Mężczyzna w mundurze barwy khaki oglądał ze wszystkich stron tranzystorowe radio Bigmaca, czemu ten ostatni przyglądał się nerwowo.
W pomieszczeniu znajdowali się jeszcze: sierżant policji i żołnierz z pistoletem pilnujący drzwi. Z policją Bigmac nieraz miał do czynienia, ale denerwował go żołnierz — niby pistolet miał w kaburze, nigdy jednak nic nie wiadomo. Ten, co oglądał radio, wyglądał na zmęczonego, choć miał dziwnie myślącą minę. Bigmac do specjalnie lotnych myślicieli nie należał, ale i tak w końcu do niego dotarło, że znalazł się w sytuacji, w której ostrożność jest niezbędna.
— Zacznijmy jeszcze raz — zaproponował siedzący, który przedstawił się jako kapitan Harris. — Nazywasz się…?
Bigmac zawahał się. Miał ochotę powiedzieć, żeby zadzwonił po panią Partridge, to mu wszystko wyjaśni, a tak w ogóle to nie jego wina, że jest społecznie dysfunkcjonalny. Coś jednak w wyrazie twarzy pytającego sugerowało, że mogłoby to być nader niefortunne posunięcie.
— Simon Wrigley.
— I mówisz, że masz czternaście lat i mieszkasz… — kapitan Harris zajrzał do notatek — w bloku N’Clementa, który jest gdzieś tu w pobliżu.
— Można go stąd łatwo zobaczyć — spróbował mu pomóc Bigmac — albo można by było, gdyby tu był.
Kapitan i sierżant wymienili spojrzenia.
— A nie ma go? — spytał kapitan.
— Właśnie — przytaknął Bigmac. — Nie wiem dlaczego.
— Powiedz mi jeszcze raz, co to takiego „Heavy Mental”?
— To neopunkowa kapela grająca thrash.
— Czyli zespół muzyczny?
— Eee… no tak.
— I moglibyśmy usłyszeć ich w radiu, tak?
— Ja bym tam się nie spodziewał — zmartwił go Bigmac. — Ich ostatni singel miał tytuł Ukręcę ci łeb i na-pluję do dziury.
— Ukręcę ci łeb… — powtórzył notujący zawzięcie policjant.
— …i napluję do dziury — pomógł mu Bigmac.
— Ten twój zegarek z numerami ma tu takie małe guziki — odezwał się kapitan. — Co się stanie, jak je nacisnę?
Sierżant spróbował się niepostrzeżenie odsunąć.
— Ten z lewej zapali żaróweczkę, żeby można było po ciemku się zorientować, która godzina.
— Doprawdy? A po cóż chciałoby się komuś to robić?
— No… jak się ktoś w środku nocy obudzi i chce wiedzieć, która godzina? — zasugerował po głębszym namyśle Bigmac.
— Aha… a ten drugi?
— A, po to, żeby wiedzieć, jaki czas jest w innym kraju.
Wszyscy obecni nagle się ożywili.
— W jakim kraju? — spytał kapitan.
— Zaciął się na Singapurze — poinformował go nieco zaskoczony Bigmac.
Kapitan ostrożnie odłożył zegarek, a sierżant jeszcze ostrożniej wypisał jakąś karteczkę i przywiązał ją do zegarka. A potem kapitan zainteresował się kurtką Bigmaca.
— Z czego ona jest wykonana? — spytał uprzejmie.
— Pojęcia nie mam. Z jakiegoś plastyku pewnie… sprzedają je na targu.
Kapitan szarpnął przyodziewkiem w tę i w tamtą.
— Jak to jest wykonane? — mruknął sam do siebie.
— To akurat wiem — ucieszył się Bigmac. — Łatwe: miesza się ze sobą jakieś chemikalia i dostaje się plastyk.
— W maskujących kolorach — dokończył oficer. Bigmac przełknął ślinę: był pewien, że znalazł się w poważnych kłopotach, choć niedokładnie wiedział dlaczego.
— To żeby fajnie wyglądać — wyjaśnił.
— Rozumiem… fajnie… — Z wyrazu twarzy kapitana nie sposób było wyczytać, czy faktycznie rozumie, czy udaje. Uniósł kurtkę i wskazał na dwa wyrazy byle jak wypisane pisakiem na plecach. — Co to dokładnie są „Skini z Blackbury”?
— Eee… To ja… Bazza n… no i Skazz… eee… skinheadzi… to… rodzaj gangu…
— Gangu — powtórzył w zamyśleniu oficer.
— Eee… tak.
— Skinheadzi?
— Eee… to przez fryzurę — dodał Bigmac.
— Wygląda jak normalna wojskowa, świeżo po obcięciu — zdziwił się sierżant.
— A to — kapitan wskazał na swastyki wymalowane po obu stronach napisu — to oznaki gangu, też, żeby wyglądać… fajnie?
— Eee… no… to od Hitlera i tych jego tam… — wydusił Bigmac, a widząc, że wszyscy obecni przyglądają mu się jakoś dziwnie, dodał pospiesznie: — To tylko dla ozdoby.
Kapitan odłożył kurtkę jeszcze wolniej niż poprzednio zegarek.
— Nie ma się czym podniecać, serio — dodał Bigmac. — Tam, skąd jestem, takie oznaki czy medale można na targu kupić bez żadnego problemu. Jak poszukać, to bagnety czy kordziki też się znajdą…
— Wystarczy! — Kapitan wstał. — Teraz posłuchaj uważnie: ułatwisz sobie i mnie wiele, jak powiesz prawdę. Chcę twoje nazwisko, nazwiska kontaktów i całą resztę. Z dowództwa wysłali specjalną sekcję śledczą, a oni nie są tacy cierpliwi jak ja. Zrozumiałeś? — I najspokojniej w świecie zaczął pakować rzeczy Bigmaca, już z przypiętymi karteczkami, do worka.
— Hej, to moje…
— Sierżancie, proszę go zamknąć.
— Nie możecie mnie zamknąć za jakiś stary wrak…
— Ale możemy za szpiegostwo — przerwał mu kapitan Harris. — I zamkniemy. — Po czym wyszedł z pokoju.
— Szpieg? — zdumiał się Bigmac. — Ja?
