Prawdę mówiąc, Johnny też nie lubił szpitali. Głównie dlatego, że ci, których w nich odwiedzał, już z nich nie wychodzili. Poza tym jakkolwiek personel próbowałby rozweselić wnętrza (a to kwiatkami, a to obrazkami, a to inwencją własną), i tak żadne nie wyglądało przyjaźnie. W końcu nikt tu nie przebywał, dlatego że miał taką ochotę.
Na szczęście Kasandra była naprawdę dobra w znajdywaniu odpowiedzi, nawet jeśli musiała je wymuszać na innych, tak wiec odszukanie pokoju, w którym leżała pani Tachyon, nie trwało długo.
— To ona, prawda? — spytała Kasandra, ledwie stanęli w drzwiach.
Prawie przy każdym łóżku ktoś siedział (albo większa liczba ktosiów), ale i tak nie sposób było nie poznać na pierwszy rzut oka, które zajmowała pani Tachyon. Była bowiem jedyną osobą, która oprócz szpitalnej koszuli miała na sobie jeszcze coś: wciśniętą na głowę narciarską czapkę z pomponem. Na niej zaś szpitalne słuchawki. Siedziała na łóżku, wpatrywała się intensywnie w ścianę i radośnie podrygiwała.
— Wygląda na zadowoloną — oceniła Kasandra. — Można się dowiedzieć, czego słucha?
— Trudno powiedzieć, bo słuchawki nie są podłączone — odparła z lekka zrezygnowana pielęgniarka. — Jesteście jej krewnymi?
— Nie — zaprzeczyła Kasandra. — Jesteśmy…
— To taki projekt — wpadł jej w słowo Johnny. — Jak pielenie ogródków starszym osobom i inne podobne… wie pani.
Pielęgniarka spojrzała na niego niepewnie, ale magiczne słowo „projekt” jak zwykle zadziałało. Zamiast zagłębiać się w temat, pociągnęła nosem.
— Chyba czuję ocet…
Kasandra spojrzała na Johnny’ego, który uśmiechnął się niewinnie. A przynajmniej próbował.
— To nie od nas — oświadczył. — My mamy tylko winogrona.
Pielęgniarka nie do końca przekonana, że dobrze robi, odeszła w końcu, a oni przysunęli wolne krzesła do łóżka pani Tachyon, która cały czas konsekwentnie ich ignorowała.
Johnny nigdy w życiu z nią nie rozmawiał i nie bardzo wiedział, jak zacząć. Kasandra nie miała takich problemów — pochyliła się i odsunęła jedną ze słuchawek.
— Dzień dobry, pani Tachyon! — oświadczyła głośno i wyraźnie.
Pani Tachyon znieruchomiała i przyjrzała się podejrzliwie najpierw jej, potem Johnny’emu. Miała podbite oko, potargane siwe włosy, które wysunęły się spod narciarki, lecz było w niej coś przerażająco niepowstrzymywalnego.
— Doprawdy? Tak ci się tylko wydaje! — oznajmiła. — Niech pan zadzwoni jutro, panie piekarz, to pogadamy o chrupkim pieczywie. Bidactwo, tak? Tak ci się tylko wydaje! Co: gorset?! Może im tam się to podoba, ale ja serdecznie dziękuję. Coo, ni ma bananów? Miałam dom, ale teraz to sami czarni. Kapelusze.
— Dobrze się tu panią opiekują? — spytała Kasandra.
— Nie ma strachu! Tik-tak-bang! Chciałabym zobaczyć, jak próbują. Oto pudding. Pewnie, że pamiętam, kiedy tu były pola, ale kto by chciał mnie słuchać?
— Myślę, że jest nieco… zdezorientowana. — Kasandra spojrzała wymownie na Johnny’ego. — Nie rozumie słowa z tego, co do niej mówię.
— My też nie rozumiemy słowa z tego, co ona do nas mówi — zauważył Johnny, który cały czas czuł się zdezorientowany.
Pani Tachyon poprawiła słuchawki i ponownie zaczęła radośnie podrygiwać.
— Nie wierzę… — sapnęła Kasandra. — Przepraszam! — Po czym zdjęła pani Tachyon słuchawki i starannie je sprawdziła. — Pielęgniarka miała rację: są głuche jak pień!
Pani Tachyon nie przestała tym razem radośnie podrygiwać.
— I znowu się lęgnie co minutę! — zanuciła. A potem mrugnęła do Johnny ego. Było to wyraźne, rozumne mrugnięcie z planety Tachyon do planety Johnny.
