Mężczyźni w Czerni

Ciąg dalszy dyskusji o pani Tachyon nastąpił w autobusie jadącym w kierunku domu Johnny’ego.

— Nie ma sensu niepotrzebnie się ekscytować — perorowała Kasandra. — Jeśli od lat zajmuje się zbieraniem śmieci, to istnieje cała masa sensownych wyjaśnień, bez potrzeby uciekania się do czegoś wydumanego czy nieprawdopodobnego.

— A co jest sensownym wyjaśnieniem? — spytał uprzejmie Johnny, wciąż pogrążony w zagadce gazety.

— Może być obcym.

— I to jest sensowne?

— Albo może być Atlantką… czy Atlantydką… no, mieszkanką Atlantydy. Wiesz, to ten kontynent, który zatonął tysiące lat temu. Jego mieszkańcy byli podobno długowieczni.

— A pod wodą umieli oddychać?

— Nie udawaj głupka. Odpłynęli, zanim Atlantyda zatonęła. Potem zbudowali Stonehenge i piramidy i inne podobne. Byli naukowo strasznie rozwinięci.

Johnny przyglądał się jej z otwartymi ustami. Takich rewelacji człowiek spodziewałby się od Bigmaca, a nie od kogoś, kto w wieku czternastu lat dostaje świadectwa z wyróżnieniem.

— Nie… wiedziałem… — wykrztusił.

— Bo rząd takie sprawy wycisza.

— Aha.

Tak, Kasandra z pewnością wiedziała o sprawach, które rząd próbował wyciszyć — właśnie dlatego że rząd i że wyciszał. Zawsze miała skłonności do tajemnic i dziwnych ciekawostek. Gdy ostatniej zimy pojawiły się w centrum miasta wielkie ślady stóp na śniegu, próbowały to wyjaśnić dwie teorie. Kir… znaczy się Kasandry twierdząca, że to Bigfoot, i Johnny’ego, że to połączenie Bigmaca i pary wielkich gumowych stóp z Joke Emporium na Penny Street. Teoria Kir… znaczy się Kasandry miała takie zaplecze naukowe w postaci książek, artykułów i kaset, że Johnny dałby się nawet przekonać, gdyby nie drobiazg: widział mianowicie, jak Bigmac zostawia sporne ślady na rzeczonym śniegu.

Teraz dla odmiany spróbował sobie wyobrazić dwumetrowych Atlantydów w greckich togach, odpływających od tonącego kontynentu na złotych statkach. Na pokładzie jednego z nich pani Tachyon zaciekle pchała swój wózek. Poczuł, że zaczyna mu brakować wyobraźni…

Na szczęście był to stan przejściowy.

W następnej bowiem chwili ujrzał inny obraz: hordę Attyli gnającą przez step, a w samym środku linii jeźdźców — pani Tachyon okrakiem na wózku…

Od dalszych wykwitów wyobraźni uratował go (chwilowo przynajmniej) głos Kasandry:

— Jak zobaczysz UFO albo yeti, albo coś takiego, to składają ci wizytę Mężczyźni w Czerni. Jeżdżą wielkimi, czarnymi samochodami i grożą ludziom, którzy widzieli dziwne rzeczy. Twierdzą, że pracują dla rządu, ale tak naprawdę pracują dla tajnego stowarzyszenia, które wszystkim rządzi.

— Skąd to wszystko wiesz?

— Każdy to wie. To powszechnie znany fakt. Prawdę mówiąc, czekałam na coś takiego od czasu tego tajemniczego deszczu ryb we wrześniu.

— Chodzi ci o to, jak gaz wybuchł pod sklepem z tropikalnymi rybkami?

— Powiedzieli, że to był gaz — poprawiła go ponuro. — Tak naprawdę to nie wiadomo.

— Co?! Pewnie, że to był gaz. Perukę sprzedawcy znaleziono zaplątaną w druty telefoniczne na High Street, a wszyscy mieli gupiki w rynnach, więc co to miało być, jak nie wybuch gazu?

