W centrum handlowym dało się zauważyć sporo drobnych różnic i jedną dużą. Zmienił się bar hamburgerowy — tekturowe czapki miały inny kształt, a dominującymi barwami były nie czerwona i żółta, tylko błękitna i biała.
Czarno ubrany mężczyzna wszedł tam jak do siebie.
— Kto to jest? — spytała szeptem Kirsty.
— Wyśmiałabyś mnie, jakbym ci powiedział! Ta podróż w czasie! Sam mam problemy, żeby w to uwierzyć.
Sir John siadł przy najbliższym stoliku i gestem zaprosił pozostałych, a gdy usiedli, uczynił drugą z najgorszych rzeczy, jaką klient może zrobić w punkcie szybkiego żywienia.
Pstryknął na kelnerkę.
Natychmiast podbiegła, obserwowana uważnie przez wszystkich pracowników.
— Młoda damo — oznajmił Sir John na lekkim zadechu. — Ci młodzi ludzie mogą zamówić, na co tylko mają ochotę. Ja poproszę szklankę wody. Dziękuję.
— Tak, Sir John. — Kelnerka prawie się ukłoniła i wymiotło ją po wodę.
— Się nie powinno tego robić — powiedział chrapliwie Bigmac. — Powinno się ustawić w kolejce.
— Nie, to wy powinniście się ustawić w kolejce — poprawił go Sir John. — Ja nie muszę.
— Zawsze nazywano pana: Sir John? — spytał podejrzliwie Johnny.
Mężczyzna mrugnął porozumiewawczo.
— Wiesz, prawda? Domyśliłeś się i masz rację. Nazwisko łatwo zmienić, zwłaszcza podczas wojny. Wydawało mi się, że tak będzie lepiej. A tytułu szlacheckiego dorobiłem się w 1964 za zasługi w zarabianiu naprawdę dużych pieniędzy.
Kelnerka wróciła z wodą, postawiła ją przed Sir Johnem i zamarła z notesem w ręku. Spoglądała na resztę siedzących przy stoliku z uśmiechem kogoś, kto spodziewa się lada moment czegoś mało przyjemnego.
— Poproszę… a, co mi tam: poproszę wszystko — zaryzykował Yo-less.
— Ja też — zawtórował mu Bigmac.
— Cheeseburgera? — Johnny nie był aż takim ryzykantem.
— Chillibeanburgera — dodała Kirsty. — I chcę się wreszcie dowiedzieć, co się dzieje, zgoda?
Sir John spojrzał na nią dziwnie i skinął na kelnerkę.
— A ja poproszę ze wszystkim — powiedział wolno i uważnie, jakby cytując coś, co słyszał dawno temu — bo chcę zostać muzułmaninem.
— Buddystą! — jęknął odruchowo Yo-less. — Zawsze palisz ten do w… — A potem szczęka mu opadła.
— Zawsze? — spytał uprzejmie Wobbler.
— Cóż… czekałem trochę, ale nie wróciliście — zaczął wyjaśniać Wobbler, gdy zamieszanie przy stoliku nieco się uspokoiło. — A więc…
— Ależ wróciliśmy! To jest: wrócimy! — przerwała mu Kirsty.
— Atu się właśnie zaczynają problemy, o których wie Johnny. Załóżmy, że nie wróciliście? Bo się baliście albo się okazało, że nie możecie. Istnieje taka możliwość, a to oznacza, że przyszłość przebiega dwutorowo. W jednej wróciliście, w drugiej nie. Teraz jesteście w przyszłości, w której nie wróciliście. Jestem w niej od 1941 roku. Nad tą dwutorowością nie radzę się za bardzo zastanawiać, bo szkodzi. Wiem, bo próbowałem. Wracając do tematu… z początku mieszkałem u Seeleyów, tych, których spotkałem pierwszego dnia. Ich syn służył w Royal Navy, więc wszyscy sądzili, że jestem nieco tępawym ewakuowanym. I tak po trochu… podczas wojny ludzie nie zadają zbyt wielu pytań, zwłaszcza gdy chodzi o jednego grubego chłopaka. Seeleyowie byli naprawdę mili. W pewnym sensie… zaadoptowali mnie po tym, jak ich syn został storpedowany. Po paru latach musiałem się jednak wyprowadzić.
— Dlaczego? — spytała Kirsty.
— Bo wolałem nie spotkać własnych rodziców albo czegoś podobnego. — Wobbler wciąż miał problemy z oddechem. — Historia i tak pełna jest plam, łat, szwów i innych fastryg, po co je zwiększać? Zmiana nazwiska nie była problemem. W czasie wojny giną archiwa, podobnie jak ludzie; można zniknąć i pojawić się gdzieś indziej jako ktoś zupełnie inny. Zwłaszcza w wojsku zaraz po wojnie.
— Byłeś w wojsku? — Bigmac omal nie spadł z krzesełka.
— Wszyscy byli. To się nazywało National Service. Ja trafiłem do Berlina. A potem wróciłem i trzeba było zacząć zarabiać na życie. Chcesz następnego milkshake’a, Bigmac? Prywatnie odradzam, wiem, z czego są robione.
— Mogłeś wynaleźć komputer — zarzucił mu Bigmac.
— Tak? A jak ci się wydaje, kto by słuchał w takich sprawach młokosa, który nawet nie był na uniwersytecie? A poza tym… popatrz no na to… — Wobbler ujął plastykowy widelec jednorazowego użytku i popukał nim w blat. — Wyrzucamy ich codziennie miliony. Po pięciu minutach użytkowania lądują w śmieciach, tak?
— Tak — odparła Kirsty, obserwująca nieco nerwowo personel, który z kolei w nabożnym skupieniu obserwował Wobblera.