— Przynieśliśmy pani trochę winogron — ocknął się Johnny.
— Tak ci się tylko wydaje!
— Winogrona! — powtórzył zdecydowanie Johnny, otwierając torbę i podtykając jej owoce pod nos.
Wewnątrz znajdowała się ryba z frytkami zawinięta w pergamin. Oczy pani Tachyon rozszerzyły się w nagłym zrozumieniu, a koścista dłoń wystrzeliła spod kołdry z podziwu godną szybkością, złapała pakunek i zniknęła wraz z nim z powrotem.
— On i jego płaszcz — oświadczyła. — Pies je trącał.
— Nie ma o czym mówić. Trzymam pani wózek w bezpiecznym miejscu. Guilty też jest cały, choć wątpię, żeby coś zjadł, nie licząc frytek i mojej dłoni.
— To wina pana Chamberlaina — odparła pani Tachyon.
Nieśmiało zabrzęczał dzwonek.
— No proszę, koniec odwiedzin. — Kasandra prawie zerwała się z krzesła. — Jak ten czas leci. Miło było panią poznać, szkoda, że musimy już iść. Chodź, Johnny.
— Lady Szmira — odparła pani Tachyon i spytała Johnny’ego: — Co teraz słychać na ulicach?
— Hm… Zakaz parkowania? — zaryzykował, próbując myśleć tak jak ona.
— Tak ci się tylko wydaje! Te one to worki czasu. Umysł jest rowerem. Gdzie umysł pójdzie, to reszta też musi. Dziś tu, a jutro zniknięte! Cała sztuka to robienie! Co?
Johnny’ego zamurowało — zupełnie jakby w radiu zamiast zakłóceń usłyszał krótki, sensowny komunikat.
— Pan McPhee miesza cukier z piaskiem. — Pani Tachyon wróciła do normy, o ile można to tak nazwać. — Tak ci się tylko wydaje!
— Po coś jej to przyniósł?! — syknęła Kasandra, ledwie znaleźli się na korytarzu. — Ona potrzebuje prawidłowej, zdrowej diety, a nie jakichś frytek! Dlaczego jej to dałeś?
— Bo ciepłe frytki to coś, co chciałby każdy przyzwyczajony do zimnych. A w dodatku nie jadła wczoraj kolacji. Wiesz, jest coś dziwnego…
— Ona jest dziwna.
— Nie lubisz jej, prawda?
— Owszem. Nie powiedziała ci nawet dziękuję.
— A myślałem, że jest biedną ofiarą represyjnego systemu i znieczulicy. Tak przynajmniej mówiłaś, jak tu jechaliśmy.
— I co z tego? Uprzejmość nic nie kosztuje. Chodź, mam serdecznie dość tego miejsca!
— Zaczekajcie… — rozległo się z tyłu.
— Znaleźli frytki! — jęknęła Kasandra. Powoli i ostrożnie oboje się odwrócili.
Osoba, która się do nich zbliżała, choć niewątpliwie płci żeńskiej, nie była pielęgniarką, chyba że szpital miał tajną zmianę chodzącą w cywilnych ciuchach. Kobieta była młoda, miała okulary, niezwykłą fryzurę i buty, które wywarłyby wrażenie nawet na Bigmacu. W ręku trzymała garść papierów.
— Czy… czy wy znacie panią… hm… Tachyon? O ile to jej nazwisko… — spytała.
— Chyba jej — przyznał Johnny. — W każdym razie wszyscy się tak do niej zwracają.
— To bardzo dziwne nazwisko — stwierdziła kobieta. — Prawdopodobnie zagraniczne.
— Właściwie to jej nie znamy — odezwała się Kasandra. — Odwiedziliśmy ją wyłącznie z powodów społecznych.
— Słodka godzino! — jęknęła kobieta i czym prędzej przeniosła spojrzenie z Kasandry na papiery. — Wiecie o niej coś? Cokolwiek?
— Na przykład? — Johnny zrobił się nagle ostrożny.
— Gdzie mieszka. Skąd pochodzi. Ile ma lat. Cokolwiek.
— Nie bardzo. Widuje się ją często, ale sama pani wie, jak to jest…
— Przecież musi gdzieś spać!
— Pewnie musi — zgodził się Johnny posłusznie.
— Nigdzie nie ma jej danych! — desperowała właścicielka imponujących butów. — Nigdzie w ogóle nie ma żadnych danych żadnego Tachyona.
Sądząc po jej głosie, powyższy stan rzeczy powinien być karalny.
