Pani Tachyon

Pani Tachyon była zawsze — przynajmniej odkąd Johnny sięgał pamięcią. Była etatową łachmaniarką koszową, choć właściwie należałoby ją nazwać łachmaniarką wózkową. Nie był to zresztą normalny wózek z supermarketu — był większy, sporządzony z grubszych drutów, twardy: każdego bolał tyłek, jak nim dostał, a dostał każdy, kto nie odskoczył w porę. Najprawdopodobniej pani Tachyon nie robiła tego złośliwie — najwyraźniej na planecie Tachyon nie było innych ludzi.

Na szczęście jedno kółko skrzypiało, a jeśli ktoś nie odskoczył, słysząc za plecami poskrzypywanie, następnym dlań ostrzeżeniem był nieustający monolog, jaki temu poskrzypywaniu towarzyszył. Pani Tachyon gadała bowiem cały czas, acz trudno się było zorientować, do kogo skierowany jest konkretny fragment wypowiedzi. Nawet gdy się ktoś zorientował, i tak praktyka wskazywała, że nie powinien żywić w tej kwestii pewności.

— …powiedziałam, to ty tak mówisz, nie? Tak ci się tylko wydaje! Bo zawsze opowiadałeś niestworzone historie, powiedziałam. A, tak: powiedz Sidowi! Jesteś taki chudy, że jakbyś zamknął jedno oko, to wyglądałbyś jak igła! O, tak. Wyciągnęli mnie z tego!

Powiedz to chłopakom w mundurach! A to jest ulewa i proszę mi głupot nie opowiadać, ot co!

Równie często słychać było także niezrozumiałe mamrotanie, przerywane całkiem zrozumiałym wykrzyknikiem w stylu: „Mówiłam ci!” albo: „Tak ci się tylko wydaje!”

Popiskiwanie mogło się zacząć za plecami każdego, w każdej części miasta i o każdej porze dnia lub nocy — nikt nie był pewien pory ani miejsca. Podobnie jak nikt nie wiedział, co było w tych wszystkich torbach i workach. I prawdę mówiąc, nikt nie chciał się dowiedzieć.

Czasami znikała na całe tygodnie nie wiadomo gdzie. Gdy już wszyscy zaczynali się odprężać, na ulicach rozlegały się znajome odgłosy, a zbyt opieszałych w denerwująco znajomy sposób zaczynały boleć tyłki.

Pani Tachyon oprócz tego, że grzebała w śmieciach, zbierała też różne rzeczy w rynsztokach. W ten najprawdopodobniej sposób dorobiła się kota imieniem Guilty. Imię pasowało do wyglądu i do zachowania — on rzeczywiście był „winny”. Futro miał jak osnowa dywanu, zęby niczym połamana piła, a kręgosłup dziwnie przypominał bumerang. Kiedy szedł (a zdarzało się to naprawdę rzadko, bo zdecydowanie wolał jeździć na wózku), prędzej czy później kończyło się to tym, że zaczynał chodzić w kółko. A kiedy biegł, zwykle coś goniąc, to ponieważ z przodu miał tylko półtorej łapy, zawsze kończyło się tym, że dwie kompletne tylne łapy zaczynały być szybsze od przednich, co nieodmiennie doprowadzało go do takiej furii, że próbował ugryźć się w ogon. Zazwyczaj skutecznie.

Nawet DSS, pies mieszaniec, będący własnością Pancernego Syda, przed którym czuły respekt policyjne owczarki alzackie, na widok zbliżającego się w dziwacznych podrygach Guilty’ego wiał, aż się kurzyło.

Ambulans odjechał, błyskając błękitnymi światłami.

Guilty obserwował Johnny’ego i wózek równocześnie, prawie dostając zeza z nienawiści.

— Sanitariusz mówił, że wyglądała, jakby ją coś uderzyło — odezwał się Wobbler, nie spuszczając wzroku z Guilty’ego: doświadczenie uczyło, że nie był to bezpieczny pomysł.

— I co zamierzamy z tym wszystkim zrobić? — spytał pozornie bez związku Johnny.

— Jak zostawimy, oskarżą nas o zaśmiecanie — poparł go Bigmac.

— Ale to nie nasze — zauważył Johnny.

— Nie gapcie się na mnie — obruszył się Bigmac. — W niektórych workach coś chlupie.

— No i jest jeszcze kot — dodał Johnny.