Wyglądało to mniej więcej tak, jak w uczciwym klasztorze, do którego wpadł na herbatkę Święty Piotr.
— Sto lat temu uznano by je za cudowny owoc ludzkiego geniuszu, a teraz wyrzuca się je, nawet o tym nie myśląc. Dobra, kto wie, jak się je robi?
— No… potrzebna jest ropa i… chyba coś o tym pisze w książce do fizyki albo chemii…
— Nikt nie wie — stwierdził z satysfakcją Wobbler. — Ja zresztą też.
— Nie martwiłabym się tym — odezwała się niespodziewanie Kirsty. — Wzięłabym się za pisanie s.f.: lądowanie na Księżycu, obcy i takie tam.
— Ty byś się wzięła i może by cię nawet zaczęli wydawać. — Wobbler ze zmęczoną miną zaczął się macać po kieszeniach płaszcza. — Ja nigdy nie miałem smykałki do słów… No, więc otworzyłem bar hamburgerowy.
Johnny rozejrzał się i zaczai się uśmiechać ze zrozumieniem.
— Właśnie — przytaknął Wobbler. — W 1952 roku. O barach hamburgerowych wiedziałem wszystko, od tekturowych czapek dla obsługi po skład potraw. Po pierwszym roku miałem trzy, po drugim dziesięć. Teraz parę tysięcy. Konkurencja po prostu nie miała szans, boja wiedziałem, co się sprawdzi, a nawet kiedy. Keczup w odpowiednich naczyniach, urodzinowe przyjęcia dla dzieci, klown Willie Wobbler…
— Willie Wobbler? — spytała najwyraźniej będąca pod silnym wrażeniem Kirsty.
— To były bardziej niewinne czasy… — Wobbler uśmiechnął się. — A potem zacząłem wprowadzać inne rzeczy: miękki papier toaletowy na początek. To, czego oni tu używali, mogło zastąpić w razie potrzeby papier ścierny, i to nie drobnoziarnisty. A potem miałem już tyle pieniędzy i czasu, że mogłem zacząć słuchać ludzi. Ludzi z pomysłami, ale bez gotówki. Na przykład ktoś ma pomysł, jak zrobić naprawdę mały magnetofon, który można nosić przy sobie, albo urządzenie do nagrywania na taśmę sygnału telewizyjnego, żeby go można było później obejrzeć. Daję takiemu pieniądze i zakładam z nim firmę, żeby to produkować. Przy okazji podsunę jakiś pomysł, na przykład nagrywanie na taką taśmę filmów.
— To nieuczciwe! — obruszyła się Kirsty. — To jak… oszustwo.
— Dlaczego? — zdziwił się szczerze Wobbler. — Każdy z tych facetów był szczęśliwy jak nie wiem co i jeszcze bardziej zaskoczony, że chciałem ich wysłuchać, bo dotąd wszyscy traktowali ich jak wariatów. Przyznaję, że na tym zarobiłem, ale oni też.
— To jesteś milionerem? — olśniło Bigmaca.
— Nie, milionerem to byłem w pięćdziesiątym piątym, teraz jestem miliarderem. — Wobbler pstryknął ponownie i do stolika podszedł kierowca w czarnym uniformie, który tymczasem zjawił się w lokalu.
— Hickson, czy ja jestem miliarderem?
— Wielokrotnym, Sir.
— Tak sądziłem. I chyba mam jakąś wyspę… zaraz, jak ona się nazywa… Tasmania… tak, na pewno Tasmania.
Wobbler ponownie obmacał kieszenie i z jednej wyjął cienkie srebrne etui, z którego wysypał dwie białe pigułki. Połknął je, popił wodą i skrzywił się, jakby go zęby rozbolały.
— Nie ruszyłeś swojego hamburgera ze wszystkim — zauważył bacznie go obserwujący Johnny.
— A nie, zamówiłem go, żeby szybciej wytłumaczyć, kim jestem. Nie wolno mi jeść takich rzeczy, bo jestem na ścisłej diecie: żadnego sodu, cholesterolu, cukru czy skrobi. Ta woda nie jest destylowana, więc pewnie też szkodliwa.
Kierownik lokalu wreszcie zebrał się na odwagę i nieśmiało podszedł do stolika.
— Sir John! To prawdziwy zaszczyt…
— Tak, wiem. Dziękuję. Wystarczy, proszę dać mi spokój, rozmawiam z przyjaciółmi… — Wobbler urwał i uśmiechnął się złośliwie. — Frytki są w porządku, Bigmac? A milkshake, Yo-less? Ma właściwą konsystencję?
Zapytani spojrzeli odruchowo na kierownika z plakietką „Nazywam się KEITH”. Minę miał niezwykle nabożną.
— Eee… dobre — ocenił Bigmac.
— Świetne — zawtórował mu Yo-less. Keith omal nie zemdlał.
— Zawsze są dobre — dobił go Yo-less.
— I mam nadzieję, że zostaną dobre — pomógł mu z entuzjazmem Bigmac.
Keith pospiesznie przytaknął.
— Generalnie jesteśmy w soboty — poinformował go Bigmac. — Jakby trzeba było jeszcze coś sprawdzić…
— Dziękuję, Keith, możesz odejść — pożegnał kierownika Wobbler i mrugnął do Bigmaca, gdy tamten się upłynnił. — Wiem, że nie powinienem, ale to praktycznie jedyna rozrywka, jaka mi została.
— Dlaczego przyjechałeś tu akurat dziś? — spytał cicho Johnny.