— Pani jest z opieki społecznej — zrozumiała wreszcie Kasandra.
— Owszem. Nazywam się Partridge.
— Chyba widziałem, jak pani rozmawia z Bigmakiem — przypomniał sobie Johnny.
— Z kim? Kto to jest Bigmac?
— Hm… Simon… chyba Wrigley.
— A tak, Simon. — Pani Partridge nagle spochmurniała. — To ten, który chciał wiedzieć, ile samochodów musi ukraść, żeby dostać darmowe wakacje w Afryce.
— A pani mu powiedziała, że wysłałaby go tam natychmiast, gdyby kanibalizm wciąż był…
— Tak, tak. — Pani Partridge zaczęła się nagle spieszyć.
Kiedy mniej niż rok temu zaczynała pracować, była święcie przekonana, że powodem całego zła na świecie jest wielki interes i rząd. Teraz była pewna, że jest to w zasadzie wina Bigmaca.
— Zrobiła pani na nim wrażenie — poinformował ją Johnny. — Mówił, że…
— O pani Tachyon niczego nie wiecie? Miała wózek pełen śmieci, ale nikt nie wie, gdzie on jest.
— Faktycznie… — zaczęła Kasandra.
— My też nie wiemy — przerwał jej stanowczo Johnny.
— Byłoby dobrze, gdybyśmy go znaleźli. Może tam są jej papiery albo coś, co pozwoliłoby ją zidentyfikować… Oni zbierają najrozmaitsze rzeczy. Gdy byłam w Bolton, miałam do czynienia ze staruszką, która…
— Spóźnimy się na autobus — przerwała jej Kasandra. — Przykro nam, że nie możemy pomóc. Chodź, Johnny. — I praktycznie wyciągnęła go ze szpitala. — Przecież masz ten wózek! — oznajmiła oskarżycielsko, gdy znaleźli się przed budynkiem. — Sam mi powiedziałeś.
— Mam, ale nie widzę powodu, aby go jej zabrali albo w nim grzebali. Też byś nie chciała, żeby ktoś grzebał w twoich rzeczach.
— Moja mama twierdzi, że ona wyszła za lotnika w czasie drugiej wojny. Nie wrócił z któregoś lotu i zdziwaczała.
— A mój dziadek mówi, że razem z kolegami przewracali jej wózek dla zabawy, kiedy był w moim wieku. Twierdzi, że w życiu nie słyszał, żeby ktoś kunsztowniej od niej klął.
— Co? — Kasandrę nowina dosłownie zatrzymała w pół kroku. — Ile lat ma twój dziadek?
— Nie wiem. Pewnie z sześćdziesiąt pięć.
— A ile ma według ciebie pani Tachyon?
— Trudno powiedzieć przez te wszystkie zmarszczki… około sześćdziesiątki?
— I nie wydaje ci się to dziwne?
— Co?
— Coś ci się ostatnio pogorszyło! To, że jest młodsza od twojego dziadka!
— Co… aha… może on znał inną panią Tachyon?
— A wydaje ci się to prawdopodobne?
— Nie bardzo… Zaraz, uważasz, że ona ma sto lat?
— Naturalnie, że nie. Musi istnieć jakieś sensowne wytłumaczenie. Jaką twój dziadek ma pamięć?
— Doskonałą w dziedzinie programów telewizyjnych. I dobrą do twarzy: wielokrotnie twierdzi, że ten aktor grał kilka lat temu, dajmy na to, policjanta w serialu, którego bohaterem był taki kudłaty. Tytułu i nazwiska nie da się z niego wyciągnąć. Próbowałem. A jak coś kupisz, to zawsze ci powie, że jak był młody, można to było kupić za sześciopensówkę i jeszcze dostać resztę.
— Tym się nie ma co przejmować: każdy dziadek tak ma — mruknęła nie wiadomo czemu mściwie Kasandra. — Zaglądałeś do tych worków?
— Nie… ale tam musi być coś dziwnego.
— Co masz na myśli?
— Hm… no, są te słoiki z marynatami…
— Ludzie przeważnie lubią takie rzeczy, nawet starzy.
— Może i lubią, nie o to chodzi. Tylko te marynaty są… no, są równocześnie stare i nowe. I miała rybę z frytkami zawiniętą w gazetę.
— I co z tego?
— Nikt teraz nie zawija ryby z frytkami w gazetę, a wyglądała na świeżą. Przyjrzałem się, bo dałem frytki kotu, i ta gazeta… — Nagle urwał, bo jak miał jej powiedzieć, że zna tę pierwszą stronę: znalazł ją na mikrofilmie w bibliotece, gdzie skopiowano mu ją jako pomoc do projektu.