— Te dwie sprawy mogą być przypadkowo połączone — przyznała z dużą niechęcią.

— I wciąż uważasz, że te koła w zbożu w zeszłym roku to nie Bigmac, chociaż przysięgał, że to jego sprawka?

— Może kilka z nich to faktycznie dzieło Bigmaca, ale powiedz mi, mądralo, kto dawno temu zrobił pierwsze?

— Bazza i Skazz. Wyczytali o nich w jakiejś gazecie i zdecydowali, że też powinniśmy mieć parę takich.

— Nie próbujesz mi chyba wmówić, że zrobili wszystkie, co?

Johnny westchnął.

Życie samo w sobie było wystarczająco skomplikowane, ale ludziom to nie wystarczało — musieli je jeszcze bardziej powikłać. Na przykład: miał i tak dość zmartwień, zanim przeczytał gdzieś o spontanicznych samozapłonach. Siedzi sobie ktoś spokojnie w fotelu i zajmuje się własnymi sprawami, a w następnej chwili łup! — i po człowieku zostaje para dymiących butów i kupka popiołu. Przez kilka tygodni na wszelki wypadek trzymał w pokoju wiadro z wodą, ale na szczęście nie był zmuszony go użyć.

Albo takie programy o obcych porywających ludzi i robiących im badania w latających talerzach. Jak człowiekowi coś w mózgu poprzestawiają, tak żeby o nich zapomniał, i do tego znają podróże w czasie i odstawią przebadanego dokładnie tam, skąd go wzięli, to skąd ktokolwiek będzie wiedział, co mu się przytrafiło. To było całkiem poważne zagrożenie.

A Kasandra uważała, że takie sprawy są interesujące jak nie wiadomo co. Dla Johnny’ego były tylko dodatkowym i całkiem zbędnym zmartwieniem.

— Kasandra…

— Tak?

— Wolałbym, żebyś wróciła do Kirsty.

— Upiorne imię! Dobre dla jakiegoś garkotłuka.

— …Nie miałem nic przeciwko Kimberly…

— Też coś! Dopiero potem się zorientowałam, że pasuje do uczennicy fryzjerskiej.

— …choć Klymenystra to było przegięcie…

— A kiedy to było?

— Ze dwa tygodnie temu.

— Pewnie się wtedy czułam trochę gotycko.

Zanim Johnny zdążył zapytać, na czym to konkretnie polega, autobus zatrzymał się na jego przystanku i oboje wysiedli.

Garaże usytuowane na tyłach domów, wokół okrągłego podjazdu, właściwie nie były zbyt często używane. Przynajmniej do parkowania samochodów. Większość sąsiadów parkowała na ulicy, dzięki czemu mogli do woli oddawać się ulubionemu zajęciu, czyli kłótniom, kto komu znowu zajął miejsce.

— Nawet nie zajrzałeś do żadnego worka? — spytała Kasandra, czekając, aż wygrzebie z kieszeni klucz do garażu.

— Wolałem nie ryzykować. Jakby w nich były, dajmy na to, stare skarpetki albo coś? — Johnny znalazł klucz i ostrożnie uchylił drzwi.

Wózek stał tam, gdzie go zostawił. I wyglądał dziwnie, choć trudno było dokładnie określić dlaczego. Najprościej rzecz biorąc, pomimo iż tkwił spokojnie pośrodku garażu, sprawiał wrażenie, jakby poruszał się równocześnie bardzo szybko. Coś jak klatka wycięta z filmu.

Kasandra — dawniej Kirsty — rozejrzała się i spytała rzeczowo:

— Trochę tu dużo gratów… Dlaczego ten rower stoi do góry nogami?

— Bo wczoraj przebiłem oponę i nie zdążyłem go jeszcze naprawić.

