W drugiej nogawce

Bigmac twierdził potem, że nigdy nie miał najmniejszego zamiaru pomagać. Dopóki nie zobaczył ludzi próbujących rozgrzebywać ruiny, było to zupełnie jak film, a potem przeszedł przez ekran…

Strażacy piorunem wzięli się do gaszenia, a cywile albo wyciągali z rumowisk co większe kawały, albo ostrożnie przeszukiwali je, nawołując w nienormalnie uprzejmy, biorąc pod uwagę okoliczności, sposób.

— Hej, panie Johnson?

— Przepraszam, pani Density: jest pani tam?

— Pani Williams, słyszy mnie pani?

— Jest tam kto?

Wobbler twierdził potem, że zapamiętał trzy rzeczy: dziwny, metaliczny odgłos, jaki wydają z siebie cegły zsuwające się w większych ilościach, zapach spalonego drewna i łóżko. Wybuch zmiótł dach i połowę ściany jednego z domów, a z pokoju na piętrze zwisało nad ulicę podwójne, nienaruszone łoże małżeńskie, wciąż z powleczoną pościelą. Łoże poskrzypywało, poruszane przez wiatr, ale nie zsuwało się dalej.

Obaj przeleźli przez ruchome sterty cegieł, docierając do położonych za domami ogródków. Tu także wszechobecne były cegły i szkło. Zobaczyli tam starszego mężczyznę w nocnej koszuli wpuszczonej w spodnie, który przyglądał się pobojowisku, w jakie zmienił się ogródek.

— No, to po ziemniakach — ocenił trafnie. — Najpierw późny przymrozek, teraz to…

— Ale za to zapowiada się niezły zbiór marynowanych ogórków — pocieszył go Bigmac.

— Na nic. Po occie mam wiatry.

Płoty oddzielające posesje zostały powalone jak jeden, a szopki, komórki i inne drewniane przybudówki były porozkładane i potasowane niczym karty. I zewsząd z ziemi wychodzili ludzie, zupełnie jakby odwołanie alarmu było początkiem Sądu Ostatecznego.

— Mam nadzieję, że oni jeszcze tam są! — powiedziała Kirsty, gdy biegli przez ożywione ulice.

— Chcesz się założyć? — zaproponował Yo-less.

— Co?!

— Są dwie możliwości: albo spokojnie na nas czekają, albo wpakowali się w jakieś kłopoty. Co wybierasz?

Kirsty zwolniła.

— Momencik, jest coś, co muszę wiedzieć — stwierdziła z namysłem. — Johnny?

— Co? — spytał, od dłuższego czasu spodziewając się podobnego pytania: w końcu pewne prawdy docierały nawet do Kirsty.

— Co my zrobiliśmy? Widziałam bombardowanie i nie opowiadaj mi, że to było złudzenie! A na posterunek dobiegliśmy, zanim zaczai się nalot. No to albo zwariowałam, a jestem pewna, że nie, albo… albo…

— Przebiegliśmy przez czas — dokończył Yo-less. — To był tylko kierunek — spróbował wyjaśnić Johnny. — Po prostu znalazłem sposób, jak to zrobić…

— Możesz to powtórzyć? — spytała, nie wiadomo dlaczego patrząc wymownie w niebo.

— Wątpię… nie bardzo pamiętam, jak to wtedy zrobiłem…

— Pewnie znajdował się w stanie wyłączonej świadomości — dodał Yo-less. — Czytałem o czymś takim.

— Co?! Prochy?

— Kto? Ja?! — oburzył się Johnny. — Przecież piję tylko kawę rozpuszczalną! — Świat zawsze był dziwny, toteż wolał nie próbować niczego, co mogłoby sprawić, że stałby się dziwniejszy.

— Przecież to zadziwiający talent! Pomyśl, czego mógłbyś dokonać…

Johnny potrząsnął głową — dobrze pamiętał, co widział i czuł, ale nie pamiętał jak. Przypominało to oglądanie wspomnień przez grubą, bursztynową szybę.