— Jego to powinniśmy od razu ukatrupić: w zeszłym tygodniu podrapał mi rękę — zaproponował Bigmac. — Poza tym to nie jest kot, tylko karykatura.

Johnny ostrożnie ustawił przewrócony wózek, czemu Guilty przyglądał się z sykiem.

— Lubi cię — ocenił Bigmac.

— Skąd wiesz?

— Bo nadal masz oczy.

— Rano można go dostarczyć do lecznicy — odezwał się Yo-less. — Jak znajdziemy gdzieś pancerne rękawice…

— A co z wózkiem? Do lecznicy nie przyjmą, a zostawić się nie da?

— No, to zwalmy go z dachu wieżowca. — Bigmac był niewyczerpaną składnicą pomysłów.

Skończyli ładowanie wózka, czemu towarzyszyło faktycznie sporo chlupotu, ale na szczęście wszystkie worki okazały się szczelne, mimo iż niektóre mocniej ściśnięte zaczynały się ruszać.

— Mój brat twierdzi, że ona dawno temu zabiła męża, a potem zbzikowała — stwierdził niespodziewanie Bigmac, przyglądając się załadowanemu wózkowi. — Ciała nigdy nie znaleziono…

Teraz wszyscy zaczęli się uważniej przyglądać wózkowi.

— Żaden nie jest wystarczająco duży, by pomieścić ciało — ocenił Yo-less, mający absolutny zakaz oglądania horrorów. — Ani wystarczająco ciężki.

— Całe nie — zgodził się Bigmac. Yo-less nagle się cofnął.

— A ja słyszałem, że wsadziła mu głowę w piekarnik — dodał Wobbler. — Ale się nababrało…

— Nababrało? — zdziwił się Yo-less. — W piekarniku?

— To była kuchenka mikrofalowa, a jak wsadzisz tam…

— Zamknij się! — Propozycja Yo-lessa była nie do odrzucenia.

— Też słyszałem, że ona jest naprawdę bogata — dodał Bigmac.

— Raczej śmierdzące bogata — mruknął Wobbler.

— Chyba najlepiej będzie… jak wstawię to wszystko do garażu dziadka — zdecydował Johnny.

— A w końcu dlaczego my mamy się tym zajmować?! — ocknął się Yo-less. — Jest chyba jakaś opieka społeczna i służby porządkowe, nie?

— Właściwie garaż stoi pusty, a rano…

Cóż, rano to był kolejny, zupełnie nowy dzień.

— A jak już go ustawisz, to możesz sprawdzić, czy faktycznie są tam jakieś pieniądze — podpowiedział Bigmac.

Johnny spojrzał podejrzliwie na Guilty’ego, który odwzajemnił spojrzenie z uczuciem. Była nim nienawiść.

— Sam sobie możesz sprawdzić — zdecydował. — Lubię mieć wszystkie palce. Zresztą i tak mnie odprowadzicie: nie będę sam tego pchał po nocy.

Ponieważ nikt nie zaprotestował, pochód w składzie jeden plus cztery przy wtórze popiskiwania potoczył się w kierunku garażu dziadka Johnny’ego.

— Ciężki — ocenił Yo-less.

Z tyłu dobiegło zduszone parsknięcie.

— Mówią, że pan Tachyon był kawał chłopa…

— Zamknij się, Bigmac, jeśli łaska.

Johnny upewnił się tymczasem, że to wszystko on. Tak jak w loterii, tylko na odwrót; też wielki paluch z nieba trafia cię w ucho i wrzeszczy: „To ty — cha, cha, cha!”; gdy jednak następnego dnia się wstaje, to nie czeka na człowieka żadna wielka wygrana, tylko niespodzianka w stylu wyładowanego nie wiadomo czym wózka sklepowego i kota psychopaty.

— Masz — zaproponował mu niespodziewanie Wobbler. — Jeszcze ciepłe.

— Co?! Zebrałeś jej rybę z frytkami?!

— O co chodzi? — zdziwił się Wobbler. — Miało się zmarnować…

— Mogła na nie napluć. — Bigmac szybciej zrozumiał, co się nie podoba Johnny’emu.

— Nie mogła: nie były nawet rozpakowane. — Mimo wszystko Wobbler przestał szeleścić papierem.

— Połóż je na wózek — polecił zrezygnowany Johnny.

— Ciekawość, kto tu pakuje jedzenie w gazetę — mruknął Wobbler, wykonując polecenie celnym rzutem. — Bo Hongkong Henry na pewno nie. To skąd je wzięła?

Sir Johna zwykle budził o wpół do ósmej lokaj ze śniadaniem, drugi — z ubraniem, trzeci z karmą dla Adolfa i Stalina oraz czwarty, z zasady zapasowy.

Punktualnie o dziewiątej zjawiał się sekretarz z listą spotkań umówionych na dany dzień.

Tego dnia jednak Sir John przyjrzał się tacy ze śniadaniem z dziwnym wyrazem twarzy. Adolf i Stalin zignorowały tacę, jak zwykle pływając w niewielkim akwarium stojącym na niewielkim stoliku.

— Pięć pastylek: każda inna, dwa smutne biszkopty z tektury i szklanka soku z pomarańcz pozbawionego smaku — ocenił Sir John. — Po co być najbogatszym człowiekiem na świecie… nawet jeśli jestem najbogatszy?

— Tak jest, Sir.

— Dobra. Wracając do rzeczy: po co być najbogatszym człowiekiem na świecie skoro na śniadanie ma się pigułki?… Zaczynam mieć tego wszystkiego serdecznie dość, słyszysz?… Powiedzcie Hicksonowi, żeby wyprowadził samochód.

— Który samochód, Sir?

— Bentleya, naturalnie.

— Którego bentleya, Sir?

— Och, tego, którego dawno nie używałem. Może wybrać. I proszę odszukać na mapie Blackbury, mamy tam, zdaje się, bar hamburgerowy, prawda?

— Eee… tak sądzę, ale lepiej zawołam sekretarza, Sir.

— A zawołaj, zawołaj.

Sekretarz zjawił się w lekkim nieładzie, za to piorunem.

— Mamy tam bar hamburgerowy, Sir John. Jego lokalizację wybrał pan osobiście, twierdząc, że wie pan, iż będzie odpowiednia. Ale na dziś ma pan umówione spotkanie z przewodniczącym…

— Odwołaj je. Odwołaj wszystkie dzisiejsze spotkania: jadę do Blackbury. Tylko ich nie uprzedzaj. Nazwijmy to… lotną inspekcją. Tajemnicą sukcesu w interesach jest zwracanie uwagi na detale. Gdy ludzie zaczną dostawać niedopieczone hamburgery albo spalone frytki, to zanim się człowiek zorientuje, cały interes szlag trafi.

— Eee… jeśli pan tak mówi, Sir John.

— Mówię. Będę gotów za dwadzieścia minut.

— Eee… przypadkiem nie da się tego odłożyć do jutra? Komitet prosił o…

— Nie da! To musi być dziś! Dzisiaj się to wszystko zaczęło: pani Tachyon, wózek, Johnny… To musi być dzisiaj, bo inaczej… — Sir John odsunął tacę ze śniadaniem i dodał z obrzydzeniem: — Bo inaczej będę musiał to jeść przez resztę życia.

Sekretarz niejedno już przeżył w służbie swego nie-ortodoksyjnego chlebodawcy, toteż pozostawił tę wypowiedź bez komentarza.

— Blackbury… — odezwał się po chwili. — To tam był pan ewakuowany podczas wojny, prawda? I tylko pan przeżył, gdy zbombardowano tam jakąś ulicę?

— Ja i dwie złote rybki, Adolf i Stalin — poprawił go Sir John. — Tam się właśnie wszystko zaczęło. No już, ja się ubieram, a ty przygotuj wszystko.

Sekretarz nie wyszedł natychmiast, jako że do jego obowiązków należało także zwracanie uwagi na dziwactwa Sir Johna, który ostatnio zaczął czytać stare gazety i książki, w których tytułach były takie słowa jak „czas” albo „fizyka”. Czasami nawet pisywał poirytowane listy do różnych utytułowanych naukowców. Gdy się jest najbogatszym człowiekiem na świecie, to trzeba się przyzwyczaić, że inni obserwują cię całkiem uważnie. I nie zawsze za twoje własne pieniądze.

— Adolf i Stalin. — Sir John nie mówił do nikogo konkretnie: bardziej zwracał się do całego świata. — Naturalnie, że te dwie to ich następcy, bo okazało się, że Adolf był samicą. A może to Stalin?

Sir John w zamyśleniu wyjrzał przez okno, za którym ogród rozciągał się aż do wzgórz, które ogrodnik sprowadził specjalnie w tym celu z drugiego końca kraju.

— Blackbury — mruknął Sir John. — Tam się to wszystko zaczęło. Od chłopca imieniem Johnny i od pani Tachyon. I od kota… jak sądzę. — Nagle odwrócił się i spytał zirytowany: — Jeszcze tu jesteś?

— Przepraszam, Sir John. — Sekretarz na wszelki wypadek zaczął się wycofywać tyłem. — Już mnie nie ma, Sir.

Drzwi zamknęły się z cichym stukiem i Sir John został sam.

— Tam się to wszystko zaczęło — powtórzył. — I tam się to wszystko skończy.

Johnny zawsze lubił te pierwsze chwile po obudzeniu, zanim jeszcze dzień zdążył naskoczyć na człowieka. Miło tak leżeć, myśląc o kwiatkach, chmurkach i kotkach…

Tylko ręka go dziwnie bolała.

To skutecznie rozwiało sielankowy nastrój i z upiorną wyrazistością przypomniało mu wydarzenia poprzedniego dnia. A raczej nocy.

W garażu stał wózek ze stertą worków na śmieci pełnych nie wiadomo czego. Na ścianie i na podłodze były też ślady po mleku pozostałe po tym, jak Guilty pokazał mu, co sądzi o ludziach próbujących mu dać nie sprowokowany posiłek. Johnny był potem zmuszony wziąć największy plaster, jaki znalazł w apteczce.

Nie widząc sensu w dłuższym odwlekaniu nieuchronnego, wstał, ubrał się i zszedł na dół. Matka była w pracy, po ojcu ani śladu, a dziadek jak zwykle oglądał telewizję. Była sobota, ale to nie miało dla niego najmniejszego znaczenia.

Johnny otworzył drzwi do garażu i na wszelki wypadek się cofnął. Nic jednak nie zakłóciło ciszy i spokoju i nigdzie nie było widać wyliniałej kociej pokraki ani nieruchomej, ani też podrygującej wściekle w jego kierunku. Wózek stał sobie spokojnie pośrodku garażu, a Guilty zniknął.

Wyglądało to niczym scena z filmu grozy, gdy wiadomo, że gdzieś w pomieszczeniu czai się potwór…

Johnny wskoczył do środka, zamiast wejść — na wypadek gdyby na przykład Guilty czekał na suficie. Oglądanie tego parszywego kota było nieprzyjemne, ale niemożność dostrzeżenia go była zdecydowanie gorsza.

Nie kusząc niepotrzebnie losu, Johnny wyśliznął się z garażu i zamknął za sobą starannie drzwi. Prawdopodobnie powinien poinformować o wszystkim kogoś oficjalnego. Wózek w końcu należał do pani Tachyon, choć wcześniej do Tesco, a więc przetrzymywanie go mogło zostać uznane za kradzież.

Zdążył wejść do domu, gdy zadzwonił telefon. Zazwyczaj świadczyły o tym dwa zjawiska: sygnał telefonu i okrzyk dziadka. Dziadek miał bowiem żelazną zasadę: nigdy nie odbierać telefonu, jeśli istniał choć cień szansy, że może to zrobić ktoś inny.

Tym razem dziadek nie miał okazji wydać z siebie głosu.

— Halo?

— Czy mógłbym rozmawiać z… — W słuchawce rozległ się głos Yo-lessa mówiącego wolno i z nienagannym akcentem, czyli tak, jak mówi się do obcokrajowców, przygłupów i rodziców.

— Możesz przestać, to ja.

— Aha — ucieszył się Yo-less. — Wiesz o pani Tachyon?

— Uciekła ze szpitala i szuka wózka?

— Nie, ale moja matka miała dyżur, gdy ją przywieźli. Podobno jest strasznie poobijana, pani Tachyon naturalnie, nie moja matka. Matka twierdzi, że ktoś ją nieźle pobił i że powinniśmy zawiadomić policję.

— Dlaczego?

— Bo mogliśmy coś widzieć… albo… no, ktoś mógł pomyśleć, że to my…

— My?! Przecież zadzwoniliśmy po karetkę!

— Ja to wiem, ale nie o mnie chodzi, nie? A poza tym masz jej rzeczy…

— Przecież nie mogliśmy ich zostawić na ulicy!

— To też wiem, ale nie w tym rzecz… był z nami Bigmac…

I to było to. Nie chodzi o to, że Bigmac z natury jest zły — generalnie nie skrzywdziłby muchy (chyba żeby go porządnie zdenerwowała). Bigmac miał jednak dwa problemy. Pierwszym były samochody, zwłaszcza duże, szybkie i z kluczykami w stacyjkach. Drugi to fakt, że był skinheadem, w związku z czym odpowiednio się ubierał: na przykład miał tak duże buty, że praktycznie nie sposób go było przewrócić.

Sierżant Comely z miejscowego posterunku był na przykład święcie przekonany, że Bigmac jest sprawcą wszystkich nie wyjaśnionych przestępstw popełnionych w Blackbury, podczas gdy tak naprawdę był winien góra dziesięciu ich procent.

— …i Wobbler — dodał Yo-less.

Wobbler z kolei przyznałby się do wszystkiego, jeśliby go wystarczająco przestraszyć. Jakby się ktoś naprawdę uparł, to w pół godziny rozwiązałby z jego udziałem wszystkie większe tajemnice świata, od Trójkąta Bermudzkiego po potwora z Loch Ness.

— To już sam pójdę — zdecydował Johnny. — Tak będzie prościej.

— Dzięki. — W głosie Yo-lessa słychać było przede wszystkim ulgę.

Ledwie Johnny odłożył słuchawkę, telefon ponownie ożył.

— Halo? Halo? — rozległo się, zanim jeszcze zdążył przyłożyć słuchawkę do ucha.

— Tak… halo?

— To ty? — Głos był zdecydowanie damski i nie tyle nieprzyjemny, ile dociekliwy.

Ton sugerował jednoznacznie: jeżeli to nie ty, to jest to twoja wina. Johnny rozpoznał go natychmiast: jeśli jego właścicielka wybrała zły numer, miała potem pretensje, że telefon odebrał ktoś, z kim nie chciała rozmawiać.

— Tego… ja… cześć, Kirsty.

— Chciałeś powiedzieć: Kasandra.

— Aha… chciałem — zgodził się, postanawiając zanotować aktualne imię.

Kirsty zmieniała je równie często jak rzeczy i równie nieregularnie, choć ostatnimi czasy konsekwentnie: wszystkie zaczynały się na K.

— Słyszałeś o pani Tachyon?

— Myślę, że tak — odparł ostrożnie.

— Ostatniej nocy pobiła ją jakaś banda młodocianych. Wygląda podobno strasznie. Halo? Jesteś tam?

— Jestem — wykrztusił słabo, czując, że brzuch ma pełen lodu.

— Nie uważasz, że to wstyd?

— Tego… uważam.

— Jeden z nich był czarny.

Johnny w milczeniu skinął głową. Yo-less wytłumaczył mu tę kwestię poglądowo: gdyby jeden z jego przodków dołączył do hord Attyli i razem z kilkuset tysiącami barbarzyńców wziął udział w zdobyciu Rzymu, bez wątpienia w kronikach historycznych zapisano by, że jeden z napastników był czarny. A że tym razem chodziło o konesera orkiestr dętych i zaciekłego kolekcjonera etykiet zapałczanych, było zupełnie bez znaczenia.

— To… to byliśmy my. To znaczy myśmy jej nie pobili, myśmy ją znaleźli. Zadzwoniłem po karetkę, a Yo-less próbował… próbował znaleźć inny sposób udzielenia pierwszej pomocy…

— Zawiadomiliście policję?

— Nie…

— Ludzkie pojęcie przechodzi! Zginąłbyś beze mnie, i to w biały dzień! Słuchaj, musisz zawiadomić policję; spotkamy się przed posterunkiem za pół godziny. Wiesz, jak się odczytuje czas na zegarku? Duża wskazówka na…

— Mam elektroniczny — przerwał jej. — I bądź łaskawa nie mówić mi, że ósemka to bałwanek, a czwórka to krzesełko.

— Skoro nalegasz… Posterunek jest dwa przystanki od twojego domu. Wiesz, jak dojechać?

— Głupie pytanie…

— Tylko pozornie. Do wykupienia biletu będziesz potrzebował pieniędzy: to okrągłe, metalowe, co ci się pałęta po kieszeniach. Cześć!

I zanim zdążył odzyskać mowę, odłożyła słuchawkę.

Kirs… znaczy się Kasandra taka już była — musiała próbować wszystkimi dyrygować. Była najbardziej zorganizowaną osobą, jaką znał. Prawdę mówiąc, była zbyt zorganizowana — miała tyle zorganizowania, że się przelewało na wszystkie strony i zagrażało innym.

A Johnny był jej przyjacielem.

W ogólnym znaczeniu tego słowa, ma się rozumieć! Tak właściwie to nawet nie wiedział, czy w tej sprawie ma jakikolwiek wybór. Kirs… znaczy się Kasandra w przyjaźniach nie była dobra i zdawała sobie z tego sprawę. Wiedziała nawet, że powodem jest jakaś wada charakteru, naturalnie u innych.

Poza tym spotykała się z czarną niewdzięcznością — im bardziej starała się pomóc innym, wyjaśniając im, jak głupio postępują, tym mniej ją lubili. I to zupełnie bez powodu. Jedynym powodem, dla którego Johnny w ten sposób nie zareagował, była pełna świadomość własnej głupoty.

Zdarzało się jednakże (co prawda rzadko, ale się zdarzało), że kiedy oświetlenie było właściwe, a Kirs… znaczy się Kasandra przypadkiem nikogo nie organizowała, była całkiem miłą dziewczyną. Johnny w takich wypadkach nieodmiennie dochodził do wniosku, że istnieją dwa rodzaje głupoty — normalna, taka jak jego, i wysoce specjalistyczna, którą ma się, tylko kiedy jest się za bardzo wypchanym rozmaitymi mądrościami.

Na wszelki wypadek zdecydował się poinformować dziadka, że wychodzi; jakby przypadkiem zabrakło prądu albo zepsuł się telewizor, dziadek zacząłby go szukać i gdyby znalazł, zacząłby desperować.

— Dziadku, wychodzę!

— Dobra. — Dziadek nawet nie oderwał wzroku od ekranu. — Zobacz no! Prosto w szambo!

W garażu nic ciekawego się nie działo, toteż Guilty wyczołgał się spod sterty czarnych worków i zajął zwykłą pozycję z przodu wózka, gdzie zawsze podróżował w nadziei, że uda się kogoś drapnąć. A jakby się bardzo dobrze złożyło, to może i ugryźć…

Koło drzwi przez chwilę tłukła się mucha, po czym nie mogąc się przebić przez szybkę, zrezygnowana poszła spać.

Worki się poruszyły.

Ruch przypominał poruszanie się żab w oliwie albo much w syropie: był powolny i stopniowy, a towarzyszył mu gumowy, skrzypiący odgłos, zupełnie jakby początkujący iluzjonista próbował wyjąć królika z balonów. Rozległy się także inne dźwięki, ale Gulity nie zwracał na nie uwagi — z doświadczenia wiedział, że dźwięków nie da się zaatakować, a poza tym zdążył się już do nich przyzwyczaić.

Dźwięki nie były zresztą głośne czy wyraźne. Mogły to być fragmenty muzyki albo strzępki rozmów — jak niedokładnie dostrojone radio grające dwa pokoje dalej albo ryk bardzo odległego tłumu…

Johnny spotkał się z Kasandrą przed posterunkiem policji.

— Twoje szczęście, że miałam trochę wolnego czasu — powitała go jak zwykle czarująco. — Idziemy!

Za biurkiem siedział spokojnie sierżant Comely. Gdy weszli, przyjrzał im się obojętnie, zapisał coś w rozłożonej na biurku księdze i nagle uniósł wzrok, tym razem na pewno nie obojętny.

— Ty?!

— Hm… dzień dobry, panie sierżancie — powitał go Johnny.

— Co tym razem? Zobaczyłeś obcych?

— Przyszliśmy w związku z panią Tachyon — oświadczyła Kasandrą.

— Tak?

— Dalej — poleciła Johnny’emu. — Opowiedz wszystko.

— Hm… no… No więc ja i Wobbler i Yo-less i Big-mac…

— Wobbler, Yo-less, Bigmac i ja — poprawiła go Kasandrą.

Uwaga sierżanta skoncentrowała się na niej. — Cała wasze piątka? — spytał.

— Mnie tam nie było! Ja tylko poprawiałam jego gramatykę.

— Często ci się to trafia? — zainteresował się Comely, a nie mogąc się doczekać odpowiedzi, spytał Johnny’ego: — Często tak robi?

— Cały czas — poinformował go z rezygnacją zapytany.

— Słodka godzino! Dobrze, mów dalej. Ty, nie ona!

Kiedy jeszcze sierżant Comely był zwykłym policjantem, złożył wizytę w szkole Johnny’ego, żeby wszyscy mogli się przekonać, jaka policja jest miła. Podczas tej wizyty udało mu się skuć samego siebie własnymi kajdankami, była więc dla uczestników pamiętna. Był też członkiem Blackbury Morris Men i Johnny na własne oczy widział, jak z dzwoneczkami przy kolanach machał dwiema chusteczkami. Co prawda tylko raz go widział, ale jednak. Sierżant zresztą miał świadomość, że go widziano.

— No więc, przemieszczaliśmy się wzdłuż… — zaczął Johnny.

— I bez dowcipów!

Dwadzieścia minut później oboje powoli schodzili ze stopni posterunku.

— Nie było tak źle — oceniła Kasandrą. — Nie aresztowali cię ani nic… Naprawdę masz jej wózek?

— Naprawdę mam.

— Podobała mi się jego mina, jak wspomniałeś o Guiltym. Całkiem ładnie pobladł.

— Co to jest powinowaty? Powiedział, że ona nie ma powinowatych.

— Krewny. Generalnie to samo.

— To ona nie ma nikogo? — zdziwił się Johnny.

— Zdarza się, i to częściej, niż można by sądzić.

— Owszem, ale przeważnie zostaje kuzyn w Australii, o którym się nie wie. Albo kuzynka.

— A zostaje?

— Owszem. Ja do zeszłego miesiąca też nie wiedziałem, że mam tam kuzynkę, więc to musi się naprawdę często zdarzać — ocenił po namyśle Johnny.

— Sytuacja pani Tachyon to poważne oskarżenie pod adresem społeczeństwa — oznajmiła niespodziewanie ni z gruszki, ni z pietruszki Kasandra.

— A dlaczego? — Bo jest zła.

— Chodzi ci o to, że nie ma krewnych! Wątpię, by rząd miał na to jakiś wpływ…

— Chodzi o to, że nie ma domu, że się włóczy i żyje z tego, co znajdzie. Coś-należy-z-tym-zrobić!

— Cóż, sądzę że możemy ją odwiedzić — zaproponował Johnny niepewnie. — Leży w szpitalu Świętego Marka. To w sumie nie tak daleko.

— I co to da?

— Hmm… może ją podnieść na duchu. Trochę.

— Wiesz, że prawie każde zdanie zaczynasz od „hmm”?

— Hmm…

— Pójście do szpitala w niczym nie zmieni całkowitej obojętności i braku opieki, z czym spotykają się osoby bezdomne albo psychicznie chore!

— Prawdopodobnie nie, ale może będzie jej trochę weselej.

Kasandra przez dłuższą chwilę szła w milczeniu.

— To w sumie nic wielkiego… ale jak już musisz wiedzieć, to nie lubię szpitali — oświadczyła w końcu. — Są pełne chorych…

— Możemy jej przynieść coś, co lubi. I pewnie się ucieszy, że z Guiltym jest wszystko w porządku.

— Tam ohydnie śmierdzi. — Kasandra najwyraźniej go nie słuchała. — Tymi wszystkimi środkami dezynfekcyjnymi…

— Jak będziesz blisko pani Tachyon, gwarantuję, że ich nie poczujesz.

— Uparłeś się tam iść, bo wiesz, że nienawidzę szpitali, prawda?

— Po prostu… myślałem, że powinniśmy. A poza tym myślałem, że normalnie robisz takie rzeczy… w końcu masz tę nagrodę diuka Edynburga czy jak mu tam.

— Tak, ale to jest działanie, które ma jakiś cel.

— Możemy iść pod koniec pory odwiedzin, wtedy nie będziemy musieli długo siedzieć. Wszyscy tak robią.

— Niech już będzie! — jęknęła Kasandra.

— I lepiej weźmy jej coś do jedzenia. Tak się należy.

— Winogrona?

Johnny spróbował sobie wyobrazić panią Tachyon jedzącą winogrona i wyobraźnia mu się skończyła.

— Zastanowię się co — bąknął.

Drzwi od garażu powoli poruszyły się. Najpierw w tę, potem z powrotem.

W garażu znajdowały się:

Betonowa podłoga. