tępo w ścianę.
— Skąd wiesz? Powiedział ci?… Powiedziałeś im?!
— Nic nie powiedziałem, Arthur!
— Idziemy! — Kirsty ruszyła ku drzwiom. — Wygrałam kiedyś bieg na przełaj!
I energicznym ruchem łokcia odsunęła stojącego na drodze pana Hoddera.
Na wschodzie grzmiało coraz bardziej, a burza zmieniła się w stały, dokuczliwy deszcz.
— Nie zdążymy — stwierdził Yo-less. — Za nic na świecie…
— Myślałam, że jesteście dobrzy w bieganiu…
— Nas jest jeden — poprawił ją z godnością Yo-less. — Chyba że masz na myśli ludzi mojego wzrostu…
— Miałeś rację. — Tom wyszedł w ślad za Johnnym. — Tu stacja BD3!
— Wiem. Przypomniałem sobie, że mi to powiesz. Johnny nagle zatoczył się i złapał Yo-lessa, by utrzymać pion. Świat wokół niego wirował, tak jak dotąd tylko raz, gdy przed którąś gwiazdką miał bliskie spotkanie z jabłecznikiem. Głosy zdawały się stłumione, toteż nie miał pewności, czy faktycznie je słyszy, czy tylko sobie przypomina, czy też jest to echo jeszcze nie wypowiedzianych słów. Poczuł, że umysł został wytrząśnięty przez czas i pozostaje na miejscu tylko dlatego, że całe ciało stanowi solidną kotwicę.
— Cały czas jest z górki — dobiegł go głos Kirsty. A potem Kirsty wystartowała. Yo-less ruszył za nią.
W oddali, w dole zegar kościelny zaczął wybijać jedenastą.
Johnny próbował biec, ale grunt ciągle zmieniał mu się pod stopami.
Zastanawiał się, po co się męczą, skoro miał w kieszeni gazetę z opisem bombardowania i jego ofiar, ponieważ nie ogłoszono alarmu… „To ci się tylko tak wydaje”, przypomniał sobie znajome zawołanie pani Tachyon.
Chciałby być lepszy w tych podróżach w czasie… Chciałby być bohaterem…
Dolatujący z przodu rozpaczliwy wrzask Yo-lessa wyrwał go z wielopłaszczyznowości czasu:
— Potknąłem się o owcę!
W dole widać było światła Blackbury, a raczej ich pozostałości — tu zamalowane reflektory jakiegoś samochodu, tam cienką smugę światła przedostającego się przez dziurę po molach w zasłonie. Po burzy nadszedł wiatr, przeganiając miejscami chmury. Tu i ówdzie na niebie rozbłysły gwiazdy.
Pobiegli dalej.
Yo-less wpadł na następną owcę.
Z tyłu rozległ się znacznie głośniejszy, choć pojedynczy tupot, i dołączył do nich Tom.
— Jak się mylicie, to będą kłopoty! — wysapał.
— A jak mamy rację? — spytała bynajmniej nie zasapana Kirsty.
— Mam nadzieję, że się mylicie!
Ponownie zagrzmiało, ale cztery biegnące sylwetki otaczał bąbel desperackiej ciszy.
Wbiegli na obrośniętą krzewami drogę, gdy Tom zahamował z piskiem obcasów.
— Posłuchajcie!
Posłusznie znieruchomieli i zaczęli nasłuchiwać.
W oddali mruczała burza, w bezpośrednim sąsiedztwie szumiał deszcz… a spoza odgłosów przyrody słychać było odległe i ciche brzęczenie.
Tom ruszył z taką prędkością, że jeśli dotychczas biegł, to teraz musiał lecieć.
W mroku przed nimi zamajaczył jakiś dom. Tom przeskoczył przez płot, przegalopował przez trawnik i zaczął dobijać się do drzwi.
— Otwierać! Niebezpieczeństwo! Otwierać! Johnny i pozostali dobiegli do furtki. Brzęczenie stało się głośniejsze.
Powinniśmy być w stanie coś zrobić, tłukło się niczym zacięta płyta po głowie Johnny’ego… coś musi się dać zrobić… Sądzili, że to będzie łatwe, bo są z przyszłości, a tu figa. Nic nie zostało zrobione, a bombowce są prawie na miejscu…
— Otworzyć, do cholery!
Yo-less otworzył furtkę i wbiegł do środka. Coś w mroku plusnęło.
— Chyba wlazłem w sadzawkę — rozległ się mokry głos. — Bo na basen za płytkie.
Tom przestał się dobijać, a zaczął czegoś szukać na ziemi.
— Jak rozbiję szybę… — mruknął.
— Na środku jest głębiej — zameldował mokro Yo-less. — I złapała mnie fontanna albo coś.
Brzęknęło szkło. Tom wsadził rękę przez wybitą przy drzwiach szybę, coś szczęknęło i drzwi stanęły otworem. Wpadł w nie natychmiast, potknął się o coś, coś załomotało i pojawiło się słabe światło. Potem coś trzasnęło i…
— Ten telefon też nie działa! Piorun musiał załatwić centralę!
— Gdzie jest następny dom? — spytała Kirsty, gdy Tom wybiegł na zewnątrz.
— Dopiero na Roberts Road! — I pognał w mrok. Pognali za nim, przy czym Yo-less nieco chlupotliwie.
Brzęczenie było już całkiem głośne, głośniejsze niż odgłosy ich własnego sapania.
Ktoś powinien je w mieście usłyszeć — wypełniało całe niebo!
Nic nie mówiąc, wszyscy ruszyli szybciej…
Wreszcie odezwała się syrena, ale chmury zdążyły odsłonić księżyc. W jego blasku można było dostrzec przesuwające się po niebie cienie, a Johnny czuł niewidoczne kształty obracające się coraz wolniej i wolniej, im niżej się znajdowały.
Najpierw eksplodowały ogródki działkowe. Potem fabryka przetworów, a w końcu Paradise Street. Z daleka wyglądało to niczym rząd róż rozkwitających w przyspieszonym tempie i na pomarańczowo-czarno.
A potem zjawił się dźwięk — łomoty, huki i ogólnie wielkie porcje hałasu dobijające się nachalnie do uszu.
W końcu ucichło. Słychać było jedynie odległe potrzaskiwanie i coraz głośniejsze dzwonienie straży pożarnej.
— No nie! — jęknęła Kirsty.
Tom przestał biec, stanął i wpatrywał się w odległe płomienie.
— Telefon nie działa — szepnął. — Próbowałem zdążyć, ale telefon nie działał…
— Jesteśmy podróżnikami w czasie! — wykrztusił Yo-less. — To się nie powinno wydarzyć!
Johnnym lekko wstrząsnęło: uczucie było podobne do grypy, tylko znacznie, znacznie gorsze. Czuł się, jakby się znalazł na zewnątrz własnego ciała i obserwował je z klinicznym zainteresowaniem.
To było tu miejsca i teraz czasu…
Ludzie przeżywają dzięki niezwracaniu uwagi na tego rodzaju uczucia, ponieważ jeśliby ktoś zatrzymał się i zwrócił na nie uwagę, próbując zrozumieć, to świat przetoczyłby się po nim jak walec…
Paradise Street zawsze miała być zbombardowana i była zbombardowana. Gdziekolwiek bądź, to się będzie zawsze działo…
„Tak ci się tylko wydaje”…
Gdzieś…
Nad dachami pojawiły się płomienie, a do dzwonu strażackiego dołączyły inne.
— Motorower nie chciał zapalić! — mamrotał Tom. — Telefon nie działał! Burza była! Próbowałem zdążyć na piechotę! To jak to może być moja wina?!
Gdziekolwiek bądź…
Johnny znów miał wrażenie, że może się udać w kierunku, którego nie ma na kompasie czy na mapie, ale który jest na zegarze. Wrażenie wylewało się z niego z taką siłą, że czuł, jak przecieka mu między palcami. Nie miał wózka i worków… ale może zdoła sobie zapamiętać, jak to ma zrobić…
— Mamy czas! — powiedział nagle.
— Zidiociałeś? Czy to tylko szok? — zainteresowała się Kirsty.
— Idziesz czy nie?
— Gdzie?
Johnny ujął jej dłoń i sięgnął drugą ręką po Yo-lessa, a potem wskazał mu brodą wpatrzonego w płomienie Toma.
— Złap go — polecił. — Będziemy go potrzebować, gdy tam dotrzemy.
— Gdzie?
Johnny spróbował się uśmiechnąć.
— Zaufajcie mi. Ktoś musi. — I ruszył. Pozostała dwójka za nim, ciągnąc za sobą Toma, który wyglądał jak lunatyk.
— Szybciej — polecił Johnny. — Inaczej nigdy tam nie dotrzemy.
— Posłuchaj, bomby już spadły — rzekła zniżonym głosem Kirsty. — To już się stało.
— Wiem. Musiało się stać. Inaczej nie moglibyśmy się tam dostać, zanim się stanie. Szybciej! Biegiem! — Johnny wykonał własne polecenie, ciągnąc ich za sobą.
— Chyba możemy pomóc… — wysapał Yo-less. — Wiem… jak udzielić… pierwszej pomocy…
— Czego?! Widziałeś, jak tam wybuchało? — zdziwiła się Kirsty.
Poruszający się dotąd niejako obok nich Tom ocknął się nagle, spojrzał na płomienie i zgubił krok, zwiększając tempo. A potem oni przyspieszyli i tak na zmianę prowadząc, narzucili sobie nawzajem zwariowaną szybkość.
W kierunku, w którym biegli, była droga.
Johnny skręcił w nią natychmiast.
Ciemny krajobraz rozjaśniły odcienie szarości jak na bardzo starym filmie. Niebo z czarnego przeszło w atramentową purpurę. Wszystko wokół wyglądało zimno niczym kryształ, a liście i krzewy lśniły, jakby były pokryte szronem.
A mimo to Johnny nie czuł zimna. Nie czuł niczego. Biegł, czując pod stopami lepką nawierzchnię, jakby próbował sprintu w melasie.
Powietrze wypełniał dziwny dźwięk, który ostatnio słyszał po otwarciu worka, tyle że znacznie głośniejszy — niczym milion nie dostrojonych radioodbiorników.
Yo-less próbował coś powiedzieć, ale nie zdołał wydobyć z siebie głosu, wskazał więc, o co mu chodzi, wolną ręką.
Przed nimi leżało Blackbury. Nie było ani z 1996 roku, ani z 1941 roku, i błyszczało.
Johnny nigdy nie widział zorzy polarnej, ale dużo o niej czytał. Z opisów sądząc, było to światło czasami w zimne noce pojawiające się od Bieguna Północnego i przypominające kurtyny zamarzniętego, błękitnego ognia. Tak właśnie wyglądało miasto, ku któremu biegli.
Zaryzykował spojrzenie w tył.
Niebo było głęboko karmazynowe, rozjaśnione w centrum do rubinowego blasku.
Zdał sobie sprawę, że gdyby przestał biec, wszystko by się skończyło: droga byłaby znów drogą, niebo — niebem, ale jeśli nadal będzie biegł w tym kierunku…
Zmusił nogi do dalszego wysiłku przez gęste, zimne i ciche powietrze. Blask był coraz jaśniejszy, a miasto bliższe. Czuł, jak pozostali ciągną go za ręce. Kirsty próbowała coś krzyknąć, ale poza rykiem cienkich głosów nie było nic słychać.
Błękit runął nagle ku nim, spotykając się z czerwienią nadlatującą z tyłu, i wszyscy wylądowali na drodze na brzuchach.
— Cała jestem pokryta lodem! — rozległ się pełen pretensji głos Kirsty.
Johnny pozbierał się do pionu i przyjrzał sobie. Z rękawów przy najmniejszym poruszeniu odpadały płaty lodu. Spojrzał na pozostałych: Yo-less pierwszy raz w życiu był biały. Tylko dziwnie parowało mu z włosów, gdzie lód najszybciej topniał.
