Johnny i Kasandra wciąż stali przy drzwiach wyjściowych. Drzwi do kuchni były zamknięte, a na wieszaku nie było kurtki. Za to na stoliku leżał „The Blackbury Shopper”, dostarczany w piątek. Gazeta z zasady leżała na stoliku, dopóki ktoś się nie zlitował i nie wyrzucił jej do kosza.
— Znowu przenieśliśmy się w czasie — oceniła spokojnie Kasandra. — Sądzę, że do czasu, z którego zaczęliśmy. Być może…
— Widziałem tył swojej głowy! — szepnął Johnny. — I to bez lustra! Od czasów Inkwizycji nikomu się to nie udało! Jak ty możesz być taka spokojna?!
— A jaka mam być? Od zdenerwowania nic się nie poprawia, tylko wszystko się sypie. Tak na marginesie: tutaj tapeta jest jeszcze gorsza, jakby żywcem przeniesiona z hinduskiej restauracji. — Po tym miażdżącym komentarzu otworzyła drzwi i natychmiast je zamknęła. — Mówiłam ci, że jak ktoś się za bardzo zaczyna interesować rozmaitymi tajemnicami, to pojawiają się zaraz Mężczyźni w Czerni? Mówiłam!
— Mówiłaś. I co?
— Wyjrzyj przez otwór na listy. Johnny westchnął, przykucnął i wyjrzał.
Do krawężnika podjeżdżał wielki, czarny samochód.
Całkowicie czarny: opony, karoseria, szyby, wszystko było czarniejsze niż mafijne okulary. Chromowane ozdoby tu i ówdzie jedynie pogłębiały czerń całości. Pojazd zatrzymał się prawie bezszelestnie.
— Tto pprzypadek — wykrztusił.
— Jasne. Często tacy goście zjawiają się u twojego dziadka?
Johnny nie reagował na prowokację — dziadek nie miewał gości, nie licząc sąsiada, który co wtorek zjawiał się po dwa kupony zakładów. Dziadek nie lubił życia towarzyskiego i Kasandra dobrze o tym wiedziała.
Drzwi samochodu trzasnęły cicho — na chodniku stanął szofer w czarnym uniformie. Johnny odskoczył, słysząc cichy, głęboki dźwięk. Taki dźwięk wydawały jedynie drzwiczki solidnych i niesamowicie kosztownych samochodów.
Kilka sekund później ktoś zaczął się dobijać do drzwi.
— W nogi! — poleciła szeptem Kasandra.
— Gdzie?
— Tylne drzwi!
— Przecież nic złego nie zrobiliśmy! — A skąd wiesz?
W milczeniu dotarli do kuchennego wyjścia. Dziewczyna uchyliła drzwi i pognała ku garażowi, praktycznie ciągnąc za sobą Johnny’ego. Jej napad aktywności bynajmniej się nie skończył, gdy wpadli do garażu, w którym grzecznie czekał wózek.
— Bądź gotów otworzyć drzwi wjazdowe i nie zatrzymuj się żeby nie wiem co.
— Dlaczego?
— Otwieraj drzwi!
Johnny wykonał polecenie, wiedząc z doświadczenia, że gdy Kirsty jest w takim nastroju, wszystko jest lepsze od dyskusji.
Podjazd był pusty, jeśli nie liczyć kogoś pucującego samochód.
W następnej chwili ledwie zdążył uskoczyć, słysząc za plecami pisk i łoskot — tuż za nim znalazł się wózek, pchany z determinacją przez Kasandrę. Rzuciło nim na wyjeździe, ale się nie wywrócił, i wszyscy znaleźli się w alejce prowadzącej do następnej ulicy.
— Nie oglądałeś tego programu o kraksie latającego talerza i o tym, jak ci faceci w czerni zjawili się, żeby wszystko zatuszować?
— Nie!
— A widzisz!
— Widzę, że nie rozumiem: jak zatuszowali, to jakim cudem w telewizji był o tym program?
Zza narożnika powoli zaczął się wysuwać samochód.
— Nie będę traciła czasu, odpowiadając na głupie pytania! Pomóż mi!
Pchnęła wózek z całych sił. Wózkiem zakolebało, bo piszczące kółko musiało naturalnie trafiać na każdą nierówność chodnika, ale pojechał, gdyż droga lekko opadała.
Samochód powoli wyjechał zza narożnika, jakby kierowca nie znał zbyt dobrze okolicy.