— Nie mogłem się powstrzymać przed małym sprawdzeniem… — Wobbler go zignorował. — Pomyślałem sobie, że ciekawie byłoby obserwować samego siebie. Bez wtrącania się, naturalnie. No i wtedy dowiedziałem się, że się w ogóle nie urodziłem. Mój tata zresztą też nie. Mama mieszkała w Londynie i wyszła za kogoś innego. To jedna z zalet posiadania pieniędzy: prywatnych detektywów kupuje się na pęczki.
— Przecież żyjesz — stwierdziła Kirsty. — Toż to nonsens! Musiałeś się urodzić!
— Pewnie, że się urodziłem, tylko w innym czasie. W tej nogawce Spodni Czasu, w której wszyscy się urodziliśmy. Potem wróciłem w czasie z wami i coś się spieprzyło. Nie jestem pewien co… więc muszę wracać dłuższą drogą. Można powiedzieć, że zamiast podróży w czasie mam spacer w czasie.
— Jestem pewna, że to nie jest logiczne — stwierdziła Kirsty.
— Czas w ogóle nie jest logiczny. — Wobbler wzruszył ramionami. — On się zawija wokół ludzi i pewnie ma masę luźnych końców. Czasami takie końce są niezbędne, inaczej spaghetti byłoby po prostu wstydliwym doświadczeniem. Rozmawiałem o tym z wieloma naukowcami… banda utytułowanych durni! Im który ma wyższy tytuł, tym głupszy! Czas jest w naszych umysłach, każdy głupi może to zobaczyć…
— Jesteś chory, prawda? — przerwał mu cicho Johnny.
— Aż tak widać?
— Pigułki zamiast hamburgera i kłopoty z oddychaniem są raczej widoczne.
Wobbler uśmiechnął się, ale tym razem bez cienia radości.
— Cierpię na życie — odparł — ale jestem już prawie uleczony.
— Posłuchaj, przecież cię tu nie zostawimy. — Kirsty najwyraźniej wbrew sobie próbowała mówić spokojnie i rozsądnie. — Wrócimy po ciebie!
— Dobrze — odparł spokojnie Wobbler.
— Nie masz nic przeciwko temu? No, bo jak wrócimy, to przestaniesz istnieć… a przestaniesz?
— Gdzieś na pewno będę istniał.
— Zgadza się — wtrącił Johnny. — Wszystko, co się wydarzyło… gdzieś zostaje! Tych czasów równoległych jest cała masa.
— Zawsze miałeś wyobraźnię większą od głowy, to potem przechodziło na innych — przyznał Wobbler. — Co to ja jeszcze chciałem… aha. Myślę, że powinienem dać to…
W tym momencie szofer wykazał samodzielność.
— Eee… Sir, wie pan, że Zarząd chciał… — zaczął, podchodząc doń.
Przerwała mu nagła aktywność Wobblera, który błyskawicznym ruchem trzasnął laską w blat, aż nie dojedzone frytki Bigmaca podskoczyły.
— Naucz się wreszcie, do cholery, że to ja ci płacę! Zarządowi też, więc niech czeka! Jeszcze nie do końca jestem martwy, a tego, kim jestem, nie zawdzięczam słuchaniu prawników! Teraz masz wolne! Sio! — Po czym spokojnie sięgnął do kieszeni, wyjął z niej kopertę i podał ją Johnny’emu. — Nie mam prawa żądać od was, abyście wrócili. Miałem tu całkiem niezłe życie, w sumie rzecz biorąc…
— Ale… — dodał Johnny, widząc przez szklane drzwi czterech motocyklistów i samochód wjeżdżający na parking.
— Przepraszam? — zdziwił się Wobbler.
— Następnie miałeś powiedzieć „ale” — wyjaśnił Johnny, obserwując mężczyzn pośpiesznie zbliżających się ku drzwiom.
— Faktycznie. Ale jeśli wrócicie, to napisałem ten list… wiesz, komu go oddać. Wiem, że nie powinienem tego robić, ale kto zrezygnowałby z takiej okazji?! — Wobbler wstał.
A raczej próbował, bo za oparcie jego krzesła złapał Hickson, ale cofnął się, widząc wymowny gest laską.
— Nigdy się nie ożeniłem ani nie miałem dzieci — dodał Wobbler, wspierając się na lasce. — W sumie nawet nie wiem dlaczego. Jakoś tak… nie wydawało mi się to właściwe. Chcę być znowu młody… gdziekolwiek.
— Wrócimy — powiedział Johnny cicho, ale dobitnie. — Uczciwie.
— To dobrze, ale widzisz… to nie tylko kwestia powrotu. Trzeba jeszcze zrobić to, co należy.
A potem odszedł ku grzecznie czekającym mężczyznom w ciemnych garniturach, którzy natychmiast go otoczyli. Bigmac tak się na to zapatrzył, że nawet nie zwrócił uwagi na mieszankę musztardy, keczupu, chili i czegoś wściekle zielonego, która wypłynęła z hamburgera wprost do jego rękawa.
— No… — mruknął Yo-less. — Też tak będziemy kiedyś wyglądać?
— Starzy? Pewnie będziemy… — pocieszył go Johnny.
— Przecież Wobbler nie może być taki stary! — Bigmac zainteresował się zawartością swojego rękawa. — O rety!
— Musimy po niego wrócić! — zdecydował Johnny. — Nie możemy pozwolić mu zostać…
— Bogatym? — spytał uprzejmie Yo-less. — Bo na starość to raczej nic nie poradzimy: każdy tak ma.
— Jeśli go sprowadzimy, to ten stary… tutaj przestanie istnieć — zauważyła Kirsty.
— Nie przestanie — uspokoił ją Johnny — ale będzie istniał tylko tutaj, nigdzie więcej. Zresztą myślę, że on w ogóle nie będzie długo istniał… gdziekolwiek.
— Co jest w tej kopercie? — spytała Kirsty, gdy wyszli.
Johnny musiał przyznać, że go zaskoczyła — zwykle wyglądało to tak, że stwierdzała: „Zobaczymy, co tam jest”, wyjmując mu to z ręki.
— To dla Wobblera — wyjaśnił.
— Napisał list do samego siebie?! O czym?
— A skąd mam wiedzieć?! Nie czytuję cudzej korespondencji, zwłaszcza zaklejonej! — zirytował się Johnny i żeby uciąć dalszą dyskusję, wsunął kopertę do wewnętrznej kieszeni kurtki. — Ci kulturyści z zadyszką powinni już skończyć. Chodźcie.
— Zarazi — Kirsty najwyraźniej wróciła już do normy. — Skoro wracamy do 1941 roku, to może tym razem udalibyśmy się tam odpowiednio przygotowani, co?
— Ano — przytaknął Bigmac. — Trzeba się uzbroić!
— Raczej właściwie ubrać! — poprawiła go energicznie.
„Młoda damo…”
Godzinę później spotkali się za kaplicą na niewielkim, ponurym podwórku, gdzie zostawili wózek.
— W porządku, gdzie znalazłeś to wdzianko, Johnny? — powitała go Kirsty.
— Dziadek ma na strychu masę różnych rzeczy. To są jego stare spodenki piłkarskie, a pulowery nosi, odkąd go pamiętam. A ten pojemnik jest z 1940 roku, mam w nim wszystkie papiery dotyczące projektu, na wszelki wypadek. Pojemnik jest oryginalny, wtedy noszono w nich maski przeciwgazowe.
— Tak? — zdziwił się Bigmac. — Myślałem, że pierwowzór walkmana.
— Jak wyrzucisz czapkę, może być — oceniła Kirsty. — Bo w niej dopiero zaczynasz się od nosa. Yo-less, co ty, na litość boską, masz na sobie?
— Obaj z Bigmakiem poszliśmy do tego sklepu na Wallace Street, gdzie sprzedają kostiumy teatralne. — Yo-less nieco nerwowo przestąpił z nogi na nogę. — No i to żeśmy wybrali…
Yo-less miał szerokoskrzydły kapelusz, buty, na których zmieściłaby się opona samochodowa, i ciasne spodnie. Przynajmniej to, co z nich było widoczne, było ciasne.
— A to na wierzchu, to co? — spytał Johnny, nie ukrywając niesmaku.
— Płaszcz, a co ma być?! — zaniepokoił się Yo-less.
— Może i płaszcz, ale dlaczego czerwony? — spytała ze zgrozą Kirsty. — Jako kolor maskujący jest wręcz idealny: na pewno nikt cię nie zauważy. A te spodnie wkładałeś na mokro czy na tłuszcz?
— Sprzedawca twierdził, że to strój z tego okresu — zaprotestował Yo-less.
— Dla saksofonisty albo innego handlarza żywym towarem — mruknął Johnny. — Fakt, że nigdy cię w czymś podobnym nie widziałem.
— Dlatego to jest przebranie — poinformował go radośnie Yo-less.
Kirsty przyjrzała się dokładniej ostatniemu uczestnikowi wycieczki i słowa uwięzły jej w gardle.
— Bigmac, możesz mi powiedzieć, dlaczego mam wrażenie, że czegoś nie zrozumiałeś? — spytał niezwykle spokojnie Johnny.
— Mówiłem mu! — jęknął Yo-less. — Ale nie słuchał.
— Ten w sklepie zaklinał się, że nosili to w czasie całej wojny — oburzył się Bigmac. — No to w czterdziestym pierwszym też, nie?
— Owszem. — Kirsty odzyskała zdolność mowy. — Ale nie sądzisz, że ludzie mogą zauważyć, że to niemiecki mundur?
— Naprawdę? — Bigmac był wstrząśnięty. — Myślałem, że Yo-less sobie jaja robi… Przecież oni mieli swastyki i inne takie.
— To gestapo. A ty sobie wybrałeś najpopularniejszy uniform szeregowego Wehrmachtu. To była ich armia i co jak co, ale ten mundur wszyscy znają!
— To co miałem zrobić? Poza tym były tylko kolczugi!
— Zostaw kurtkę i hełm, reszta wygląda jak w każdym innym mundurze, może nie zauważą.
— A tak w ogóle dlaczego założyłaś futro? — zdziwił się Johnny. — Jeszcze jest całkiem ciepło, a poza tym zawsze twierdziłaś, że noszenie skór martwych zwierząt to odmiana morderstwa.
— No, ale ona zawsze to mówi tylko starym babom w kosztownych futrach — mruknął Bigmac. — Żadnemu motocykliście jeszcze uwagi nie zwróciła, a łażą w skórach, no nie?
— Dokładnie sprawdziłam. — Kirsty zignorowała go, poprawiając torebkę i kapelusz. — To strój z epoki.
— A te wypchane bary jak u zapaśnika?
— Tak wypchane ramiona były wtedy szczytem mody.
— W drzwiach się mieścisz czy musisz przechodzić bokiem? — zainteresował się Yo-less.
— Może skończylibyśmy już z tymi złośliwościami?
— Spokoju mi nie daje to, co powiedział stary Wobbler o tym, że żeby go zabrać z powrotem, musimy coś właściwie zrobić — powiedział Yo-less. — Co zrobić?! I co to jest „właściwie”?
— Będziemy musieli się dowiedzieć — stwierdził rozsądnie Johnny. — Nie mówił, że to będzie łatwe.
— Dobra, może byśmy się już wzięli do roboty? — zaproponował Bigmac, otwierając drzwi. — Brakuje mi Wobblera.
— Dlaczego? — zainteresowała się Kirsty.
— Bo nie umiem pluć prosto — warknął zły nagle Bigmac.
Zziajam amatorzy kondycji w wieku emerytalnym dawno już wytoczyli się do domów, toteż bez problemów ustawili wózek na środku podłogi. Śpiący na workach Guilty nawet nie otworzył oka.
— Hmm… to nie są czary? — upewnił się Yo-less.
— Wątpię. To pewnie tylko bardzo, bardzo dziwna nauka — odparł Johnny.
— To dobrze… eee, a jaka jest różnica?
— Yo-less, kogo to obchodzi? — jęknęła Kirsty. — Do roboty!
Guilty zaczął mruczeć.
Johnny ujął worek, który zdawał się drgać w jego uchwycie, i ostrożnie go rozwiązał.
Skoncentrował się.
Tym razem było łatwiej — poprzednio został po prostu wciągnięty niczym korek płynący z prądem w rurę kanalizacyjną. Teraz wiedział, dokąd się udaje, i czuł czas. Umysły bowiem przesuwały się w czasie, worki zaś były niezbędne, by umożliwić ten ruch ciałom. Właśnie tak, jak mówiła pani Tachyon.
Lata wpadły do worka niczym woda po wyjęciu zatyczki ze zlewu. Z pomieszczenia — można by rzec — wyssało czas… a potem były w nim ławki i zapach wypastowanej świętości.
I Wobbler obracający się z otwartą gębą.
— …co?!
— W porządku, to my — uspokoił go Johnny.
— Dobrze się czujesz? — spytał równocześnie Yo-less. Wobbler może nie był najbystrzejszy w okolicy, ale przyglądając im się, natychmiast nabrał dziwnych podejrzeń, co było wyraźnie widać po jego minie.
— Co jest? — spytał równie podejrzliwym tonem. — Co mi się przyglądacie, jakby mi róg na czole wyrósł? I po coście się tak poprzebierali? Dlaczego Bigmac się wystawił w niemiecki mundur?
— Widzisz? — ucieszył się Yo-less. — Mówiłem ci, to nie chciałeś słuchać!
— Wróciliśmy po ciebie — odezwał się Johnny. — Poza tym wszystko w porządku.
— Jasne, że w porządku — zawtórował mu Bigmac. — Słuchaj: nie czujesz się przypadkiem… stary?
— Po pięciu minutach? — zdziwił się Wobbler.
— Coś ci przyniosłem. — Bigmac wyjął z kieszeni coś prostokątnego, w miarę płaskiego i zdecydowanie sfatygowanego. Niemniej było to jedyne aktualnie istniejące na ziemi pudełko ze styropianu. Wewnątrz zaś był big Wob… ze wszystkim.
— Rąbnąłeś go? — zainteresował się Yo-less.
— Nie, zaoszczędziłem. Ten stary mówił, że nie będzie go jadł, to by się zmarnowało, nie? A poza tym to w końcu jego, nie? Czyli można powiedzieć, że…
— Chyba nie zamierzasz tego zjeść? — spytała pospiesznie Kirsty. — Jest zimny, tłusty i był u Bigmaca w kieszeni kurtki, diabli wiedzą jak długo i w jakim towarzystwie.
Wobbler uniósł wieko.
— Zjadłbym go, nawet gdyby go żyrafa oblizała-oznajmił stanowczo. I ugryzł. — Niezłe! Skąd to? — Obejrzał pudełko i sprecyzował: — Co to za stary pryk z brodą?
— A, jakiś tam pryk — zbagatelizował Johnny.
— Taak, nic o nim nie wiemy. Zupełnie — zawtórował mu Bigmac.
Wobbler przyjrzał się im podejrzliwie.
— O co tu chodzi? — spytał równie podejrzliwie.
— Nie mogę ci teraz wytłumaczyć — westchnął Johnny. — Chwilowo zablokowało cię tutaj… hmm, no, coś poszło nie tak… no… jest jakiś hak.
— Jaki hak?
— Hmm… duży.
Wobbler przestał jeść: sprawa była poważna.
— Jak duży?
— Hmm… nie zamierzasz się urodzić… Wobbler spojrzał na Johnny’ego, a potem na nie dojedzonego hamburgera i znowu na Johnny’ego.
— Jem tego hamburgera? — spytał raczej kategorycznie. — To są ślady moich zębów?
— Słuchaj, to naprawdę jest proste! — włączyła się Kirsty. — Tu jesteś jak najbardziej żywy, ale kiedy tu przybyliśmy pierwszy raz, musiało się wydarzyć coś, co zmieniło przyszłość. Każdy swoim postępowaniem ją zmienia, wszystkim, co robi. I przez to powstały dwie przyszłości albo dwie historie, zależy, z której strony się na to patrzy. W jednej rodzisz się, ale następują zmiany, i gdy wróciliśmy, znaleźliśmy się w innej: w tej, w której się nie urodziłeś. Teraz musimy przywrócić pierwotny stan rzeczy i wtedy wszystko będzie w porządku.
— Przypadkiem ty też nie masz półki kaset ze Star Trekiem? — spytał Wobbler, któremu podejrzliwość zaczynała wchodzić w krew. — Albo trzech?
Kirsty wyglądała, jakby coś jej nagle spadło na głowę.
— Cóż… no… hmm… jedną albo dwie… no, kilka… niewiele… no i co z tego? Prawie ich już nie oglądam!
— Hej! — Yo-less wyraźnie się ucieszył. — A masz ten odcinek, w którym tajemnicza siła…
— Zamknij się! I to zarazi To, że serial jest odzwierciedleniem problemów społecznych końca dwudziestego wieku, wcale nie znaczy, że można się nabijać z ludzi, którzy oglądają go z czysto akademickim zainteresowaniem!
— A mundur floty też masz? — spytał nie zrażony Yo-less.
Kirsty rozkwitła jak piwonia.
— Jeżeli którykolwiek z was komukolwiek o tym powie, będzie miał naprawdę poważne problemy — ostrzegła. — Mówię serio!
Johnny otworzył drzwi kaplicy. Na zewnątrz środowe popołudnie zmieniało się w środowy wieczór. Padał drobny deszczyk, a powietrze pachniało węglem, octem i drewnem z lekką domieszką ciepłej gumy.
W 1941 roku w Blackbury robiono rozmaite rzeczy. Kominy dymiły…
W 1996 roku w Blackbury nie robiono niczego. Były co prawda magazyny, był zakład składający komputery i siedziba regionalna Departamentu Znaków Drogowych, ale w praktyce ludzie jedynie przekładali rzeczy z miejsca na miejsce albo dodawali numerki.
— Więc dobrze, oglądam niektóre filmy fantastycznonaukowe — rozległ się z tyłu wyjątkowo miły głos Kirsty. — Przynajmniej wybieram, co oglądam, i podchodzę do tego krytycznie, a nie gapię się na wszystko, w czym tylko strzelają z laserów.
— Przecież nikt nie mówi, że to robisz — powiedział rozwścieczające rozsądnie Yo-less.
— Nie pozwolicie mi tego zapomnieć, co?
— Nie mam zamiaru do tego wracać — poinformował ją z godnością Yo-less. — Nigdy.
— A jak wróci, to niech nas rozszarpią dzicy weganie — dodał Bigmac.
— Bigmac, weganie to tacy, co nie jedzą zwierzęcych produktów — jęknął Yo-less. — Chodziło o Wulkanów. Tych, co mają zieloną krew…
— Może byście się łaskawie zamknęli! — zaproponował nieoczekiwanie Wobbler. — Ja tu się jeszcze nie urodziłem, a wy się kłócicie o głupich obcych.
— Może się zastanowimy, co zrobiliśmy, że zmieniliśmy przyszłość? — zaproponował Johnny.
— Praktycznie wszystko. — Kirsty była wyraźnie zniechęcona. — A Bigmac jeszcze zostawił mnóstwo rzeczy na posterunku.
— Strzelali do mnie…
— Brutalna prawda jest taka, że cokolwiek z tego, co zrobiliśmy, mogło zmienić przyszłość. — Yo-less też nie tryskał optymizmem. — Mogliśmy wpaść na kogoś, kto się spóźnił przez to o pięć sekund z przejściem przez ulicę i samochód go rozjechał. To tak jak z tym rozdeptaniem dinozaura. Najmniejszy drobiazg może zmienić całą naszą historię.
— Bzdura! — oburzył się Bigmac. — Rzeka zawsze płynie w tę samą stronę, niezależnie, w którą stronę płyną ryby.
— Eee… — odezwał się Wobbler. — Był tam smarkacz…
Powiedział to w specyficzny, powolny sposób, tonem kogoś, kto się boi, że właśnie odkrył coś naprawdę ważnego.
— Jaki smarkacz? — zainteresował się Johnny.
— Jakiś smarkacz. Uciekał z domu czy coś… nie: uciekał do domu. Taki w portkach do kolan i z muchami w nosie…
— Co znaczy „uciekał do domu”?
— No bo narzekał, że go tu ewakuowali i że ma tego wszystkiego dość i ucieka do Londynu, czyli do domu — wyjaśnił niechętnie Wobbler. — Tyle że potem zaczął za mną leźć, rzucać kamieniami i wyzywać od szpiegów. Pewnie dalej się tam kręci. Pobiegł tą ulicą, tam.
— Paradise Street? — upewnił się Johnny.
— Chyba… a co z nią? — zaniepokoił się Wobbler.
— Będzie w nocy zbombardowana — oświeciła go Kirsty. — Johnny ma na tym punkcie hopla.
— Że też Niemcom chce się marnować bomby na takiego — zdziwił się Wobbler. — On był praktycznie po ich stronie…
— Jesteś pewien, że to była Paradise Street? — spytał Johnny. — Masz tam jakichś krewnych? Dziadków albo pradziadków?
— Skąd mam wiedzieć? Przecież oni żyli wieki temu!
— No dobrze. — Johnny spróbował się uspokoić, co po paru głębszych oddechach mu się udało.
— Nnnie wiem! — Wobbler poczuł się w obowiązku rozwinąć temat. — Jeden z moich dziadków żyje w Hiszpanii, a drugi zginął, zanim się urodziłem!
— Jak? — Kirsty przejęła rolę inkwizytora.
— Spadł z motoru w 1971 roku. — Wobbler nagle się uspokoił. — Widzicie, wszystko w porządku.
— Wobbler, nic nie jest w porządku — westchnął Johnny. — Gdzie on mieszkał?
Wobblerem zaczęło trząść, co było normalną reakcją na nadmiar wrażeń.
— Nie wiem! Pewnie w Londynie… tata mówi, że dziadek był tu w czasie wojny, a potem przyjechał z wizytą i spotkał babcię… ek… ek!
— Nie przerywaj sobie — zachęcił go Johnny.
— Ek!… Ek!… — Wobbler wyraźnie się zaciął.
— Ile on miał lat, kiedy zginął? — Yo-less uznał za stosowne włączyć się w przesłuchanie.
— Ek! Czterdzieści, tak mówił tata. Motor kupił sobie na urodziny.
— To w 1941 roku miałby z dziesięć lat… — mruknął Johnny.
— Ek!… Ek!