— Co myśmy zrobili? — Kirsty była najwyraźniej pod wrażeniem. — Co to było?
— Posłuchaj! — przerwał jej Yo-less. — Wszyscy słuchajcie!
Gdzieś w mroku zegar zaczai wybijać godzinę.
Znajdowali się na skraju pogrążonego w mroku miasta. Nie było ruchu na ulicach, ale nie było też i pożarów. Z pobliskiego pubu dochodziło pobrzękiwanie szkła i stłumione śmiechy.
Zegar ucichł, za to rozległo się namiętne miauknięcie kota.
— Jedenasta? — zdziwiła się Kirsty. — Przecież jedenasta była, gdy zbiegaliśmy… ze wzgórz… Wróciłeś w czasie?
— Chyba nie wróciłem… Chyba poszedłem na skróty… albo obszedłem… Nie wiem!
Tom przyklęknął. Z jego twarzy, ledwo widocznej w mroku, mogli wyczytać, że mają przed sobą człowieka, któremu przytrafiło się zbyt wiele i którego mózg swobodnie dryfuje.
— Mamy siedem minut — odezwał się Johnny.
— Że co? — odezwał się Tom.
— Żeby zmusić ich do włączenia syreny! — ocknęła się Kirsty.
— Jak to? Bomby spadły… widziałem pożary… to naprawdę nie była moja wina, telefon…
— Jeszcze nie spadły! Ale spadną, jak nic nie zrobisz! I to natychmiast! Wstawaj, i to już! — To bez cienia wątpliwości była Kirsty.
Nikt nie był w stanie zignorować takiego głosu — przelatywał przez mózg i wydawał rozkazy bezpośrednio mięśniom. Tom uniósł się niczym winda.
— Grzeczny chłopiec! Teraz marsz! Posterunek policji znajdował się na końcu ulicy. Do drzwi dotarli jednocześnie, toteż nic dziwnego, że chwilę trwało, nim znaleźli się wewnątrz. Dalej był korytarz i pokój przedzielony barierką albo raczej ladą, która oddzielała publikę od sił prawa i porządku, aktualnie reprezentowanych przez sierżanta. Oprócz niego za barierką znajdował się jeszcze mężczyzna w oficerskim mundurze siedzący za biurkiem.
Sierżant stał za ladą i pisał coś w wielkiej księdze, ale na ich widok zamarł z otwartymi ustami.
— Witaj, Tom — wykrztusił w końcu. — Co się dzieje?
— Musicie włączyć syrenę! — zażądał Johnny.
— I to zaraz! — dodała Kirsty.
Sierżant przyjrzał się najpierw jemu, potem jej, a potem znacznie dłużej Yo-lessowi. W końcu spojrzał na wojskowego. Sierżant należał do osób preferujących widownię, jeśli sądził, że będzie zabawny.
— Tak? — spytał uprzejmie. — A dlaczego miałbym to zrobić?
— Oni mają rację, sierżancie — odezwał się Tom. — Trzeba uruchomić syrenę! Biegliśmy całą drogę!
— Z góry? Toż to ponad trzy kilometry, a nie wyglądacie na zasapanych? Nie trafiłeś przypadkiem po drodze do pubu, młody człowieku? Coś jak z tym dornierem z zeszłego tygodnia, który okazał się ciężarówką na drodze do Slate, co?
Cierpliwość Kirsty, która w najbardziej sprzyjających okolicznościach widoczna była wyłącznie za pomocą specjalnej aparatury, dobiegła końca.
— Przestań się wyśmiewać z czegoś, czego nie rozumiesz, patetyczny bufonie! — wrzasnęła, skutecznie odbierając sierżantowi mowę.
Sierżant poczerwieniał, wziął głęboki oddech, ale powiedział zupełnie coś innego, niż planował, bowiem Tom przełazi przez barierkę.
— A ty gdzie?!
Tom dotarł tymczasem do biurka, odepchnął oficera i ignorując policjanta, przestawił przełącznik.