Johnny złapał za rączkę wózka, który toczył się po chodniku zwariowanym slalomem, ale nabierał coraz większej prędkości.
— Spróbuj go wyhamować! — A co robię?!
Johnny zerknął do tyłu: czarna limuzyna jechała za nimi.
Nie zastanawiając się, wskoczył na wózek.
— Co ty wyprawiasz?! — Kirsty była zbyt przerażona, by pamiętać, że ostatnio nazywa się Kasandra.
— Wsiadaj! — złapał ją za rękę i wciągnął na górę z drugiej strony.
Wózek zwiększył prędkość.
— Naprawdę uważasz, że to wehikuł czasu? — spytał na wszelki wypadek.
— Musi być! Albo oboje mamy halucynacje.
— Widziałaś ten film, w którym samochód zaczął podróżować w czasie po osiągnięciu stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę?
Oboje spojrzeli w dół. Piszczały i wyły wszystkie kółka i coś się w dole dymiło. Jak na komendę spojrzeli za siebie — czarny samochód wyraźnie ich doganiał. A przed nimi, w dole, było skrzyżowanie ze światłami, właściwie z obwodnicą, po której sunął nie kończący się sznur ciężarówek.
— Mamy czerwone światło! — jęknęła Kirsty. — Nie chcę umierać: jeszcze nie byłam nawet na uniwersytecie!
Sto metrów przed nimi szesnastokołowe tiry gnały obwodnicą, przewożąc miliony angielskich żyletek do Włoch i miliony włoskich żyletek do Anglii.
Nie było cienia wątpliwości, że wózek zderzy się z którąś z ciężarówek.
Powietrze zamigotało.
Nie było już przed nimi żadnych ciężarówek. To znaczy były, ale z boku, i hamowały, gdyż to oni mieli zielone światło.
Wózek, piszcząc i wyjąc kółkami, przeleciał przez skrzyżowanie. Johnny uniósł głowę i przed oczyma przemknęły mu zaskoczone twarze kierowców. A potem spojrzał w tył.
Czarny samochód zniknął.
Była to przecież jedyna droga prowadząca ze wzgórza. Gdziekolwiek więc by pojechał, nie dotarł tam żadnym normalnym sposobem.
— Gdzie ten wóz? — zdziwiła się Kirsty. — I co się stało ze światłami? Znowu przenieśliśmy się w czasie?!
— Masz kurtkę! A miałaś na sobie płaszcz! Coś się zmieniło!
Przyjrzała się sobie i z powrotem jemu. Przy drodze znajdowało się Centrum Handlowe imienia Neila Armstronga.
— Powinniśmy bez problemu wjechać na parking! — krzyknął Johnny.
Czarny bentley z niespodziewanym szarpnięciem stanął przy krawężniku.
— Zniknęli! — wykrztusił kurczowo wczepiony w kierownicę Hickson. — To nie… to nie była czasem ta podróż w czasie? No, bo oni po prostu zniknęli!
— Sądzę, że przeszli z jednego teraz do innego teraz — odparł łagodnie Sir John.
— Z jednej nogawki… w drugą, tak? — spytał słabym głosem szofer.
— Można tak powiedzieć… Z jednego 1996 roku w inny 1996 rok.
Hickson puścił kierownicę i odwrócił się.
— Mówi pan poważnie, Sir? Widziałem takiego jednego naukowca w telewizji i… wie pan: tego przemądrzałego na wózku inwalidzkim… mówił o innych wszechświatach, równych, zdaje się, i…
— Równoległych — poprawił go Sir John. — Taki naukowiec wie, jak właściwie nazwać różne dziwne zjawiska, a normalnym ludziom, takim jak ty czy ja, łatwiej jest myśleć o spodniach.
— To co teraz zrobimy, Sir?
— Chyba najprościej będzie poczekać, aż wrócą do naszego teraz.
— A… a ile to potrwa?
— Podejrzewam, że dwie sekundy…
Tymczasem w barze hamburgerowym właśnie spalono dowcip.
— Ja chcę… eee… hamburgera z cebulą w plasterkach i frytkami — zamówił Bigmac.
— Ja poproszę z dodatkową surówką i frytkami — dodał Yo-less.
Wobbler przyjrzał się uważnie dziewczynie w kartonowej czapeczce.
— A ja chcę ze wszystkim — wypalił. — Bo chcę zostać muzułmaninem!
Bigmac i Yo-less spojrzeli po sobie z politowaniem.
— Buddystą — powiedział po chwili zrezygnowany Yo-less. — Chcę ze wszystkim, bo zostaję buddystą! To buddyści chcą być jednym ze wszystkim. Spaliłeś dowcip, Wobbler! Powtarzałeś sobie całą drogę dobrze, a i tak udało ci się go spalić.
— Buddyści nie zamawialiby hamburgera — odezwała się dziewczyna. — Oni zawsze biorą jumbo bean burgera albo frytki i surówkę.
Wszyscy trzej gapili się na nią w niemym podziwie.
— To się nazywa wegetarianizm — dobiła ich. — Mogę mieć tekturowy kapelusz, ale nie mam trocin zamiast mózgu, jak niektórzy. Chcesz ze wszystkim, to z frytkami też?
— Eee… tak — wykrztusił Wobbler, do którego adresowane było pytanie.
— Dobra. Miłego dnia.
Po otrzymaniu zamówionych dań wyszli na szeroki wewnętrzny deptak centrum handlowego.
— Robimy to co sobotę — odezwał się nieco niewyraźnie Bigmac.
— Robimy — przyznał Wobbler.
— I niezależnie od dowcipu regularnie go palisz.
— Cóż… tak wychodzi. Ale przynajmniej przez chwilę mamy co robić.
To prawda, że poza tym w centrum nie było nic ciekawego do roboty. Czasami zdarzały się ciekawe pokazy albo promocje, albo inne atrakcje. Przed ostatnią gwiazdką na przykład była wystawa lalek z wielu krajów z reniferami. Lalki nawet poruszały się w takt muzyki, choć w gwałtownie urywany sposób. Zabawa przez chwilę była dobra, gdy Bigmac znalazł sterownik tego wszystkiego i przyspieszył ruch czterokrotnie: norweskiej lalce odpadła głowa i przez okno sklepu z ciastkami (drugie piętro) wyleciała na ulicę. Tandeta!
Tego dnia przy dużej dozie dobrej woli za atrakcję można było uznać jedynie sprzedawców plastykowych okien i nieszczęśnika reklamującego przechodniom pewien rodzaj sztucznego puree ziemniaczanego.
Chłopcy siedli przy ozdobnej sadzawce, dogryzając hamburgera i obserwując, ilu strażników kręci się po okolicy. Miejsce przebywania Bigmaca zawsze dawało się określić na podstawie obserwacji ruchu strażników. Kilku mianowicie oberwało fragmentami norweskiej głowy, gdy ta rozleciała się na chodniku, i od tej pory żywili do niego nierozsądną urazę. Nieuzasadnioną, bo przecież to nie Bigmac przymocował rzeczoną głowę do reszty korpusu byle jak. Zresztą z tego, co było oficjalnie wiadomo, Bigmac nigdy nie był winny niczemu innemu jak błędne podejście do własności cudzych samochodów. Natomiast miał zadziwiający talent do sprawiania wrażenia, jakby właśnie obmyślał jakieś wyjątkowo głupie przestępstwo — najczęściej popełniane za pomocą farby w sprayu. Wrażenie to wzmacniała maskująca kurtka, która w dżungli może by go chroniła, za to w otoczeniu takim jak supermarket czy sklep z kartkami działała dokładnie odwrotnie.
— Johnny może jest trochę stuknięty, ale jak jest w pobliżu, zawsze coś się dzieje — zauważył Wobbler.
— Owszem — zgodził się Yo-less. — Ale on teraz za dużo przestaje z tą całą Kimberly czy Kirsty, czy jak jej tam dzisiaj jest. Jak ją widzę, to mi ciarki przechodzą: zawsze się na mnie tak gapi, jakbym niewłaściwie odpowiedział na jakieś pytanie.
— Jej brat mi mówił — dodał wyraźniej, bo przełknął, Bigmac — że wszyscy się spodziewają, że ona w przyszłym roku pójdzie na uniwersytet.
— Żeby być dziwnym, nie trzeba być głupim. — Yo-less wzruszył ramionami. — Jak się ma czym myśleć, to przeważnie jest się jeszcze dziwniejszym. Ktoś inteligentny zawsze będzie sobie szukał jakiegoś zajęcia. I stąd biorą się problemy.
— Johnny jest dziwny — stwierdził Bigmac. — Zadziwiające, co mu się robi w głowie… może on jest trochę tego… szurnięty.
— Zadziwiające jest to, co się dzieje wokół jego głowy. — Wobbler też przełknął. — On jest…
Gdzieś niedaleko coś łomotnęło i rozległy się krzyki przerażenia.
Zaraz potem kupujący rozprysnęli się na boki, a z korytarza wypadł dziko piszczący wózek sklepowy. Z przodu zwisało zaplamione sztucznymi ziemniakami plastykowe okno, a obu stron wózka kurczowo trzymali się Johnny i Kirsty. Johnny pomachał im, przelatując obok.
— To wózek pani Tachyon, nie? — spytał niepewnie Yo-less.
— A kogo to obchodzi? — Bigmac odłożył nie dojedzonego hamburgera na obmurowanie sadzawki i pognał za wózkiem.
Wobbler zaopiekował się jego hamburgerem i pognał za nim.
Yo-less niczego nie odkładał ani niczym się nie opiekował, ale też pobiegł.
— Ktoś nas goni! — oznajmił, dysząc, Johnny, gdy wspólnym wysiłkiem zatrzymano wyścigowy wózek.
— Się nie dziwie — skomentował Bigmac. — Kto?
— Jacyś tacy w dużym, czarnym samochodzie. Tyle że… zniknęli…
— Aha — mruknął Yo-less. — Niewidzialny, duży, czarny samochód.
— Ja tam je zawsze widzę — sprzeciwił się Bigmac.
— Będziecie tu stać cały dzień? — zirytowała się Kirsty. — Pewnie ma jakąś specjalną tarczę siłową albo coś. Idziemy!
Wózek nie był specjalnie ciężki, choć swoje ważył, ale wymagał uważnego sterowania. Pomimo, a może właśnie dlatego że wszyscy próbowali pomóc, poruszał się ruchem węża epileptyka.
— Jak wyjedziemy tymi drzwiami, to będziemy na High Street. — Johnny wskazał wyjście na końcu korytarza, którym się poruszali. — Tam jest deptak, a wjazdy przegrodzono betonowymi donicami i innymi przeszkodami.
— Ech, żebym tak miał ze sobą działko laserowe — westchnął rozmarzony Bigmac.
— Przecież nie masz działka laserowego — zauważył przytomnie Yo-less.
— Właśnie dlatego chciałbym mieć.
— Au! — Wobbler nagle odskoczył od wózka. — Ugryzł mnie!
— Worek na śmieci?! — Kirsty przez chwilę nie mogła wyjść z podziwu.
Spod worków wysunął się łeb zadowolonego z siebie kota, który syknął na Johnny’ego.
Wskutek całego zamieszania wózek stanął.
Zaczęli się ku niemu zbliżać strażnicy.
Pięcioro nastolatków dyskutujących przy wózku sklepowym może by uszło ich uwagi. Ale był wśród nich Bigmac i — jak zauważyłby Yo-less — jeden z pięciorga był czarny. Wszystko to razem zdecydowanie zwracało uwagę.
— Ten wózek może być maszyną do podróży w czasie — wyjaśnił Johnny. — A ten samochód… Kirsty uważa, że ktoś ją śledzi. To znaczy go… to znaczy nas.
— A jak się go uruchamia? — zainteresował się Bigmac.
— Wehikuł czasu… — mruknął Yo-less. — Wehikuł to bez dwóch zdań jest…
— A gdzie się podział ten niewidzialny samochód? — zainteresował się Wobbler.
— Przez te drzwi nie przejedziemy — oznajmiła rzeczowo Kirsty. — Stoją przy nich dwaj strażnicy.
Johnny w nagłym natchnieniu przyjrzał się czarnym workom, po czym złapał najbliższy i rozwiązał.
Przez chwilę czuł na dłoni chłód pełnego szeptów powietrza…
Centrum handlowe zniknęło.
Zniknęło wokół nich, zniknęło przed nimi.
I zniknęło spod nich.
Wylądowali w trawie jakiś metr niżej, niż stali, a na nich wylądował wózek, wysypując worki i kota. Guilty skorzystał z okazji, by dobrać się do ucha Bigmaca.
Zapadła cisza, nie licząc naturalnie klnącego Bigmaca.
Johnny otworzył oczy.
Leżeli na łagodnym stoku wzgórza zwieńczonego niskimi krzewami.
— Jakbym zapytał, co się stało — głos Yo-lessa dobiegał gdzieś spod Bigmaca — to co byście powiedzieli?
— Że sądzę, że mogliśmy przenieść się w czasie — odparł ostrożnie Johnny.
— Czujesz się, jakby cię prąd kopnął? — spytał Wobbler, trzymając się za szczękę. — Albo jakby cię zęby bolały?
— A można wiedzieć, w którą stronę? — indagował Yo-less, wciąż nie podejmując próby wydostania się spod Bigmaca. — Mówimy o dinozaurach czy o zbuntowanych robotach? Wolałbym wiedzieć, zanim otworzę oczy.
Kirsty jęknęła.
— A nie chciałam, żeby to się tak skończyło — oznajmiła, siadając. — Powinnam wiedzieć, że to się może skończyć tylko taką odmianą przygody. Sama z czterema przemądrzałymi chłopakami. Całe szczęście, że nie mamy ze sobą psa. Czy ktoś ma choć blade pojęcie, gdzie jesteśmy?
— Aha, trawa — ucieszył się Yo-less. — To znaczy, że nie ma dinozaurów. Podobno trawa pojawiła się po nich. Tak przynajmniej pokazywali na filmie.
Johnny wstał, podszedł do skraju niewielkiego zagłębienia, w którym się znaleźli, i ostrożnie (bo dziwnie bolała go głowa) się rozejrzał.
— Nie może być! — Głos Kirsty ociekał wręcz zjadliwością. — Dzięki twojej spostrzegawczości wiemy, że jesteśmy gdzieś w ostatnich sześćdziesięciu milionach lat.
— Uczciwi podróżnicy w czasie mają właściwe zegary elektroniczne — utyskiwał Wobbler. — Nie było trawy, powiadasz? To co one jadły, te dinozaury?
— Elektroniczne zegary mają tylko amerykańscy podróżni w czasie — oświadczył Bigmac, robiąc miejsce Yo-lessowi. — Widziałem film o jednym takim, co u nas wynalazł wehikuł czasu za królowej Wiktorii, i tam były tylko światełka. A one jadły inne dinozaury, nie?
— Nie mów o nich dinozaury, bo to jest gatunkowizm — poinstruował go Yo-less. — Co się tak na mnie gapisz? Jak ktoś mógł wymyślić taką bzdurę jak seksizm, to ja mogę gatunkowizm.
— To jak mam o nich mówić? — spytał słabo Big-mac.
— Możesz o nich mówić: osobniki przedbenzynowe. Kirsty słuchała tej wymiany poglądów z otwartymi ustami.
— Wy tak zawsze? — spytała, dochodząc do siebie. — Na pewno zawsze. Zauważyłam już wcześniej, że zamiast zajmować się faktami, zaczynacie opowiadać brednie. Gdzie jesteśmy? I kiedy?
— W Blackbury — poinformował ją Johnny, siadając obok. — Jest wpół do czwartej dwudziestego pierwszego maja.
— Doprawdy? A skąd jesteś taki pewien? — spytała podejrzanie spokojnie.
— Bo zapytałem gościa, który tu przechodził z psem.
— A powiedział ci, którego roku jest ten dwudziesty pierwszy maja?
— Nie musiał — odparł, patrząc jej w oczy. — Wiem, który to rok.
Bez dalszej dyskusji wygramolili się z zagłębienia i rozejrzeli.
Porośnięte niewysokimi krzaczkami zbocze rozciągało się dość daleko. U jego podnóża znajdowały się ogródki działkowe, dalej rzeka, a za nią Blackbury.
Bez dwóch zdań było to Blackbury. Widać było znajomy komin fabryki kaloszy, ale oprócz niego kilka wysokich, całkowicie nieznanych kominów. Mężczyzna z psem stał w pewnej odległości i obserwował ich. Żaden nie wyglądał jurajsko, choć pies wydawał się nieco podejrzany.
— Co…? — wykrztusił Wobbler. — Zaraz, co się dzieje? Co wyście zrobili?
— Przecież Johnny ci powiedział: przenieśliśmy się w czasie. — Kirsty popatrzyła na niego niecierpliwie. — Głuchota nie jest uboczną reakcją na podróże w czasie.
— Myślałem, że tylko tak się wygłupiacie. — Wobbler, przerażony, spojrzał na Johnny’ego. — Bo to są jakieś wygłupy, prawda?
— Są — przyznał Johnny. Wobbler wyraźnie się uspokoił.
— To są wygłupy z podróżami w czasie — dodał Johnny. Wobbler wyglądał na podwójnie przestraszonego.
— To faktycznie wygląda jak Blackbury — stwierdziła Kirsty. — Tylko mniejsze. My jesteśmy w miejscu, w którym ma być centrum handlowe.
— A jak wrócimy? — zainteresował się Yo-less.
— To się po prostu wydarza… tak myślę — odparł niezbyt pewnie Johnny.
— To są halucynacje. — Wobbler tak łatwo się nie pozbywał nadziei. — Pewnie przez ten smród z worków. Za chwilę się obudzimy, będą nas głowy bolały i wszystko będzie w porządku.
— To się po prostu wydarza? — powtórzył Yo-less tonem wyraźnie wskazującym, że coś bardzo paskudnego chodzi mu po głowie. — To jak wróciliście?
— Coś błysnęło i byliśmy z powrotem — poinformowała go Kirsty.
— I byliście tam, gdzie zaczęliście?
— Oczywiście, że nie. Wraca się w to samo miejsce, tylko jeśli się nie ruszasz. W przeciwnym razie wracasz do tego samego czasu, ale w miejsce, w którym jesteś, tylko że ono jest takie, jakie będzie wtedy.
Przez dłuższą chwilę przegryzali się nie tyle przez informację, ile przez sposób jej podania.
— Chodzi ci o to, że jak przejdziesz, weźmy, dwa metry, to wrócisz w miejsce leżące o te dwa metry od tego, z którego cię przeniosło? — spytał w końcu Bigmac.
— Tak.
— Nawet jeśli tymczasem coś tam wybudowano? — spytał Yo-less.
— Tak… nie… nie wiem.
— A co się stanie — Yo-less mówił bardzo wolno — jeśli wokół będzie dużo betonu?
Wszyscy spojrzeli na Kirsty. Kirsty spojrzała na Johnny’ego.
— Nie wiem — przyznał. — Prawdopodobnie się… jakoś połączycie.
Bigmac z trudem przełknął ślinę.
A Wobbler zaczął jęczeć. Czasami, zwłaszcza kiedy chodzi o coś strasznego, szare komórki Wobblera pracują z zadziwiającą szybkością.
— Nie chcę skończyć jako płaskorzeźba! Albo jako ręce wystające z betonowej ściany!!
— Wątpię, żeby to się miało tak skończyć. — Yo-less wciąż miał coś paskudnego na myśli.
Wobbler tego nie słyszał, więc z powrotem się uspokoił.
Choć nie do końca.
— To co się stanie? — spytał.
— Wydaje mi się, że wszystkie atomy twojego ciała i wszystkie atomy ściany będą próbowały znaleźć się w tym samym miejscu i w tym samym czasie. Doprowadzi to do gwałtownego zderzenia ich wszystkich ze sobą i…
— I co? — spytała Kirsty.
— …i… eee… bang i papa — dokończył Yo-less. — Z fizyką nuklearną nie da się dyskutować, przykro mi.
— Czyli moje ręce nie będą wystawały ze ściany? — Szare komórki Wobblera wróciły do zwykłego tempa.
— Nie — odparł Yo-less.
— Na pewno nie z bliskiej ściany — odparł Bigmac z uśmiechem.
— Przestań go straszyć. — Yo-less ciągle był poważny. — To się może przytrafić każdemu z nas. Lądując, opadliśmy, nie? To teraz odpowiedzcie sobie na pytanie, czy jak wrócilibyśmy teraz, to znajdziemy się do połowy w betonowej podłodze, wywołując wybuch atomowy, czy nie?
— Czy eksplozję, to nie wiem, zamieszanie na pewno — ocenił Johnny. — Jak się upuści puszkę po coli, to jaki raban się podnosi, a pięć osób i wózek…
— Gdzie pognał Wobbler? — przerwała mu Kirsty. Wobbler był już malejącą sylwetką, zmierzającą w kierunku ogródków działkowych i coś krzyczącą.
— Co on mówi? — spytała Kirsty.
— On mówi: „Lecę do domu!” — wyjaśnił Johnny.
— Aha… tylko jeśli tu, gdzie jesteśmy, ma być centrum handlowe, a tam, gdzie on jest, ma być Curry’s, to jego domu może też w ogóle nie być tam, gdzie był… to znaczy jest… — zauważył Bigmac.
— A skąd będziemy wiedzieli, że mamy wrócić? — spytał Yo-less.
— Przez sekundę świat mruga — wyjaśnił mu Johnny. — A potem… zap. Ekhm… a co będzie, jak on wróci w miejsce, w którym jest, dajmy na to, lodówka? To równie złe jak betonowa ściana?
— Niewiele wiem o atoniach lodówek — stwierdził Yo-less. — Mogą faktycznie nie być takie złe jak atomy betonu, ale myślę, że wokół miejsca, gdzie by była lodówka, nie byłoby potrzeba nowej tapety… bo nie byłoby jej na czym położyć…
— Atomowy Wobbler! Nieźle brzmi — ocenił Bigmac.
— Nie ma co czekać: bierzemy wózek i idziemy za nim — zdecydował Johnny.
— Wózka nie będziemy potrzebować — sprzeciwiła się Kirsty. — Można go tu zostawić.
— Lepiej zabrać. Należy do pani Tachyon.
— Jednego nie rozumiem — odezwał się Yo-less, gdy przepychali wózek przez pole.
— Szczęściarz — burknął Johnny. — Ja nie rozumiem milionów rzeczy.
— Co?… A czego konkretnie nie rozumiesz?
— Telewizji, algebry, jakim cudem obdarte ze skóry parówki trzymają się kupy, Chińczyków. Mam wymieniać dalej?
— Starczy — uznał nieco przytłoczony asortymentem Yo-less. — Wracając do wózka: on nie ma żadnych urządzeń ani żadnej maszynerii do podróży w czasie.
— Może coś jest w tych workach — zasugerował Johnny.
— Pewnie: Worki Czasu! Nie da się wsadzić czasu do worka!
— Może pani Tachyon o tym nie wie. Zawsze zbierała różne dziwne rzeczy.
— Przecież nie można zebrać czasu — jęknęła Kirsty. — To różne rzeczy zbiera się w czasie.
— Moja babka zbiera sznurki — odezwał się Bigmac tonem kogoś, kto nie ma pojęcia, o co chodzi, ale też chce się przydać.
— Tak? Przynajmniej ma zajęcie. Nie da się zebrać jakiejś półgodziny i dowiązać jej do dziesięciu minut, które masz w zapasie! — zirytowała się Kirsty. — Nie uczą was fizyki w szkole czy co? W ogóle co to takiego te atomy lodówki?
— Najmniejsze możliwe cząstki lodówki — wyjaśnił Yo-less.
Johnny tymczasem zaczął się buntowniczo zastanawiać. Może jednak daje się zbierać czas. No bo przecież mówi się: czas ucieka, przecieka między palcami, mija, marnuje się. Skoro można z nim robić tyle dziwnych rzeczy, to dlaczego nie oszczędzać czy zbierać?! Pewnie, to tylko takie określenia, wszystko zależy od punktu widzenia, ale należy wziąć pod uwagę, że pani Tachyon ma nawet nie skrzywiony pogląd na świat, ale skręcony jak korkociąg.
Rozwiązał worek i coś mu z sykiem dmuchnęło przez palce…
— Nie możesz mieć najmniejszej możliwej cząstki lodówki! — Kirsty odzyskała dar wymowy. — Są tylko atomy żelaza i innych pierwiastków!
— No to molekuła lodówki — zgodził się Yo-less. — Po atomie ze wszystkiego, co jest niezbędne, by zrobić lodówkę.
— Nie ma czegoś takiego! No dobrze: można wziąć po atomie ze wszystkiego, co jest potrzebne do wykonania lodówki, ale to i tak nie będzie żadna molekuła lodówki, bo… Co ja za bzdury opowiadam! Przez was zaczynam myśleć tak jak wy!
Reszta wszechświata twierdziła, że czas nie jest przedmiotem, tylko sposobem, w jaki Natura się zabezpieczyła, aby wszystko nie działo się natychmiast, rozumował Johnny. Pani Tachyon skomentowałaby owo twierdzenie zwięźle: „To ci się tylko tak wydaje…” i robiłaby po swojemu.
Dotarli wreszcie do ogródków działkowych, przez które prowadziła ścieżka. Ogródki wyglądały zwyczajnie, a przypadkowo napotkane osoby — głównie w starszym wieku — wyglądały zupełnie jak działkowicze.
Tyle że na widok wózka kolejno przestawali kopać, grabić czy podlewać, a zaczynali w milczeniu obserwować, jak to zwykle na działkach bywa.
— To przez tę kurtkę Yo-lessa tak się na nas gapią — syknęła Kirsty. — Purpurowo-zielono-żółta. Oczy bolą. I jest z plastyku, tak? A plastyk jest od niedawna. Naturalnie to może być T-shirt Bigmaca: mało kto paraduje z napisem „Ciężki wariat” na sobie.
Działkowicze akurat obrabiali fasolę i ziemniaki.
Johnny jako jedyny z obecnych wiedział, że zbiorą wyłącznie odłamki. Bo tej nocy działki obok Paradise Street zostaną zbombardowane…
— Nie widzę obwodnicy! — oświadczył nagle Big-mac. — Ani wieży telewizyjnej.
— Za to jest sporo zapasowych kominów fabrycznych — dodał Yo-less. — I w ogóle nie ma ruchu ulicznego. Gdzie się podziały wszystkie samochody?!
Johnny resztką zdrowego rozsądku zapanował nad sobą, by nie powiedzieć, że poszły do wojska: w maju 1941 roku większość pojazdów faktycznie była w armii.
Przez rzekę prowadził wąski kamienny most. Gdy znaleźli się w połowie drogi, Johnny się obejrzał: para bardziej upartych działkowców ciągle im się przyglądała. Wzgórek, z którego zeszli, miał nieco szarawy odcień, jaki zwykle przybierają pola leżące w pobliżu miast, jakby wiedziały, że jedynie kwestią czasu jest, kiedy znajdą się pod betonem.
— Pamiętam, kiedy wszystko to były budynki-mruknął do siebie.
— Co mówisz?
— Nic ważnego.
— Trochę poznaję. — Bigmac był wyjątkowo poważny. — To River Street, a na rogu to sklep starego Patela, nie?
Ale napis na oknie informował: PAL WOODBINES J. Wilkinson (właśc.).
— Woodbines? — zdziwił się Bigmac.
— To jakiś gatunek papierosów, przecież pisze — parsknęła Kirsty.
Obok przejechał samochód. Był czarny, ale nie tak jak tamten na wzgórzu; był pochlapany błotem i miał plamy rdzy na dodatek. Wyglądał, jakby ktoś, zamierzając zrobić naprawdę duży model, mniej więcej w połowie zmienił zdanie, ale już było trochę za późno.
Kierowca prowadzący owo dziwadło aż odwrócił głowę, tak intensywnie im się przyglądał.
O ludziach na ulicy trudno było coś powiedzieć poza tym, że przeważały płaszcze w stu odcieniach nudy.
— Nie powinniśmy tak stać — stwierdziła Kirsty. — Ludzie się nam przyglądają. Chodźmy po gazetę, wtedy będziemy wiedzieli, kiedy jesteśmy. Ale tu przygnębiająco!
— Może być depresja — zasugerował nieśmiało Johnny. — Mój dziadek mówił, że wtedy nie było wesoło.
— Nie ma telewizji, wszyscy chodzą w niemodnych ciuchach, nie ma uczciwych samochodów — podsumował Bigmac. — Nic dziwnego, że wszyscy są w depresji.
— Bigmac, bądź uprzejmy patrzeć pod nogi. Każdy drobiazg, który tu zrobimy, może mieć poważne skutki w przyszłości — oznajmiła Kirsty. — To dotyczy wszystkich. Jasne?
Bigmac na straży wózka został na chodniku, a pozostali weszli do narożnego sklepu.
Wewnątrz było ciemno i pachniało pastą do podłogi.
Johnny był raz ze szkolną wycieczką w muzeum, w którym część ekspozycji stanowiła rekonstrukcja ulicy i sklepów z okresu przedwojennego, czyli z dawnych dni. Było to całkiem interesujące, choć wszyscy usilnie się starali, żeby tego nie okazać, bo jak człowiek przestanie się pilnować, to nauczyciele wcisną mu następny kawałek wykształcenia. Jeden ze sklepów wyglądał zupełnie tak jak ten, w którym się znaleźli, jeśli nie liczyć kota śpiącego na worku psich biszkoptów. I zapachu. Dominowała w nim pasta do podłogi, ale można było rozróżnić także parafinę, gotowanie i pajęczyny. Niewysoka niewiasta w okularach przyjrzała im się uważnie.
— Co mogę dla was zrobić, kochani? — spytała i patrząc na Yo-lessa, dodała: — Sambo jest z wami, tak?