— Jesteś jednym z tych… no, z Hitlerjugend? — spytał towarzyskim tonem sierżant. — Widziałem was w kronice z tymi pochodniami. Zupełnie jak zboczeni harcerze. Nieprzyjemna ta organizacja.
— Dla nikogo nie szpiegowałem! — wrzasnął Bigmac. — Ja nie wiem, jak się szpieguje! Ja nawet nie lubię Niemców! Mojego brata wyrzucili z Monachium za rozwalenie głowy ich kibicowi, mimo że to tamten pierwszy rozebrał ławkę i zaczął się bić w środku meczu.
Ten niepodważalny dowód antyniemieckich przekonań jakoś dziwnie nie wywarł na sierżancie najmniejszego wrażenia.
— Możesz zostać rozstrzelany — dodał sierżant. — Wiesz, za zdradę.
Drzwi wciąż były otwarte, a na korytarzu jedynie ktoś rozmawiał przez telefon, i to gdzieś dalej.
Bigmac atletą z pewnością nie był. Gdyby organizowano Olimpiadę Zwolnień Lekarskich, bez trudu zakwalifikowałby się do reprezentacji narodowej Wielkiej Brytanii. W konkurencjach takich jak: Przegryzanie Liny na Czczo, Rzut Kotem czy Sprint Astmatyków miałby spore szansę. A w Trójskoku do Lekarza byłby faworytem.
Tym razem jednak musiał zadziałać instynkt samozachowawczy — wparł buty w podłogę i wystartował z krzesła niczym rakieta. Bez trudu przeskoczył biurko i minął sierżanta. Strach dodał mu skrzydeł i koordynacji, o którą sam siebie nigdy by nie podejrzewał.
Wylądował niejako w biegu, pochylił głowę i runął do szarży. Głowy często używał, toteż była wyjątkowo twarda. Przekonał się o tym żołnierz stojący przy drzwiach, gdy trafiła go nieco nad klamrą od pasa.
Bigmac usłyszał jedynie zduszony jęk i łomot i wypadł na korytarz. Znowu coś łupnęło i rozległ się dźwięk, jaki wydaje wyłącznie telefon spadający z pewnej wysokości na podłogę. Ktoś krzyknął:
— Stać, bo strzelam!
Ale Bigmac nie reagował na prowokację, mając nadzieję, że para prawie nowych doc martensów model 1990, kupionych prawie legalnie przez brata od kierowcy ciężarówki, który miał ich pełną pakę, okaże się lepsza do uników i biegu od policyjnych buciorów.
Ten, co krzyczał, że będzie strzelać, strzelił.
Coś dźwięknęło przed Bigmakiem, ale skręcił, przemknął pod rozpostartymi ramionami innego policjanta i wypadł na podwórko, gdzie kolejny policjant stał obok czegoś, co wyglądało na jurajski rower, wykonane bowiem było ani chybi z zespawanych rynien.
Bigmac w dwóch skokach dopadł pradziadka rowerów, wskoczył na siodełko i łapiąc kierownicę, wparł stopy w pedały.
— Ej, co ty wyprą…
Głos policjanta ścichł gdzieś z tyłu.
Rower z piskiem opon skręcił w ulicę biegnącą za posterunkiem. Była brukowana kocimi łbami, rower miał porządne, skórzane siodełko, a Bigmac miał naprawdę cienkie spodnie.
— Nic dziwnego, że wszyscy tu są w depresji! — jęknął Bigmac, próbując jazdy na stojąco.
— Szpieg! Szpieg! Szpieg!
— Zamknij się wreszcie! Miałeś uciekać do Londynu!
— Ale nie teraz — odszczeknął się dzieciak, podciągając portki. — Lepsze jest łapanie szpiegów tutaj.
Byli z powrotem w centrum miasta, a chłopak z podziwu godnym uporem ciągnął się za Wobblerem, pokazując go każdemu przechodniowi i reklamując jako szpiega. Na szczęście nikt nie miał zamiaru go aresztować, choć sporo osób dziwnie na niego spoglądało.
— Mój brat Roń jest policjantem! — oznajmił dumnie chłopak. — Przyjedzie z Londynu i cię zastrzeli, szpiegu.
— Poszedł! Sio!
— A figę!
Po przeciwnej strome ulicy, od której odbijała Paradise Street, stał niewielki kościółek, a raczej kaplica nonkonformistów. Przynajmniej tak twierdził Yo-less. Kaplica była zdecydowanie zamknięta, a para świerków rosnących przy drzwiach sprawiała wrażenie, jakby z chęcią wzięły prysznic, by pozbyć się popiołu z igliwia.
Cała trójka przysiadła na stopniach, spoglądając na ulicę, na której jakaś kobiecina pracowicie szorowała stopnie i próg swego domu.
— Ta kaplica została trafiona? — spytała Kirsty.
— Chciałaś powiedzieć: „zostanie”. Chyba nie. — Szkoda.
— Ciągle stoi w 1996 — wtrącił się Yo-less — tylko jest wykorzystywana do zadań społecznych. Wiecie: zajęcia z aerobiku i takie tam. Wiem, bo co środę chodzę na kurs tańca Morrisa. Będę chodził, znaczy się.
— Ty?! — zdziwiła się Kirsty. — Ty się uczysz tańców Morrisa? Z chusteczkami, dzwoneczkami i resztą? Ty?
— Ja, a bo co? — spytał chłodno Yo-less. — Coś ci się nie podoba?
— Cóż… no… no, naturalnie że nie… tylko… no… jest to trochę… trochę nietypowe zainteresowanie, jak na kogoś… o twoim… twoim, no…
Yo-less popławił się chwilę w jej dukaniu.
— Wzroście? — podpowiedział takim tonem, że Kirsty odjęło mowę.
— Tak — warknęła po chwili.
Po sąsiedzku wyszła następna kobieta i zabrała się do szorowania własnego progu.
— I co będziemy robić? — Kirsty wróciła do bezpieczniejszego tematu.
— Właśnie myślę — odparł Yo-less.
Gdzieś w oddali rozdzwonił się dzwon. Najwyraźniej mu się to podobało, bo dzwonił długo i namiętnie.
— Ja też myślę — dodał Johnny. — I właśnie mi wyszło, że od dawna nie widzieliśmy Bigmaca.
— To dobrze, jakoś mi go nie brak — skwitowała to Kirsty.