Kasandra wzięła słoik z piramidki, otarła nieco przybrudzoną nalepkę i przeczytała:

— „Blackbury Preserves Ltd. Nagrodzone Złotym Medalem musztardowe korniszony. Sześć głównych nagród: Grand Prix de Foire Internationale des Conichons, Nancy 1933, Festival of Piekłeś, Manchester 1929, Danzing Pókelnfest 1928, Supreme Prize, Michigan State Fair 1933, Złoty Medal Madras 1931, Bonza Feed Award, Sydney 1932. Zrobione z najlepszych składników”.

Pod spodem był rysunek jakiegoś zwariowanego dzieciaka w podskoku i dopisek:

Wysoko skacze mały John, blackburski korniszon ugryzł go.

Kasandra przeczytała wierszyk i omal jej nie zatkało.

— Co to ma być, na litość boską?!

— Reklama — poinformował ją uprzejmie Johnny. — A tak w ogóle to wytwór starej fabryki marynat, którą zbombardowano podczas wojny. W tym samym nalocie co Paradise Street. Jeśli ci to nic nie mówi, to w Blackbury nie robi się marynat od ponad pięćdziesięciu lat.

— No nie! Nie chcesz powiedzieć, że nigdzie w całym mieście? Toż to ludzkie pojęcie przechodzi!

— Nie musisz się wysilać. To po prostu dziwne, nic więcej.

Kasandra potrząsnęła słoikiem, po czym wzięła następny, z którego najwyraźniej ktoś zdążył już podjeść.

— Wyglądają na spożywcze — oceniła. — Musiały być dobrze przechowywane.

— I dlatego ciągle są chrupkie i świeże? Próbowałem dziś rano i za nic w świecie nie uwierzę, że to był półwiekowy ogórek. A co powiesz na to? — I rozłożył wyjętą z kieszeni gazetę, w którą oryginalnie zawinięta była ryba z frytkami pani Tachyon. — Na pierwszy rzut oka stara gazeta — dodał wyjaśniająco. — I faktycznie, nie jest wczorajsza, ale nie stara. Piszą tu o drugiej wojnie, ale nie wygląda staro… nie czuje się tego w dotyku ani nie pachnie jak stary papier. Jest…

— Wiem. To reprint starej gazety. Można taką dostać na przykład z dnia, w którym się urodziłeś. Ojciec dał mi taką, żebym…

— Zawinęła w nią rybę z frytkami?

— Muszę przyznać, że to naprawdę dziwne. — Przyjrzała mu się uważnie, jakby go pierwszy raz w życiu widziała. — Całe lata czekałam na coś takiego! A ty nie?

— Na co takiego? Na wózek pani Tachyon?

— Spróbuj się skupić, dobrze?

— Mogę spróbować, ale za wyniki nie ręczę…

— Nigdy cię nie zastanawiało, co by się stało, gdyby w ogródku wylądował latający talerz? Albo gdybyś znalazł jakiś magiczny przedmiot pozwalający podróżować w czasie? Albo jaskinię z magiem śpiącym od tysiąca lat?

— Prawdę mówiąc, raz znalazłem jaskinię z…

— Czytałam wiele książek o takich wydarzeniach i w każdej są tabuny jakichś bezdennie głupich gówniarzy, których interesuje tylko „przygoda”. — Słowo to zabrzmiało w jej ustach niczym obelga. — Żaden z nich nie traktował tego jako poważnej okazji życiowej i żaden nigdy nie był do niczego przygotowany. Ja jestem!

Wyobraźnia podsunęła Johnny’emu kolejny obraz: gdyby kosmici porwali Kasandrę, to wkrótce zaczęliby jej słuchać, nie mając innego wyjścia. A po naprawdę niedługim czasie powstałoby galaktyczne imperium pełne zaostrzonych ołówków, w którym każdy mieszkaniec nosiłby kieszonkową latarkę, na wszelki wypadek. To była wersja średnio pesymistyczna.

Wersja bardzo pesymistyczna była taka, że zrobiliby około miliona robotów-kopii Kasandry i rozesłaliby po wszechświecie, aby wszystkim mówiły, że nie należy tak głupio postępować, i wymuszałyby sensowne postępowanie. Albo też kosmici by ją od ręki utrupili — to była wersja optymistyczna. I nierealna.

— A to, co się dzieje, jest oczywiście wysoce dziwne — kontynuowała dziewczyna. — Być może nawet mistyczne. Najprawdopodobniej to jakiś rodzaj maszyny do podróży w czasie.

No i sprawa była jasna: Kasandra znalazła wyjaśnienie. Żadnych niepewności, przypuszczeń czy rozterek.

— Ty tak nie uważasz? — spytała po chwili zaskoczona jego milczeniem.

— Czasowy wózek sklepowy?

— Może nie najszczęśliwsze rozwiązanie, ale znasz inne, pasujące do faktów? Nie licząc naturalnie tego, że porwali ją kosmici i przywieźli tu z prędkością światła, co dla jakichś powodów robią nagminnie. Jakby to było coś innego, na pewno byś już to wymyślił. — Spojrzała na zegarek i dodała sarkastycznie: — No i co? Nie musisz się zabijać z pośpiechu.

— Hmm…

— No?

— No więc… maszyna do podróży w czasie ma błyskające światełka…

— Dlaczego?

— No bo ma.

— A po co?

Johnny postanowił się nie poddawać.

— Do błyskania.

— Doprawdy? A kto tak twierdzi? Kto w ogóle wie, jak ma wyglądać maszyna do podróży w czasie? — spytała tonem wyższości (nawet w porównaniu z normalnie używanym tonem). — A może w dodatku mi powiesz, że jest na prąd?

— Yo-less uważa, że nie mogą istnieć takie maszyny, bo wszyscy ciągle zmienialiby przyszłość.

— No, to jaka istnieje alternatywa? Jakim cudem zjawiła się tu i teraz z tą świeżutką, starą gazetą i spożywczymi, chrupiącymi, nawet pięćdziesięcioletnimi ogórkami?

— No dobrze. Ja tylko nie chcę na gorąco wyciągać poważnych wniosków. — Choć przecież cały czas tak robił i doskonale sobie z tego zdawał sprawę. W sposobie argumentacji Kasandry było coś takiego, co automatycznie skłaniało go do zajęcia przeciwnego stanowiska. — Chodzi mi o to, że… naprawdę myślisz, że wystarczy złapać za rączkę czy za torbę i zaraz nie wiem co… można się przywitać z Normanem Zdobywcą. — I dla potwierdzenia wagi własnych słów plasnął dłonią w czarny worek.

Świat błysnął.

Pod stopami wciąż czuł betonową podłogę, ale wokół niego nie było ścian. To znaczy były, ale nie do końca — miały wysokość jednej cegły. Kładący kolejny rząd cegieł mężczyzna powoli podniósł głowę.

— A niech mnie… jak się tu dostałeś? Hej, ten beton jest ciągle… Fred! Wracaj!

Siedzący dotąd spokojnie obok niego spaniel warknął nagle i podbiegł ku Johnny’emu, odbił się i skoczył mu na piersi, popychając go na wózek. Znowu coś rozbłysło czerwono-błękitnie i Johnny miał nieodparte wrażenie, że coś go najpierw rozpłaszczyło, a potem przywróciło do trójwymiarowości.

Ściany były na swoim miejscu, podobnie jak stojący pośrodku garażu wózek i Kasandra przyglądająca mu się podejrzliwie. Jemu, nie wózkowi, naturalnie.

— Zniknąłeś na chwilę — oświadczyła oskarżycielsko. — Co się stało?

— Nie… nie wiem… skąd mam wiedzieć?

— Zrób krok w moją stronę. Tylko wolno i ostrożnie.

Wykonał polecenie; z lekkim osłupieniem stwierdził, że stoi w niewielkim zagłębieniu, i spojrzał w dół.

— Te odciski w betonie… były tu… zawsze… — bąknął.

Kasandra bez słowa przyklęknęła i dokładnie obejrzała najpierw odciśnięte w betonie ślady, potem podeszwy jego butów. Pomijając brud, pasowały idealnie.

— Widzisz? — oznajmiła z tryumfem, gdy w wyniku jej perswazji zdjął but. — To twoje własne ślady!

Johnny przyjrzał się dowodom z mieszanymi uczuciami. Nie ulegało wątpliwości, że Kasandra ma rację, a równocześnie że ślady podeszew znajdują się w betonowej posadzce naprawdę od dawna.

— A tak w ogóle gdzie byłeś? — spytała, oddając mu but.

— W przeszłości… tak przynajmniej mi się wydaje. Widziałem tego, kto budował ten garaż, l psa.

— Psa! — Ton jej głosu sugerował, że gdyby to ona trafiła w przeszłość, zobaczyłaby coś znacznie ciekawszego. — No cóż, dobre i to na początek. — Lekko pchnęła wózek. Okazało się, że stał w czterech niewielkich zagłębieniach w betonie. Sądząc ze stanu zabrudzenia i zaoliwienia, one też były tu od dawna. — To nie jest zwykły wózek sklepowy! — oznajmiła.

— Nie — zgodził się Johnny, zakładając but. — To wózek sklepowy z Tesco, z jednym piszczącym kółkiem.

— I wciąż jest włączony. — Kasandra była uprzejma go zignorować. — To jest, chciałam powiedzieć: działa.

— A to była podróż w czasie? — w głosie Johnny’ego słychać było rozczarowanie. — Myślałem, że będzie ciekawiej: bitwy, potwory i takie tam. Jeśli jedyne, co możemy zrobić, to… Nie dotykaj tego!!!

Kasandra właśnie pomacała worek.

Świat rozbłysnął.

Kasandra rozejrzała się.

Garaż wyglądał tak samo. No, prawie tak samo.

— Kto ci naprawił rower?

Johnny odwrócił się — rower stał oparty o ścianę i był nie tylko złożony, ale w dodatku kompletny.

— Jakbyś miał zamiar się dziwić, to mam wysoce rozwinięty zmysł obserwacyjny. Musimy być w przyszłości, skoro już go złożyłeś.

Johnny nie był tego taki pewien: dotąd rozwalił dwie dętki i zgubił część zaworu, próbując wymienić przebite koło. Żywił poważne wątpliwości, czy jakakolwiek maszyna do podróży w czasie jest w stanie znaleźć się w tak odległej przyszłości jak ta, w której posiądzie sztukę naprawiania roweru.

— Rozejrzymy się — zdecydowała Kasandra. — Jeszcze nie wiem, od czego to zależy, gdzie się znajdujemy, ale skoro jesteśmy w przyszłości, trzeba się zorientować, które konie wygrają które gonitwy, i w kilku innych równie istotnych sprawach.

— Dlaczego?

— Żeby po powrocie móc na nie postawić i wygrać, ma się rozumieć.

— Nie wiem, jak się stawia.

— Spokojnie: problemy należy rozwiązywać pojedynczo i po kolei.

Johnny wyjrzał przez brudne okno — pogoda była taka jak zwykle, a w powietrzu nie unosiły się żadne latające samochody czy inne przejawy przyszłości. Ale z drugiej strony pod stołem nie było Guilty’ego.

— Dziadek abonuje gazetę o wyścigach — przypomniał sobie.

— No, to chodźmy sprawdzić.

— Gdzie? Do mojego domu?!

— Przecież tam mieszka twój dziadek, prawda?

— A jak spotkamy mnie?

— Zawsze łatwo nawiązywałeś znajomości. Niechętnie poprowadził ją wpierw w stronę drzwi, a potem ku domowi. Ścieżki ogrodowe wysypane były jakąś pokruszoną szarą substancją, zadziwiająco podobną do pokruszonego betonu. Tylne drzwi zaś miały ekscytująco futurystyczną barwę wypłowiałego błękitu poznaczonego abstrakcyjnym wzorkiem po złuszczonej farbie. Były zamknięte, ale jego starożytny klucz ciągle do nich pasował.

Zaraz za drzwiami na podłodze leżał prostokąt pełen stojących na sztorc brązowych włosków, toteż odruchowo wytarł weń nogi i spojrzał na wiszące na ścianie urządzenie do pomiaru czasu. Wskazywało dziesięć po trzeciej.

Przyszłość w dziwnie zaskakujący sposób przypominała teraźniejszość.

— Jeśli znajdziemy gazetę, będziemy wiedzieli, który dziś jest — odezwała się Kasandra.

— Na pewno nie. Dziadek trzyma je, aż znajdzie czas, by je przeczytać, co trwa ze dwa miesiące. A tak w ogóle wszystko wygląda normalnie. Coś mi ta przyszłość nie bardzo jest przyszłościowa.

— Masz tu gdzieś kalendarz?

— W pokoju na górze. Tylko mam nadzieję, że jestem w szkole…

Kalendarz w elektrycznym zegarze twierdził, że jest trzeci października.

— To przedwczoraj, jeśli wierzyć zegarowi — podsumował Johnny. — Nie zawsze chodzi jak trzeba.

— Ty tu śpisz? — Kasandra miała wyraz twarzy niczym wegetarianin w fabryce parówek.

— Nie tylko śpię: to mój pokój.

— A ta sterta zdjęć i kserówek? — spytała, koncentrując uwagę naturalnie na biurku, najbardziej zaśmieconym elemencie pomieszczenia.

— To są pomoce do projektu z historii. Mówiłem ci o tym: zajmujemy się drugą wojną, no to ja zajmuję się Blackbury.

Spróbował wejść między nią a biurko, ale była to próba z góry skazana na fiasko. Kasandra była zbyt dobra w dostrzeganiu rzeczy, których miała nie widzieć.

— Hej, przecież to ty? — zdziwiła się, łapiąc sepiową fotografię. — Kiedy nosiłeś mundur i miałeś taką głupią fryzurę?

— To nie ja tylko dziadek, jak był trochę starszy ode mnie — warknął, bezskutecznie próbując odebrać zdjęcie, tak aby nie zniszczyć go przy okazji. — Próbowałem go wyciągnąć na wspominki wojenne, ale kazał mi się zamknąć. Jak na dziadka, wyjątkowo nieuprzejmie.

— Jesteś tak tutejszy, że aż trudno sobie wyobrazić. Przecież tu nic się nie dzieje…

— Raz się działo. — Johnny wyjął z kieszeni gazetę pani Tachyon i wskazał palcem. — 21 maja 1941 roku siedem minut po jedenastej w nocy Blackbury zostało zbombardowane. Nazwano to Blackbury Blitz. A to jest gazeta z następnego dnia. Zobacz! — Przetrząsnął papiery na biurku i pokazał jej kserokopię. — Widzisz? Ta sama strona odbita w miejskiej bibliotece. Ale ta jest prawdziwa i w dodatku nowa!

— Jeśli ona jest… z przeszłości… to dlaczego ubiera się tak dziwnie? Dlaczego nosi tenisówki?

Johnny spojrzał na nią zaskoczony i zły: nie miała prawa obojętnie traktować Paradise Street!

— Dziewiętnaście osób zginęło w jedną noc! — powiedział z naciskiem. — Nie było żadnego ostrzeżenia! Były to jedyne bomby, jakie spadły na Blackbury przez całą wojnę. Cała ulica zniknęła, przeżyły tylko dwie złote rybki w akwarium, które podmuch wyrzucił na drzewo. Z wodą i z rybkami! Wszyscy na tej ulicy zostali zabici!

Kasandra odruchowo wzięła jeden z leżących na biurku cienkopisów, ale nie mogła niczego napisać — był wyschnięty. Johnny był średnio szczęśliwym właścicielem imponującej kolekcji zużytych cienkopisów i nie piszących piór kulkowych. A ona miała doprowadzający do szału zwyczaj niezwracania na niego uwagi, gdy był czymś podekscytowany.

— Wiesz, że ciągle masz tapetę w Thomasa the Tank Engine?

— Co? A mam. I co z tego?

— Jak się ma siedem lat, to normalne, że ma się animowaną lokomotywę na tapecie. Jak się ma dziewiętnaście lat i znowu się ją ma, to zupełnie inna sprawa. Ale jak ma się trzynaście i ciągle się ma taką tapetę, to jest po prostu żałosne. Jakbym ci tak od czasu do czasu nie pomagała, to z niczego byś sobie sprawy nie zdawał.

— Dziadek położył ją kilka lat temu. Gdy bywałem u nich w czasie wakacji, to był mój pokój, a filmy dla dzieci nie są ulubioną pozycją telewizyjną dziadka. Musiał akurat oglądać parę odcinków z tym gadającym parowozem.

Niespodziewanie trzasnęły frontowe drzwi.

— Dziadek? — syknęła Kasandra.

— Dziadek robi zakupy zawsze w czwartek — odszepnął Johnny. — A mama o tej porze jest w pracy.

— Kto jeszcze ma klucz?

— Ja.

Ktoś zaczął wchodzić po schodach.

— Przecież nie mogę spotkać siebie! — zdenerwował się Johnny. — Pamiętałbym coś takiego! Yo-less twierdzi, że jakby się spotkało samego siebie, to świat by się skończył alboby nastąpiło coś równie niemiłego. To byśmy oboje pamiętali!

Kasandra złapała nocną lampkę i przyjrzała jej się rzeczowo.

— No nie: misie! Kiedy ty wreszcie wydoroślejesz? Żeby mieć nocną lampkę w misie…

— Zamknijsięzamknijsięzamknijsię wreszcie! Co chcesz zrobić?

— Nic nie poczujesz. Nauczyłam się tego na zajęciach samoobrony.

Klamka drgnęła i zaczęła się przekręcać… Na dole zadzwonił telefon.

Klamka wróciła do poprzedniej pozycji, a kroki na schodach były coraz cichsze.

Po chwili dał się słyszeć oddalony głos:

— A, cześć, Wobbler.

Kasandra spojrzała na niego i uniosła pytająco brwi.

— Wobbler zadzwonił, żeby się umówić na jutro do kina. Właśnie sobie przypomniałem.

— Długo rozmawialiście?

— Chyba nie… ale potem poszedłem zrobić sobie kanapkę.

— Do kuchni? — upewniła się.

— A gdzie?

— Wolę wiedzieć: z tobą nigdy nic nie wiadomo — burknęła, uchylając ostrożnie drzwi. — Idziemy, droga wolna.

Oboje na paluszkach zeszli na dół.

Bez problemu dotarli do drzwi, gdy Johnny dostrzegł na wieszaku swoją kurtkę. Tę, którą miał właśnie na sobie. Stał, wytrzeszczając oczy.

— Rusz się! — syknęła rozpaczliwie Kasandra. Drzwi do kuchni zaczęły się otwierać…

Johnny już miał jej powiedzieć, że przypomniał sobie właśnie, iż przedwczoraj, gdy zrobił kanapkę, poszedł sprawdzić, ile mu zostało pieniędzy, ale nie wydobył z siebie głosu. Desperacko nie chciał się z sobą spotkać. Jeśli świat by się przez to skończył, to później wszyscy by mieli do niego straszne pretensje…

I nagle świat rozbłysł mu przed oczyma.

Z bocznej drogi, tuż przed tablicą z napisem BLACKBURY (ozdobioną szlaczkiem), wytoczył się dostojnie czarny samochód.

— Prawie jesteśmy, Sir.

— Doskonale. Jaki czas mamy?

— Ee… kwadrans po jedenastej, Sir.

— Nie o to mi chodziło! Jeśli czas to para spodni, to w której nogawce jesteśmy?

Hicksonowi przyszło do głowy, że całkiem trudno zarobić ćwierć miliona.

— Coś mi się wydaje, że dziś nie tylko nogi w nogawkach się poplączą — dobiegło go z tylnego siedzenia.

— Tak, Sir. Jak tylko zobaczymy jakieś spodnie, to proszę mi powiedzieć, w którą nogawkę mam wjechać.

Загрузка...