— Myślisz, że to ten smarkacz? — sprecyzował Yo-less jako szybszy z matematyki.
— No! Jeszcze może miałem go zapytać, czy nie zamierza być moim dziadkiem? — rozzłościł się nagle Wobbler. — I poradzić, żeby trzymał się z dala od motorów?
Johnny z pojemnika na maskę przeciwgazową wyjął mocno zużytą stertę papierów i zaczął je przeglądać.
— On podał może jakieś nazwisko? Ten smarkacz, znaczy się?
— Ek!… Jakąś panią Density! — Wobbler wymusił na swojej pamięci niebywały wysiłek.
— Numer jedenasty. — Johnny wyjął fotokopię jakiegoś artykułu. — Mieszkała z córką Gladys.
— Moja babka miała na imię Gladys! — bąknął Wobbler. — Chcesz powiedzieć, że ponieważ on nie uciekł do Londynu, to zginie tej nocy i przez to się nie urodzę?
— Całkiem możliwe — stwierdził Yo-less.
— To co się ze mną stanie?
— Będziesz musiał tu zostać — odparł Johnny.
— Ani mowy! Tu jest okropnie! W kinie grają same starocie i to czarno-białe. W knajpie na tablicy pisze, że podają „Mięso i dwa warzywa”; co to ma być za jedzenie? Nawet Hongkong Henry pisze, jakie mięso! A wszyscy się tu ubierają, jakby przyjechali z Rosji albo innej Polski! Tu można oszaleć!
— Mój dziadek zawsze mówił, że jak był mały, to dopiero mieli fajnie, choć nic nie mieli — zaoponował Bigmac.
— Każdy dziadek tak mówi — zgasiła go Kirsty. — To odruchowe, tak samo jak stwierdzenie: „Co? Pięćdziesiąt pensów za batonik?! Jak ja byłem w twoim wieku, to kupowałem takie za sześciopensówkę i jeszcze dostawałem resztę!”
— Oni mieli fajnie, bo nie wiedzieli, czego nie mają — zauważył Johnny.
— A ja wiem — westchnął Wobbler. — Wiem o jedzeniu, które ma więcej niż dwa kolory, o stereo, o uczciwej muzyce, o… no, o wszystkim. I chcę do domu!
Wszyscy odruchowo spojrzeli na Johnny’ego.
— Ty nas tu ściągnąłeś… — zauważył Yo-less.
— Ja?!
— A kto? — spytała uprzejmie Kirsty. — A konkretnie to twoja wyobraźnia. Jest dla ciebie za duża, tak jak powiedział Sir J…, jak zawsze uważałam, i ciągnie za sobą wszystkich wokół. Nie wiem dokładnie jak, ale wciąga. Cały czas myślałeś o tym nalocie, o Paradise Street, i proszę, gdzie wylądowaliśmy.
— Powiedziałaś, że to bez znaczenia, czy ją zbombardują, czy nie — oburzył się Johnny. — Powiedziałaś, że to i tak historia!
— Ja nie chcę być historia! — miauknął Wobbler.
— Dobra, pomyliłam się, twoje na wierzchu — przyznała Kirsty. — To co mamy robić?
Johnny ponownie zajął się papierami.
— Cóż… dowiedziałem się, że tej nocy była burza. Naprawdę solidna… piloci dostrzegli Blackbury i skorzystali z okazji, by pozbyć się bomb i jak najprędzej zawrócić. To się zdarza… zdarzało dość często. W mieście była… jest syrena alarmowa, która powinna uprzedzać o nalocie. Tylko że nie uprzedziła.
— Dlaczego?
— Proponuję sprawdzić — odparł Johnny, chowając papiery.
Syrena umieszczona była na słupie na jednym z dachów przy High Street. Nie wyglądała imponująco.
— To? — zdziwił się Yo-less. — Wygląda jak nadmuchane jo-jo.
— To faktycznie syrena przeciwlotnicza — potwierdziła Kirsty. — Widziałam zdjęcie w jakiejś książce.
— A jak to działa? Uruchamiane radarem czy jak?
— Radaru to oni chyba jeszcze nie wymyślili… — bąknął Johnny niepewnie.
— No to jak?
— Pewnie gdzieś jest włącznik…
— To musi być tam, gdzie się go nie da włączyć dla jaj — ocenił Yo-less. — Gdzieś, gdzie jest poważnie…
Odruchowo ich spojrzenia zjechały po słupie, dachu, ścianie, niebieskiej lampie i zatrzymały się na tabliczce z napisem:
POSTERUNEK POLICJI
— No, proszę! — ucieszył się Yo-less.
Siedli na ławce przy klombie po drugiej stronie ulicy, obserwując posterunek. Z budynku wyszedł policjant, stanął w słońcu i przyglądał się im.
— Dobrze, że zostawiliśmy Bigmaca na straży wózka — odezwał się Yo-less.
— Zawsze miał alergię na policjantów — dodał Johnny.
— Znowu nie macie pojęcia, co zrobić! — westchnęła Kirsty. Wstała, podeszła do policjanta i odbyła z nim następującą rozmowę, doskonale zresztą słyszalną na ławce: — Przepraszam, panie policjancie…
— Słucham, młoda damo? — Policjant uśmiechnął się szeroko. — Wybrałaś się przewietrzyć mamy futro?
Oczy Kirsty zwęziły się.
— O rany! — westchnął Johnny.
— Co jest? — zainteresował się Yo-less.
— Twoja reakcja na „Sambo” to małe miki w porównaniu z tym, jak ona reaguje na „młodą damę”.
— Właśnie się zastanawiałam — powiedziała przez zaciśnięte zęby młoda dama — jak działa ta duża syrena alarmowa?
— Nie łam sobie nad tym głowy, kochanie. To skomplikowane urządzenie: nie zrozumiałabyś.
Johnny zaczął się rozglądać za czymś do ukrycia. Najlepiej czymś dużym i solidnym. A potem przestał, gdyż siedział z opadniętą szczęką, słuchając, jak Kirsty przechodzi samą siebie.
— No bo ja się tak boję — pisnęła z głupawym uśmieszkiem. — Jestem pewna, że którejś nocy nadlecą bombowce pana Hitlera i ona nie zadziała. Spać ze strachu nie mogę!
Policjant położył jej dłoń na ramieniu i Johnny odruchowo zamknął oczy — Kirsty zmuszona była opuścić Blackbury Karate Club, ponieważ żaden z zawodników nie chciał do niej podejść bliżej niż na dwa metry.
— No nie, tak nie może być — obruszył się policjant. — Popatrz no na Blackdown: tam co noc dyżuruje pan Hodder i jego odważni pomocnicy. Jeśli pojawią się w pobliżu jakieś samoloty, oni wtedy zadzwonią natychmiast na posterunek, a my włączymy syrenę. Widzisz, nie ma się czego bać!
— A jak telefon się zepsuje?
— A to też nie problem. Wtedy któryś tu zaraz zjedzie na rowerze.
— Na rowerze?! To wszystko?
— To motorower. — Policjant spojrzał na nią nerwowo: w końcu wszyscy tak na nią spoglądali.
Kirsty spoglądała na niego bynajmniej nie nerwowo, ale uporczywie, toteż dodał:
— To Blackbury Phantom! — Ton sugerował, że powinno to wywrzeć wrażenie nawet na młodej damie.
— Tak? A to ulga! — Kirsty zaczynały puszczać nerwy. — To mnie pan uspokoił.
— I tak powinno być. — Policjant też wyglądał na zadowolonego, że rozmowa się kończy. — Nie masz się czego bać, kwiatuszku.
— No, to idę się pobawić lalkami — parsknęła Kirsty.
— Doskonały pomysł! — ucieszył się policjant, najwyraźniej nie rejestrując żrącej ironii nawet z bezpośredniej odległości. — Zaproś je na herbatkę.
Kirsty energicznie przemaszerowała przez ulicę i ciężko siadła na ławce.
— Pewnie, powinnam chyba faktycznie pobawić się lalkami, szlag by to! — warknęła, wpatrując się tępo w kwietnik.
Yo-less spojrzał pytająco nad jej głową.
Johnny odpowiedział mu identycznym spojrzeniem.
Żaden wolał się nie odzywać pierwszy.
— Nie słyszeliście, co on mi powiedział? — Kirsty nie wytrzymała przeciągającego się milczenia. — Ten cymbał był przekonany, że skoro jestem płci żeńskiej, to muszę być idiotką! Przecież to ludzkie pojęcie przechodzi! Wyobraźnia się kończy, jak się pomyśli, że można żyć w takich czasach, gdzie to nie jest karalne!
— Mnie wystarczy wyobrażanie sobie życia w czasach, w których bomba może wpaść przez sufit — stwierdził Johnny. — Ale jak tamto bardziej do ciebie przemawia…
— Przyzwyczajenie: tata zawsze mówi, że przez całe lata sześćdziesiąte żył w cieniu bomby atomowej. Pewnie dlatego do dziś nosi wściekle jaskrawe ciuchy. Laleczki! Może jeszcze w różowych sukieneczkach i różowych wstążeczkach… Przecież to ciemnota i zabobon!
Yo-less poklepał ją po ramieniu.
— Nie przejmuj się; on nie chciał cię obrazić. Tak został wychowany. W tych czasach tak to wyglądało. Przecież nie możecie się spodziewać, że zmienimy swoją własną historię.
Kirsty przyjrzała mu się z namysłem.
— To ma być złośliwość? — spytała podejrzliwie.
— Skądże! — oburzył się Yo-less. — Raczej przypomnienie…
— Dobrze, postaram się zapamiętać. A w ogóle co takiego specjalnego jest w tym całym motorowerze, co się tak kretyńsko nazywa: Blackbury Phantom?
— Produkowano je tutaj i w swoim czasie były całkiem sławne — wyjaśnił Johnny. — Mój dziadek miał taki.
— I to ma być wszystko? — spytała Kirsty z niedowierzaniem. — Paru facetów siedzących na wzgórzu i nasłuchujących?
Spojrzeli na Blackdown — w 1996 także górowało nad miastem, tyle że miało maszt telewizyjny.
— Blackbury nie było ważne i nikt nie sądził tak na poważnie, że zostanie zbombardowane — odpowiedział Johnny. — Robiono tu tylko dżemy, marynaty i kalosze…
— Zastanawiam się, co dziś w nocy pójdzie nie tak… — odezwał się Yo-less.
— Możemy się tam wspiąć i będziemy wiedzieć; to nie jest takie wysokie, jak się z dołu wydaje. To nawet niezły pomysł; chodźmy po pozostałych i…
— Zaraz! Może przestaniesz się miotać, a zaczniesz myśleć? — zaproponowała Kirsty. — Skąd wiesz, że to nie my właśnie spowodujemy, że tej nocy coś pójdzie nie tak?
Johnny przez krótką chwilę wyglądał jak posąg. A potem przemówił:
— Jeśli zaczniemy w ten sposób myśleć, to nigdy niczego nie zdołamy zrobić.
— Już raz namieszaliśmy w przyszłości! Wszystko, cokolwiek zrobimy, może ją zmienić!
— Zawsze zmieniało i zawsze będzie zmieniać: i co z tego? Idziemy po pozostałych!