— Chodzi mi o to, że on może mieć kłopoty — wyjaśnił cierpliwie Johnny.
— Co znaczy: „może”? — zdziwił się Yo-less. — On ma kłopoty.
— Wobblera też nie widzieliśmy — dodał Johnny.
— Pewnie gdzieś się schował.
Kolejna kobieta, tym razem po przeciwnej stronie ulicy, przystąpiła do współzawodnictwa w szorowaniu. Kirsty wyprostowała się.
— Dlaczego się zachowujemy jak niedojdy? — spytała. — Powinniśmy coś wymyślić! To nie jest aż takie trudne: możemy… możemy…
— Zadzwonić do wuja Adolfa i powiedzieć mu, żeby się dzisiaj nie wygłupiał z nalotami — parsknął Yo-less pogardliwie. — Co prawda nie pamiętam akurat jego numeru, ale berlińska informacja telefoniczna powinna znać go na pamięć.
Johnny zniechęcony wpatrywał się w wózek — nie spodziewał się, że podróże w czasie są takie trudne. Myślał o wszystkich tych zmarnowanych lekcjach, na których człowiekowi głupstwa opowiadają, zamiast powiedzieć, dajmy na to, co zrobić, jak ktoś na pół szalony zostawi ci wózek pełen czasu. Szkoła nigdy nie uczyła niczego przydatnego w życiu. Pewnie nie było, jak podejrzewał, prostego przewodnika, co zrobić w niespodziewanych sytuacjach, na przykład gdyby wyszło na to, że jest się sąsiadem Presleya…
Spojrzał wzdłuż Paradise Street i dosłownie czuł, jak obok przelatuje czas. Yo-less i Kirsty jakoś wyblakli — wiedział, że są obok, ale tak, jak czuje się coś we śnie. Znacznie realniejsze było wrażenie, że niektórzy nieletni piłkarze poszli już spać, zapadł zmierzch, a od południowego zachodu nadciągały chmury, przykrywając pogrążone w mroku miasto. W ciemności nadleciały bombowce i w dół poszybowały bomby, zmieniając w ogień domy, działki, ludzi, bramę ze słupkami i świeżo wyszorowane progi…
Kapitan Harris obrócił w palcach zegarek Bigmaca.
— Zadziwiające: tu pisze Made in Japan.
— Ale przebiegłość — przyznał sierżant. Kapitan obejrzał z kolei radio.
— Też japońskie. Tu z tyłu też pisze Made in Japan. Dlaczego? I dlaczego z tyłu?
— Zmyślny naród — przyznał sierżant. — Pewnie przez ten ryż, tak przynajmniej uważa mój tata. Był tam u nich.
Kapitan Harris wsunął jedną ze słuchawek w ucho i włączył radio. Usłyszał jedynie szum, który mniej więcej gdzieś za czterdzieści osiem lat miał zostać zastąpiony przez Radio Blackbury.
— Działa… — mruknął. — Chociaż prawdę mówiąc, ciekawe, co konkretnie robi…
Przestawił przełącznik fal i znieruchomiał.
— To Home Sentice! — oświadczył zaskoczony. — I to czyściutko aż podziw.
— Tył możemy zdjąć od ręki — zaofiarował się sierżant.
— Nie. To musi trafić do ministerstwa; tam mają specjalistów. Ciekawe, gdzie jest antena… i jak oni tam zmieścili te wszystkie lampy…
— Małe stopy.
— Przepraszam, co?
— Tak tata mówił: ich kobiety mają malutkie stopy. Może ręce też. Tak sobie tylko pomyślałem… — Sierżant, nie słysząc sprzeciwu, zagłębił się w techniczne spekulacje. — A małe ręce są dobre do robienia małych rzeczy, no nie? Takich jak żaglowce w butelkach…
Kapitan wyłączył radio i umieścił je w pudełku, do którego włożono wszystkie tajemnicze znaleziska.
— Widziałem, jak się je robi — ciągnął sierżant. — Bierze się butelkę, potem cienki sznurek albo mocną nitkę…
— Najlepszy aktor, jakiego w życiu widziałem — ocenił kapitan Harris. — Prawie by człowiek uwierzył, że to tylko głupi chłopak… ale ten sprzęt… nie mogę uwierzyć. Jest jakiś… dziwny.
— Wszyscy nasi ludzie go szukają. A inspektor wezwał na pomoc wojsko z West Underton. Złapiemy go, nie ma obawy.
Kapitan starannie zakleił pudełko papierową taśmą z klejem i oznajmił:
— Chcę, żeby tego dokładnie pilnowano!
— Będziemy uważać, zresztą nikt go stąd nie wyniesie.
— To nie może leżeć na wierzchu. Chcę, żeby te rzeczy znalazły się w naprawdę bezpiecznym miejscu!
— Cóż… mamy pustą celę… no, prawie pustą, ale zaraz mogę się tym zająć…
— Bezpieczniejsze miejsce! Sierżant podrapał się za uchem.
— Mamy jeszcze szafkę rzeczy znalezionych — mruknął — ale jest pełna tych rzeczy…
— Szafkę?! Sejfu tu nie ma?
— Nie.
— A co by było, gdyby tak ktoś znalazł w rynsztoku klejnoty koronne?
— Umieścilibyśmy je w szafce rzeczy znalezionych. A potem zadzwonili do króla, jeżeli jego nazwisko by się na nich znajdowało, ma się rozumieć. Szafka ma solidne drzwi, a do zamka pasuje tylko jeden klucz i ja go mam.
— Dobrze, w takim razie proszę ją opróżnić, zawartość przenieść do celi i włożyć do szafki to pudełko. No i starannie ją zamknąć, naturalnie.
— Inspektorowi się to nie spodoba. Zaginione rzeczy są ważne.
— Proszę mu powiedzieć, że możemy współpracować na przyjaznej zasadzie, tak jak dotąd, albo jeśli woli, to może za dwie minuty mieć telefon od nadinspektora, który na pewno nie będzie przyjacielski. — Kapitan Harris położył dłoń na słuchawce telefonu. — No, to jak będzie?
— Pan nie żartuje, sir? — Sierżant wyglądał na zaniepokojonego.
— Ani trochę.
— A to w pudełku nie wybuchnie… albo coś?
— Nie jestem pewien, ale nie sądzę.