— Chodźmy już — zaproponował i natychmiast wprowadził tę propozycję w życie.

— Ale… — Kirsty nigdy łatwo nie ustępowała.

— Nie potrafię tego zrobić jeszcze raz — przerwał jej. — A poza tym nigdy już nie będzie właściwego momentu.

Bigmac z Wobblerem nie byli w kłopotach głównie dlatego, iż niedawno narobiło się wokół tyle kłopotów, że chwilowo przynajmniej nie można się było znaleźć w żadnym nowym. A stare przypadkowo zupełnie ich nie dotyczyły.

— To ma być schron przeciwlotniczy? — Bigmac nie mógł wyjść z szoku. — Przecież schrony są betonowe i solidne, mają syczące, pancerne drzwi, migające światła i inne te, co wiesz… A to jest zwykła blacha falista przysypana ziemią, na której rośnie sałata!

Obiektem, który dość trafnie opisał, był schron znajdujący się w ogródku posesji pod numerem dziewiątym.

Obaj próbowali otworzyć wiodące doń drzwi: Bigmac oburącz, a Wobbler za pomocą uratowanej ze wspomnień po szklarni łopaty. Wspólnym wysiłkiem udało im się odsunąć blokujące wejście cegły, dzięki czemu drzwi otwarły się i wytoczyła się z nich nieco oszołomiona kobieta w średnim wieku, ubrana w nocną koszulę i szlafrok w różowe kwiatki. W objęciach ściskała okrągłe akwarium z dwiema złotymi rybkami, a do szlafroka tuliła się mała dziewczynka.

— Gdzie Michael?! — krzyknęła, ledwie znalazła się na świeżym powietrzu. — Widział go ktoś? Odwróciłam się, żeby złapać Adolfa i Stalina, a on już był za drzwiami, jak…

— Chodzi o takiego małego w zielonych portkach? — przerwał jej Wobbler. — Nosi okulary i ma uszy jak kocioł? I namiętnie szuka szrapneli?

— Żyje? — Kobiecie najwyraźniej ulżyło. — Pojęcia nie mam, co bym powiedziała jego matce!

— Nic pani nie jest? — spytał ostrożnie Bigmac. — Bo obawiam się, że pani dom jest nieco… bardziej spłaszczony, niż był.

Pani Density przyjrzała się pozostałościom numeru dziewiątego.

— Cóż, gorsze rzeczy zdarzają się na morzu — stwierdziła spokojnie.

— Naprawdę? — Bigmac był pod wrażeniem.

— Całe szczęście, że nas tam nie było — dodała pani Density.

Cegły osunęły się z łoskotem i zjechał po nich strażak.

— Pani Density? — upewnił się. — Wychodzi, że była pani ostatnia. Wypije pani filiżankę herbaty?

— O, witaj, Bili.

— Te chłopaki to kto? — zainteresował się strażak.

— Z okolicy. — Wobbler wykazał się rzadką przytomnością umysłu. — Pomagamy…

— A, to dobrze. Chodźcie stąd, bo wyszło nam, że pod dwunastym został niewypał. — Strażak przyjrzał się strojowi Bigmaca, wzruszył ramionami i odebrał pani Density akwarium, otaczając je równocześnie drugą ręką. — Filiżanka ciepłej herbaty i koc. Tego pani potrzeba. Tędy proszę. — I poprowadził ją przez gruzowisko trasą wymagającą trochę wdrapywania się i zjeżdżania.

— Człowieka zbombardują i zamiast pomocy proponują herbatę? — wykrztusił Bigmac, obserwując postępy pani Density i strażaka w pokonywaniu przeszkód terenowych.

— Lepsze niż zbombardowanie i permanentna niemożność wypicia herbaty, nie? Zresztą…

Eeeeyyyyooooowwwwmmmm! — zawyło coś za nimi.