Ta, którą wczoraj rozwinął, była owszem zatłuszczona i nieco przesiąknięta octem, ale bez dwóch zdań była też nowa… człowiek jakoś odruchowo wie, kiedy ma do czynienia z nową gazetą.
— No dobrze, chodźmy w takim razie je obejrzeć — zdecydowała nieco zaskoczona jego przedłużającym się milczeniem Kasandra. — To nikomu nie zaszkodzi.
Johnny poddał się — Kasandra już taka była: gdy zawodziło wszystko inne, próbowała być za wszelką cenę rozsądna.
Autostradą gnał wielki, czarny samochód poprzedzany przez parę motocyklistów. W ślad za nim jechało dwóch następnych i nieco mniejszy samochód pełen ponurych mężczyzn w garniturach, słuchających niewielkich radioodbiorników i nie ufających nikomu.
Na tylnym siedzeniu pierwszego samochodu siedział Sir John, opierając dłonie na srebrnej gałce laski, a podbródek na dłoniach. Przed jego nosem znajdowały się dwa ekrany, wyświetlając ciągły strumień danych dotyczących jego różnorakich kompanii rozsianych po całym świecie. Dane przesyłane były przez satelitę, który także stanowił jego własność. Pod ekranami j znajdowały się jeszcze dwa faksy i trzy telefony.: Sir John przestał się w nie wpatrywać i wcisnął przycisk interkomu. Prawdę mówiąc, nie przepadał za Hicksonem (bo nie lubił facecików o byczych karkach), ale na razie był on jedyną osobą, z którą można porozmawiać.
— Wierzysz w możliwość podróży w czasie, Hickson?
— Trudno powiedzieć, Sir — odparł zaskoczony szofer, mimo wszystko nie odwracając głowy.
— To się daje zrobić.
— Skoro pan tak twierdzi, Sir.
— Czas został zmieniony.
— Tak, Sir.
— Naturalnie nic o tym nie wiesz, bo znajdujesz się w czasie, w który zmienił się poprzedni.
— To mam szczęście, Sir.
— Wiesz, że kiedy zmienia się czas, ma się dwie przyszłości biegnące równolegle?
— Musiałem przespać tę lekcję, Sir.
— Zupełnie jak nogawki w spodniach.
— Frapujące, Sir. I godne zastanowienia.
Sir John przyjrzał się karkowi Hicksona — naprawdę był byczy, czerwony i porastały go kępki krótkich włosów. Naturalnie nie najął kierowcy — miał ludzi, którzy mieli ludzi od takich spraw. A jemu jakoś nie przyszło do głowy, żeby nająć szofera interesującego się czymkolwiek innym niż to, co się dzieje na drodze.
— Teraz skręć w lewo — polecił niespodziewanie nawet dla samego siebie Sir John.
— Jesteśmy wciąż trzydzieści kilometrów od Blackbury, Sir.
— Rób, co mówię!
Wóz zarzucił, hamując z piskiem opon i skręcając równocześnie, po czym pomknął zjazdem, zostawiając na asfalcie ślady spalonej gumy.
— Skręć w lewo!
— Będziemy jechali pod prąd, Sir!
— Jak nie mają sprawnych hamulców, to nie powinni się pchać na ulicę! Widzisz, mają hamulce. Teraz w prawo!
— To droga dla rowerów! Stracę robotę!
— Hickson, może dotrze do ciebie, że to ja cię zatrudniam, więc tylko ja mogę cię wylać. Ale skoro potrzebujesz motywacji… chcę zgubić cały ten ogon, który zwykle za mną jeździ. Jeśli sami dojedziemy do Blackbury, to osobiście dam ci ćwierć miliona funtów. I to nie jest żart.
Hickson na wszelki wypadek zerknął we wsteczne lusterko, po czym wyszczerzył się radośnie.
— Trzeba było od razu tak mówić, Sir. Proszę się czegoś złapać.
I ruszył przez krzaki, skręcając na ścieżkę rowerową.
Prawie równocześnie rozdzwoniły się wszystkie telefony.
Sir John przyglądał im się przez chwilę, po czym naciśnięciem przycisku otworzył boczną szybę i po kolei wyrzucił wszystkie trzy.
Zaraz potem zrobił to samo z faksami.
A po krótkiej chwili także z obu monitorami.
Słysząc, jak eksplodują gdzieś z tyłu przy zetknięciu z ziemią, poczuł się znacznie lepiej.