Dziesięć minut później sierżant z naręczem stanowiącym dotąd zawartość szafki i oficjalną miną dotarł do ławki stojącej przy celach i ostrożnie złożył na niej ów ciężar. Następnie wydobył z kieszeni klucze otworzył celę i odsunął drzwi.
— Dobrze się czujesz, bidactwo?
— Tak ci się tylko wydaje! A mówiąc o niebieskich ołówkach, to od razu widać, że to chłopak, prawda, panie Shadwell?
— Prawda — przytaknął pospiesznie sierżant, wchodząc do środka.
Na pryczy siedziała stara kobieta, tak niska, że stopy miała kilka cali nad podłogą. Na kolanach miała kota, który na widok sierżanta miauknął w sposób jednoznacznie wskazujący, że jakakolwiek próba usunięcia go stamtąd skończy się dla intruza podrapaniem. A może i pogryzieniem…
Sierżant już dość dawno przestał się zastanawiać, jak kot dostaje się do celi; zdarzało się to za każdym razem, gdy nocowała w niej jego właścicielka. Przez okno się nie dało, bo kraty były zbyt blisko, nawet dla takiego pokurcza. Przez drzwi na pewno nie wchodził, bo tego pilnował sierżant, a mimo to co rano zastawał zwierzaka w celi, w której wieczorem zamykał jego panią.
— Śniadanie smakowało? Pani Tachyon zignorowała go.
— Doskonale — ucieszył się sierżant. — To chodź ze mną. Na zewnątrz jest całkiem ładny dzień.
— Teleportuj mnie, Scotty — odezwała się pani Tachyon, wstając i posłusznie maszerując za smętnie potrząsającym głową sierżantem.
Dotarli na podwórze, gdzie pod kawałkiem brezentu parkował wózek pełen worków. Brezent położył osobiście sierżant poprzedniego wieczoru, osobiście więc go teraz zdjął. Pani Tachyon obejrzała wózek podejrzliwie i spytała rzeczowo:
— Nikt niczego nie gwizdnął?
Sierżant był przyzwyczajony do zaskakujących przebłysków zdrowego rozsądku w powodzi jej zwariowanych wypowiedzi, toteż odparł spokojnie:
— Nikt go nawet nie ruszał.
— Punkty wygrywają nagrody. Pudło! Sierżant sięgnął pod wózek i wyjął parę butów.
— Należały do mojej mamy — oświadczył. — Chciała je wyrzucić, ale skóra nie jest jeszcze tak całkiem zła…
Pani Tachyon wprawnym gestem wyrwała mu je i błyskawicznie zamaskowała w stercie worków wypełniających wózek.
— To mały krok dla ludzkości — oznajmiła.
— A tak — zgodził się sierżant. — Nieduże szósteczki.
— Ach, Bisto. Życie jest wielkie, jeśli nie osłabniesz, ale naturalnie teraz ustawili tu most.
Sierżant przyjrzał się z namysłem wózkowi.
— Pojęcia nie mam, skąd ty te śmieci bierzesz — powiedział. — Z czego są te worki? Wyglądają jak guma albo co…
— Obbly Obbly Ob! — oświadczyła pani Tachyon. — Mówiłam im, ale nikt nie chce słuchać czajnika.
Sierżant westchnął i wyjął z kieszeni sześciopensówkę.
— Kup sobie kubek herbaty i kanapkę.
— Pudło! — Pani Tachyon naturalnie wzięła monetę. — To ci się tylko tak wydaje!
— Drobiazg, nie musisz dziękować — bąknął, wracając na posterunek.
Był przyzwyczajony do pani Tachyon, podobnie jak większość mieszkańców Blackbury. W zimne noce często słyszało się brzęk rozbijanych butelek na mleko. Technicznie było to przestępstwo, praktycznie oznaczało po prostu, że pani Tachyon szuka ciepłego miejsca na nocleg.
Nie działo się tak jednak każdej zimnej nocy. I to właśnie było w całej tej sprawie najważniejsze. Ostatnia zima była naprawdę mroźna i już się zaczęli na posterunku niepokoić, czy kobiecina gdzieś nie zamarzła, tyle czasu jej nie było. Brzęk rozbijanej butelki na stopniach był przyjęty prawie z ulgą. Pani Tachyon, podobnie jak jej kot, poruszała się swoimi ścieżkami i nikt nie wiedział ani skąd się wzięła, ani też gdzie znikała…
„Teleportuj mnie, Sszotty”? — to się dopiero nazywa uczciwe wariactwo!
A jeszcze dziwniejsze, że gdy jej człowiek coś dał, to się potem czuł tak, jakby to ona oddała mu przysługę.
Rozmyślania sierżanta przerwało znajome popiskiwanie za plecami, które nagle umilkło.
Odwrócił się, ale po wózku i po pani Tachyon nie został nawet ślad.
Johnny czuł bliskość tego, co się tu wydarzy. To nie był jakiś inny kraj pełen dziwnych nazwisk i obcych ludzi z wąsami, wykrzykujących jakieś niezrozumiałe slogany. To zdarzyło się tu, gdzie żyli normalni, zwykli ludzie grający w totalizatora piłkarskiego i czasami chodzący po pasach, a nie gdzie popadnie.
Na to wszystko spadną bomby, zamieniając świat w ogień i śmierć.
A tak się stanie, bo — jak to ujął Yo-less — to już się stało. Tak będzie i nie ma sposobu, by to powstrzymać, ponieważ gdyby znalazł jakiś skuteczny sposób, to w ogóle nie wiedziałby, że coś takiego się stało. No bo i skąd?
Może pani Tachyon zbierała czas. Johnny czuł, choć nie był w stanie tego wyrazić słowami, że czas nie jest tylko czymś w kalendarzach czy na zegarkach. Czas żyje w ludzkich głowach. A jeśli to oznaczało, że trzeba odpowiednio myśleć, by móc właściwie korzystać z czasu, to nic dziwnego, że pani Tachyon dla wszystkich była skończoną wariatką. Każdy by był.
— Dobrze się czujesz? — dobiegło z oddali.
Ruiny stały się na powrót domami, światło wyparło mrok, a piłka ponownie załomotała o bramę w kolejnym golu. Było ciepłe popołudnie, a Kirsty energicznie machała mu dłońmi przed nosem.