Odwrócili się naprawdę szybko.

Dziadek Wobblera stał na stercie gruzu i w blasku płomieni wyglądał niczym nieletni diabeł w kusych portkach. Sadza pokrywała go raczej dokładnie, a w dodatku wymachiwał czymś w powietrzu i próbował naśladować samolot. Na szczęście jedynie akustycznie.

— To wygląda jak… — Bigmac nie do końca odzyskał głos.

— To kawałek bomby! — oznajmił dumnie dziadek Wobblera. — Prawie cały statecznik! Nie znam nikogo, kto miałby prawie cały statecznik! — I znowu zaczął wymachiwać pogiętym metalem.

— Słuchaj no… ty! — zaczął Wobbler. Machanie ustało.

— Wiesz… o motorach…?

— No nie! — jęknął Bigmac. — Nie możesz mu nic powiedzieć o…

— Zamknij się! — warknął Wobbler. — Masz dziadka, nie?

— No, mam. Tylko jak go odwiedzam, to zawsze klawisz się nam przygląda.

Wobbler skoncentrował się na usmoleńcu.

— Motocykle są bardzo niebezpieczne! — oświadczył z naciskiem.

— Jak podrosnę, to będę miał duży motor — oświadczył stanowczo jego dziadek. — Z rakietami, karabinami maszynowymi i wszystkim. Eeeooowwmmmm!

— Nie robiłbym tego na twoim miejscu! — powiedział Wobbler specjalnym tonem, jakiego używał w rozmowach z wyjątkowo męczącymi dziećmi. — Rozbijanie motorów nie jest przyjemne. Możesz mi wierzyć.

— Nie rozbiję go. — Pewność siebie jego dziadka pozostała niezachwiana. — Możesz mi wierzyć.

— Córka pani Density to całkiem miła dziewczyna, prawda? — Wobbler spróbował desperackiego manewru.

— Nieprawda. Jest beksa i w ogóle straszna. Eeeeoowwmmmm! A pan i tak jest gruby. — Po tym oświadczeniu jego dziadek zbiegł z kupy gruzu i zniknął między strażakami. O jego obecności w okolicy świadczyło jedynie sporadyczne, przenikliwe wycie.

— Chodź, wracamy do kaplicy — odezwał się Bigmac. — Strażak coś mówił o jakimś niewypale w pobliżu…

— Dlaczego on mnie w ogóle nie słuchał?! Ja bym posłuchał.

— No, już to widzę!

— Pewnie, że bym posłuchał!

— No! Nie filozofuj, tylko chodź!

— Mogłem mu pomóc, gdyby tylko chciał słuchać! Wiem przecież różne rzeczy, które mogłyby mu ułatwić życie. Dlaczego nie chciał słuchać?

— Bo to widać u was rodzinne. Przestań zrzędzić i rusz się wreszcie!

Bigmac i Wobbler dotarli do kaplicy w chwili, w której Johnny i pozostali nadbiegli ulicą.

— Wszyscy cali? — spytała lekko zadyszana Kirsty. — Dlaczego obaj jesteście wypaprani w sadzy?

— Bo ratowaliśmy ludzi — odparł dumnie Wobbler. — No, nie sami.

Odruchowo wszyscy spojrzeli na pozostałości po Paradise Street. Ludzie stali lub siedzieli na rumowisku w małych grupach. Kilka kobiet w oficjalnie wyglądających kapeluszach kończyło ustawianie stolika z dzbankiem do herbaty i filiżankami. Płonęło jeszcze kilka niewielkich pożarów, strażacy więc mieli co robić, a scenę urozmaicał od czasu do czasu słyszalny łomot, gdy jakaś cebula pokryta lodem wracała na dół.

— Wszyscy przeżyli — powiedział Wobbler, uważnie przyglądając się Johnny’emu.

— Wiem.

— Bo syrena zawyła na czas.

— Wiem.

— Mam nadzieję, że będą mieli porządne doradztwo — rozległ się głos Kirsty.

— A tak, dostaną po filiżance herbaty i usłyszą, że uszy do góry, bo mogło być gorzej — odparł Bigmac.

— I to wszystko?!

— No, może jeszcze po biszkopcie.

Johnny ciągle przyglądał się ruinie, której ogień nadawał prawie radosny wygląd. Na ten obraz nakładał mu się inny — paliło się w tych samych miejscach, te same zwały gruzu zajmowały te same miejsca i ci sami strażacy kręcili się wokół pożarów. Ale ludzi nie było — jeśli nie liczyć tych, którzy zajęci byli noszami.

Byli w nowym czasie.

Bowiem wszystko, co człowiek zrobi, zmienia wszystko, co go otacza, a za każdym razem gdy podróżuje się w czasie, trafia się do czasu troszeczkę innego niż ten, który się opuściło. Nie zmienia się bowiem Przyszłości, tylko przyszłość.

Są miliony miejsc, w których bomby zabiły wszystkich mieszkańców Paradise Street.

I jedno, w którym tego nie zrobiły.

Obraz nałożony na to, co widział, wyblakł i zniknął, gdy drugi czas znalazł się w swej własnej przyszłości.

— Johnny? — spytał niezbyt pewnie Yo-less. — Lepiej się stąd wynieśmy.

— No — przytaknął Bigmac. — Nie ma co tu dłużej być.

Johnny powoli odwrócił się.

— Jasne — zgodził się potulnie.

— Używamy wózka czy… spaceru? — spytała Kirsty.

— Wózka.

Wózek grzecznie czekał tam, gdzie go zostawili. Tyle że nigdzie nie było śladu Guilty’ego.

— Poszedł podziwiać bombardowanie — przypomniał sobie Wobbler. — Pojęcia nie mam, co się z nim stało.

— Nie! — oznajmiła Kirsty. — Nie będę szukać tej kociej karykatury!

Johnny ujął rączkę wózka, a worki poruszyły się jakby wyczekująco.

— Kotem się nie ma co przejmować — powiedział. — Koty zawsze znajdą drogę do domu.

Klub Złotej Jesieni okupował kaplicę w piątkowe dopołudnia. Czasami przy wtórze ludowego muzyka, czasami lokalnego zespołu szkolnego, jeśli nie dało się tego uniknąć, natomiast zawsze przy herbatce i pogaduszkach.

Zazwyczaj tematem było to, o ile teraz jest gorzej, niż było, zwłaszcza wtedy gdy można było praktycznie wszystko kupić za sześciopensówkę i jeszcze dostać resztę.

Tym razem pogaduszki przerwało migotanie powietrza i pojawienie się pięciu postaci i wózka sklepowego.

Klubowicze obserwowali to podejrzliwie, na wypadek gdyby nowo przybyli zaczęli niespodziewanie śpiewać The Streets of London czy coś podobnego. Poza tym cała piątka miała poniżej trzydziestu lat, a więc prawie na pewno byli przestępcami. Podejrzenia umacniało po pierwsze to, że ukradli wózek sklepowy. Po drugie to, że jeden z nich był czarny.

— Hmm… — powiedział Johnny i zamilkł.

— To kółko teatralne? — spytała Kirsty, wzbudzając podziw pozostałych refleksem. — Och, zły kościół. Przepraszamy.

I pchnęła wózek w kierunku wyjścia.

Złota Jesień obserwowała ich wciąż podejrzliwie, na wszelki wypadek nie wypuszczając z rąk filiżanek z herbatą.

Wobbler otworzył drzwi i pomógł wypchnąć wózek na zewnątrz.

— I pamiętajcie, że jeden był czarny! — oznajmił na pożegnanie Yo-less, dziko przewracając oczami. — Idziemy na karnawał! — I zamknął za sobą drzwi.

Загрузка...