— Dobrze się czujesz? — powtórzyła.
— Zamyśliłem się…
— Nie cierpię, kiedy się tak wyłączasz!
— Przepraszam… — Johnny wstał. — Nie wróciliśmy tu przez przypadek. Dużo myślałem o tej nocy i znaleźliśmy się tu właśnie teraz. Nie wiem dlaczego, ale wiem, że musimy coś zrobić, nawet jeśli nie możemy nic zrobić, więc zamierzam…
Raptem zza rogu wypadł dziko podskakujący i kolebiący się na boki rower. Dosiadający go młody cyklista był ledwie widoczny, prawie leżał na kierownicy, ale zdołał zatrzymać pojazd przed nimi.
— Bigmac?
— Au, au, au… — wykrztusił Bigmac.
— Ile wystawiłam palców? — zapytała Kirsty.
— Au, au, dziedziewiętnaście? Ssschowajcie rower!
— Dlaczego? — zdziwiła się Kirsty.
— Ja nic nie zrobiłem!
— Aha — stęknął ze zrozumieniem Yo-less i nie tracąc czasu, wepchnął rower w najbliższe krzaki.
— To takie buty…
— Jakie buty? — Kirsty wciąż nic nie rozumiała.
— Bigmac regularnie nigdy-nic-nie-robi — wyjaśnił jej Johnny.
— Właśnie — przytaknął Yo-less. — Na całym świecie nie może być nikogo, kto miałby tyle kłopotów w związku z tym, czego nie zrobił, w miejscach, w których nie był, całkowicie nie ze swojej winy.
— Oooni do mnie strzelali!
— Ooo! To tym razem musiałeś nie zrobić czegoś naprawdę poważnego! — ocenił z uznaniem Yo-less.
— Nooo, był ttten samochód…
Dzwonienie, które Johnny słyszał już wcześniej, rozległo się ponownie, tyle że bliżej i gdzieś za budynkami.
— Ttto policja! — Bigmac ponownie zaczął się płoszyć. — Próbowałem ich zgubić skrętem w Harold Wilson Drive, ale… ale jej nie było! A jeden do mnie strzelał! Żołnierze nie powinni strzelać do swoich cywilów!
Wciągnęli dygoczącego Bigmaca w krzaki, które też zaczęły się lekko trząść, a Kirsty dała mu swoją kurtkę.
— Dobra, gra skończona — wymamrotał Bigmac. — Mówię, skończona! Zbierać manatki i wracamy do domu.
— Sądzę, że powinniśmy ludziom powiedzieć o bombach — odezwał się Johnny. — Ktoś może posłuchać…
— A jak cię zapytają, skąd wiesz, to powiesz, że z lekcji historii, bo jesteś z Roku Pańskiego 1996?
— Można by… spróbować coś napisać… i wrzucić komuś do skrzynki… — zaproponował niepewnie Yo-less.
— Tak? I co tam napiszesz? — zainteresowała się Kirsty. — „Idź na długi spacer” czy „Załóż wyjątkowo twardy kapelusz”? — Urwała, widząc minę Johnny’ego.
— Wobbler! — ucieszył się Yo-less. Wszyscy odwrócili się jak na komendę. Wobbler toczył się ulicą.
Sporo wysiłku kosztowało go osiągnięcie prędkości zbliżonej do biegu, ale gdy w końcu mu się to udało, sprawiał wrażenie, jakby nie miał się już w ogóle zatrzymać. Gdy ich dostrzegł, zdołał przynajmniej zmienić kierunek.
— Jak ja się cieszę, że was widzę! — wysapał. — Zmiatajmy stąd! Jakiś skretyniały dzieciak gonił mnie całą drogę od domu, wrzeszcząc, że jestem szpiegiem!
— A próbował do ciebie strzelać? — zainteresował się Bigmac.
— Nie miał z czego, ale obrzucił mnie kamieniami!
— E, tam! Do mnie strzelali. — W głosie Bigmaca zadźwięczała duma.
— Dobra — zdecydowała Kirsty. — Skoro jesteśmy w komplecie, to w drogę.
— Wiecie, że nie wiem jak? — upewnił się Johnny.
Na wózku spokojnie leżały czarne worki, a metalowa tabliczka z napisem Tesco cichutko szczękała o druty. Ciekawe, czy pan Tesco już się urodził, a jeśli tak, to czy miał już swój sklepik… Johnny zmusił się do myślenia o czymś innym.
— To musi być twoja wyobraźnia — zdecydowała Kirsty. — Trafiasz tam, gdzie myślisz.
— No nie! — jęknął Yo-less. — Zaraz usłyszę, że to takie czary!
Johnny przyglądał się wózkowi.
— Mogę… spróbować — zaproponował. Sąsiednią ulicą przejechał wóz policyjny.
— Może spróbujesz w jakimś bardziej ustronnym miejscu? — podsunął Yo-less.
— Dobry pomysł — poparł go Bigmac.
Bez dalszej dyskusji skierowali się ku kaplicy. Od tyłu prowadziła do niej żwirowa ścieżka kończąca się w sąsiedztwie śmietnika i martwych kwiatów. Dalej były niewielkie, zielone drzwi, których jakimś cudem nikt nie zamknął na klucz.
— Wtedy… to jest teraz nie zamykali kościołów — wyjaśnił Yo-less.
— Przecież tu są srebrne lichtarze i inne, nie? — zdumiał się Bigmac. — Każdy może wejść i je rąbnąć.
— Więc tego nie rób — poradził mu Johnny. — Nie jesteś każdy!
Wspólnym wysiłkiem umieścili wózek w położonym na tyłach pokoju. Na stole stał dzbanek do herbaty, a obok leżało kilka mocno sfatygowanych śpiewników. Pachniało starymi zasłonami, pastą do podłóg i płynem do polerowania mebli, co razem z nieświeżym powietrzem stanowi mikroklimat sanktuaryjny. Nigdzie nie było nawet wspomnienia po srebrnych świecznikach czy innych.
— Bigmac! — warknął Yo-less. — Zamknij tę szufladę!
— Przecież tylko patrzę…
Johnny przyglądał się workom: no dobrze, załóżmy, że są pełne czasu. Głupi pomysł. Poza tym nie za duże te worki… no dobrze: a ile miejsca zajmuje czas? Może daje się go ścisnąć albo złożyć…
Głupie, ale…
Nagle coś głucho zadudniło. Na szczycie worków pojawił się zadowolony z siebie Guilty.
Johnny ostrożnie ujął najbliższy worek za wiązanie. Był ciepły i nie ulegało wątpliwości, że poruszał się pod jego dłońmi.
— To się pewnie nie uda — bąknął.
— Mamy się złapać wózka? — spytał Yo-less.
— Chyba nie… nie wiem! Słuchajcie, jesteście pewni, że chcecie? Ja naprawdę nie wiem, co robię!
— Nie pierwszy raz, więc się nie przejmuj — pocieszyła go Kirsty. — Tak naprawdę to nigdy do końca nie wiesz, co robisz.
— Fakt — przyznał Yo-less. — Można przyjąć, że masz sporo praktyki.
Johnny zamknął oczy i spróbował myśleć o 1996 roku.
Skądś, nie wiedział skąd, nadleciała myśl: „To nie czas, to miejsce”.
Pomyślał więc o miejscu, w którym z sufitu zwisa model promu kosmicznego na generalnie czarnych nitkach. Generalnie, bo kawałek był czerwony, jako że czarna nitka mu się skończyła. Model był też poplamiony klejem, bo zawsze człowiekowi coś nie wyjdzie, zwłaszcza gdy mu na tym szczególnie zależy.
Miejsce, w którym mama ciągle pali i wygląda przez okno.
Miejsce, w którym dziadek na okrągło ogląda telewizję.
Miejsce, w którym mimo wszystko chciał się znaleźć.
Wyobraźnia zaczęła mu się nieco mącić, ale pomyślał jeszcze o tapecie z Thomasem i lampce w misie. Przypomniał sobie miejsce, w którym dziadek źle przykleił tapety, przez co wyszła mu lokomotywa będąca w połowie Thomasem, w połowie zaś Jamesem.
Otworzył oczy — wciąż miał przed nimi felerną tapetę, a cała reszta wyglądała jak duchy. Pozostali, częściowo przezroczyści, spoglądali na niego wyczekująco.
Otworzył worek. Tylko trochę.
Wobbler z trudem przełknął ślinę.
— Eee… — powiedział i odwrócił się.
A potem na wszelki wypadek zajrzał pod stół.
— Eee… powtórzył. — Chłopaki? Johnny? Bigmac? Yo-less?
Ponownie przełknął ślinę, ale nic nie pomogło.
— Eee… Kirsty? Odpowiedziała mu cisza.
Głównie dlatego, że nie było nikogo, kto mógłby mu odpowiedzieć.
Przykra rzeczywistość wyglądała tak, że był sam na sam z dzbankiem do herbaty.
— Hej, przecież się trzymałem wózka! I ciągle tu jestem! Doskonały żart, ale może już z nim skończycie, co? Johnny! Zostawiliście mnie! Udało się, zgoda. No, przestańcie się wygłupiać! Proszę!
Otworzył drzwi, ale na pogrążonym w cieniu podwórku też nie było nikogo.
— Wiem, że chcecie mnie nastraszyć — jęknął — ale się wam nie udało.
Wrócił do środka i opadł na ławkę.
Po chwili wyjął z kieszeni chusteczkę higieniczną, tylko trochę zużytą, i energicznie się wysmarkał. Miał już ją wyrzucić, gdy nagle znieruchomiał — była to najprawdopodobniej jedyna chusteczka higieniczna na świecie.
— Wiem, że mnie obserwujecie — odezwał się, ale bez wiary we własne słowa. — Wiem, że lada chwila się tu zjawicie. Wystarczy tego dobrego: na dłuższą metę to głupi żart. I nietrafiony, bo się nie boję. Czas wracać i coś zjeść. Coś wam powiem: mam trochę gotówki, to wam postawię po hamburgerze… albo możemy iść do Chińczyka i wziąć coś na wynos…
Zamilkł nagle; wyglądał, jakby dopiero teraz do niego dotarło, że minie naprawdę dużo czasu, zanim w tym mieście będą jakiekolwiek kiełki soi. Albo hamburgery. Teraz można było dostać tylko rybę z frytkami.
— Koniec! — oświadczył, jak mu się wydawało, stanowczo, tyle że głos zaczai mu drżeć. — Możecie przestać!
Ciszę zakłóciło jedynie nagłe tłuczenie się muchy samobójcy próbującej wylecieć przez szybę.
— Posłuchajcie, ttto nnaprawdę nie jjjest śmieszne…
Powietrze za jego plecami drgnęło, dając niedwuznacznie odczuć, że tam, gdzie przed chwilą nie było nikogo, teraz ktoś jest.
Wobbler odwrócił się z szerokim uśmiechem ulgi.
— Założę się, że myśleliście, że mnie… co?!
Sprawnościowa Grupa po Pięćdziesiątce dawno już straciła oddech i znajdowała się w pełnej zadyszeć. Instruktorka dawno przestała mieć złudzenia, że uda jej się wykonać jakikolwiek program ćwiczeń, robiła więc najprostsze w nadziei, że podopieczni coś z tego zdołają powtórzyć i nie paść przy tej okazji trupem podczas zajęć.
— I skłon, i skłon, i skłon, i… proszę nie przesadzać, pani Windex… i krok, i krok, i… co?
Przetarła oczy.
Johnny rozejrzał się.
Członkowie grupy sprawnościowej po dziesięciu minutach aerobiku nie byli już specjalnie spostrzegawczy. Kilka osób nawet się przesunęło, by zrobić miejsce nowo przybyłym, których wzięli za jedną dużą osobę.
Instruktorka ze wzrokiem kłopotów nie miała, za to z bystrością bywało różnie. Wychowano ją w przeświadczeniu, że w zdrowym ciele zdrowy duch, a ponieważ była przekonana, że ma zdrowe ciało, niemożliwe wydało jej się, że ni stąd, ni zowąd grupa podrostków z wózkiem sklepowym pojawiła się nagle w sali będącej kiedyś starą kaplicą. Musieli normalnie wejść, a ona tego po prostu nie zauważyła. Musieli. Co prawda jedyne drzwi znajdowały się z przeciwnej strony sali, ale musieli nimi wejść, bo przecież ludzie nie pojawiają się z powietrza.
— Gdzie jesteśmy? — syknęła Kirsty.
— W tym samym miejscu, ale w innym czasie — odsyknął Yo-less.
Nawet najbardziej zziajani zaczynali zauważać dziwne milczenie instruktorki, co spowodowało, że stopniowo cała grupa przestała się męczyć, za to z zainteresowaniem przyglądała się nowo przybyłym.
— Powiedz coś! — rozkazała zduszonym szeptem Kirsty. — Wszyscy się na nas gapią!
— Uhm… czy to garncarstwo? — spytał Johnny.
— Czy co? — zdumiała się instruktorka.
— Szukamy Grupy Początkujących Garncarzy — odparł nieco pewniej Johnny.
Strzelał w ciemno, ale ostatnimi czasy każda sala, szopa czy piwnica w mieście pełna była grup w rozmaitym wieku, praktykujących najdziwaczniejsze zajęcia albo z zaparciem godnym lepszej sprawy uczących się wszystkiego.
Instruktorka ucieszyła się, jakby ją poinformowano o podwyżce, i złapała się znajomych słów niczym piosenkarka mikrofonu.
— Zajęcia są w czwartki w sali Czerwonego Krzyża — powiedziała radośnie.
— Naprawdę? Zawsze nam się musi pomylić — jęknął teatralnie Johnny.
— To po co targaliśmy tę całą glinę? — zdziwił się Yo-less. — Pytam się, Bigmac, po co?
— To naprawdę nie moja wina! — oburzył się Bigmac. — Strzelali do mnie!
Instruktorka przyglądała im się kolejno i widać było, że jej radość gaśnie.
— Hmm… Tak… no, na zajęciach początkowych bywa faktycznie nieprzyjemnie — odezwał się Johnny. — Nie będziemy przeszkadzać… To my sobie pójdziemy…
Wszyscy złapali za wózek i ruszyli w stronę drzwi przejściem, które czym prędzej robiły im spocone postacie w dresach.
— No dobrze… skłon i wyprost, i oddech… i skłon i… — dobiegło z wnętrza, nim Johnny zatrzasnął drzwi.
Wyprostował się z ulgą.
Zadziwiające, co człowiekowi może ujść na sucho. Dziesięcionodzy, fioletowi obcy zostaliby natychmiast uznani za długoletnich mieszkańców Blackbury, gdyby byli na tyle mądrzy, żeby na przykład pytać, gdzie jest poczta, i narzekać na pogodę. Ludzie mieli jakąś klapkę w mózgu, uniemożliwiającą widzenie tego, z czym się nie chciał pogodzić ich tak zwany zdrowy rozsądek.
— Założę się, że coś się nie udało — odezwał się Bigmac.
— Eee… — odezwał się Yo-less.
— To muszą być lata dziewięćdziesiąte — sprzeciwiła się Kirsty. — To jedyny okres w historii, w którym nie palono na stosach za noszenie trawiasto-purpurowych dresów!
Naprzeciwko widać było budynek hali sportowej, a pięć minut temu, subiektywnie rzecz biorąc, naturalnie, była tam ulica. Johnny stwierdził, że adaptacja do normy może być kłopotliwa, jakby tak częściej podróżować w czasie.
— Eee… — odezwał się ponownie Yo-less.
— Strzelali do mnie! — zagłuszył go Bigmac, — I to prawdziwą kulą! Słyszałem, jak trafiła w prawdziwą ścianę!
— Eee… — powiedział Yo-less po raz kolejny.
— Co ci się stało? — zainteresowała się Kirsty.
— Eee… a gdzie jest Wobbler? Wszyscy rozejrzeli się spłoszeni.
— No nie! — jęknął Johnny. Wobblera nie było.
— Nie wracam! — zastrzegł się Bigmac. — Nie będę robił za ruchomy cel!
— Możesz robić za nieruchomy — poinformowała go machinalnie Kirsty. — Nie miał okazji gdzieś poleźć?
— Nie miał. — Johnny był pewien swego. — Musiał tam zostać!
— Zastanówmy się spokojnie! — zaproponowała. — Mówiłeś, że kaplica nie została trafiona… w takim razie nic mu się nie stało.
— Może… ale to było w 1941 roku.
— A jak coś pójdzie nie tak? — spytał Bigmac. — Teraz to on nie wrócił, a jak wrócimy po niego i wszyscy tam utkniemy? Zastrzelą mnie!
— To niniejszy problem — pocieszył go Yo-less. — Ja się będę musiał nauczyć grać na bandżo!
— Może choć na chwilę przestalibyście panikować i zaczęli myśleć? — zasugerowała Kirsty. — To przecież podróż w czasie. Problem polega na tym, żeby trafić we właściwy moment, a nie na tym, kiedy się to zrobi. On będzie tam zawsze, niezależnie czy udamy się po niego natychmiast, za godzinę czy za rok. Naturalnie, że trzeba go stamtąd wyciągnąć, ale nie musimy tego robić na gwałt i na wariata!
Johnny wiedział, że to prawda. Wobbler w tym konkretnym dniu 1941 roku o tej konkretnej godzinie musiał być w kaplicy, zupełnie jak nagranie na taśmie — można ją było przewijać w tę i z powrotem, a ono zawsze tam było. Podobnie jak noc, w którą bomby spadną na Paradise Street. Ona też tam była na zawsze. Zupełnie jak skamieniałości.
Kirsty tymczasem zagoniła pozostałych do pomocy, dzięki czemu wózek pokonał stopnie dzielące wejście od ulicy i stanął na chodniku.
— Jego starzy będą się niepokoić — bąknął Yo-less.
— Nie będą, bo sprowadzimy go tu i teraz — uspokoiła go Kirsty.
— Tak? To dlaczego nie widzę, że się to robi? — spytał podejrzanie zgodnie Yo-less. — Chcesz powiedzieć, że lada moment wyskoczymy jak diabeł z pudełka, zostawimy Wobblera i znikniemy? To już nie są podróże w czasie: to jest miotanie się w czasie!
— Nie wiem… — przyznała. — O podróżach w czasie nie da się myśleć logicznie.
Yo-less spojrzał na Johnny’ego i jęknął:
— No nie: ten się znowu wyłączył…
Wszystko poczeka — to naturalna zasada czasu, uświadomił sobie Johnny. Nieważne, jak długo potrwa skonstruowanie wehikułu czasu. Ludzie mogą wymrzeć do ostatniego, a ewolucja może się zacząć — dajmy na to — z kretami, ale nawet jeśli za miliony lat, to w końcu ktoś odkryje, jak to zrobić. To zresztą wcale nie musi być maszyna; może to być po prostu właściwy sposób rozumienia, co to jest czas. To tak jak z błyskawicą: najpierw wszyscy się bali, a w końcu ktoś złapał ją do butelki i od tej pory była już tylko elektrycznością. To zresztą było mniej istotne — od chwili, gdy ktoś rozpracował, jak ją wykorzystać, wszystko było proste. Z czasem będzie to samo, tylko łatwiej: gdy ktoś w końcu znajdzie sposób, aby w nim podróżować, to i tak cała historia wszechświata, która dotąd czekała, stanie otworem.
A potem przypomniały mu się bombowce i chmury nad wyszorowanymi progami…
— Że jak? — wykrztusił.
— Już się włączyłeś? — upewnił się Yo-less.
— Najpierw chodźmy się czegoś napić! — zdecydowała Kirsty, popychając wózek w kierunku centrum.
A potem stanęła jak wryta.
Johnny rzadko widywał ją zszokowaną, jako że Kirsty miała wypróbowany sposób na rzeczy straszne i niespodziewane — dostawała ataku złości albo furii, w zależności od stopnia straszności i rozmiarów niespodzianki. Tym razem jednak ją zamurowało i odbarwiło na blado.
— Och, nie… — jęknęła.
Ulica od kaplicy biegła w dół prosto ku skrzyżowaniu z sygnalizacją. Skrzyżowaniu z obwodnicą. Z przeciwka, od tego samego skrzyżowania, błyskawicznie zbliżał się przeładowany workami wózek, którego kurczowo trzymała się ona sama i Johnny. Wózek zakołysał się niczym jacht idący na wiatr, wykonał skręt o prawie dziewięćdziesiąt stopni i wpadł na parking przy Centrum Handlowym imienia Neila Armstronga.
A za wózkiem jechał długi, naprawdę czarny samochód…
Prawdę mówiąc, Johnny zupełnie o nim zapomniał. Może istniały jakieś tajne stowarzyszenia, może faktycznie po świecie jeździli Mężczyźni w Czerni, używający naprawdę czarnych samochodów i wygłaszający teksty w rodzaju: „Gdzieś tam kryje się prawda”. Tutaj jednak prawdę wymiotło, a on nie miał czasu na głupstwa. A to dlatego, że oczami wyobraźni zobaczył mapę.
Tyle że była to mapa czasu.
Pierwszy raz wędrowali w czasie w jego domu, ale Yo-less miał rację — w czasie można się poruszać jak po szynach i na zwrotnicach można je zmieniać. Tak naprawdę to wędrowali w czasie i w przestrzeni.
Drugi raz zrobili to, gdy był pewien, że zginą na skrzyżowaniu. Wtedy zniknął prześladujący ich samochód… Dlatego że nie istniał w tym czasie. Sprawdził to, oglądając się za siebie, gdy minęli skrzyżowanie.
A skoro teraz i tutaj znowu jest, to znaczy, że wrócili do swojego czasu.
Samochód zatrzymał się na parkingu.
Johnny miał już pewność. Znał odpowiedź. Potem, przy odrobinie szczęścia znajdzie też pytanie, ale prawidłową odpowiedź już znał.
Można spokojnie zapomnieć o tajnych stowarzyszeniach czy czasowej policji. Policjanci używają logiki i zdrowego rozsądku, a do tego, by skutecznie zajmować się czasem, niezbędny jest umysł taki, jakim dysponuje pani Tachyon.
Ale był ktoś jeszcze, kto wiedział dokładnie, gdzie dziś będą… No bo gdyby nie wrócili? Albo wrócili, ale coś poszło nie tak?
Johnny zaczął biec.
Przez drogę, na skos, goniony rozzłoszczonymi klaksonami, potem przez parking…
Z samochodu wysiadł ktoś w czarnym uniformie, czarnej czapce i czarnych okularach i pobiegł do centrum handlowego.
Johnny wykonał slalom między samochodami, klientami i wózkami, i zdyszany stanął przed naprawdę czarnym samochodem, który zaparkował na wprost służbowego wejścia, gdzie obowiązywał całkowity zakaz postoju.
W blasku słońca wyglądał jeszcze czarniej niż poprzednio. Stygnący silnik odzywał się od czasu do czasu metalicznie; na masce znajdował się chromowany emblemat.
Wyglądał zupełnie jak hamburger.
Za przyciemnionymi szybami można było zauważyć postać siedzącą nieruchomo na tylnym siedzeniu. Johnny obiegł samochód, szarpnięciem otwarł drzwi i oznajmił:
— Dobra, wiem, że tam jesteś! Ktoś ty, tak naprawdę?
Siedzącego skrywał cień, wyraźnie widoczne były jedynie dłonie wsparte na srebrnej główce czarnej laski. Postać drgnęła i powoli zmieniła się w dużego mężczyznę ni to w płaszczu, ni to w pelerynie. Ostrożnie wynurzał się z samochodu: najpierw upewnił się, że obiema nogami stoi na ziemi, nim wysiadł.
Był na tyle wysoki, że ogólnie zaliczał się do wielkich, a nie do grubych. Twarz osłaniał mu kapelusz z szerokim rondem, tak że wyraźnie widać było jedynie krótką szpakowatą brodę. Kapelusz, ma się rozumieć, był czarny.
Mężczyzna uśmiechnął się wpierw do Johnny’ego, potem do pozostałych, gdy nadbiegli.
— Kim jestem? — odezwał się. — Cóż… może zgadniesz? Zawsze byłeś w tym dobry.
Johnny przyjrzał mu się, potem obejrzał samochód, a na koniec spojrzał w kierunku kaplicy.
— Myślę… — zaczął.
— Tak?
— Myślę, że… chodzi o to, że nie wiem… ale wiem, że będę wiedział… no, myślę, że wiem, dlaczego nas pan szukał…
— Tak?
— Ale byliśmy… — Johnny przełknął ślinę. Mężczyzna poklepał go po ramieniu.
— Mów mi: Sir John — zaproponował.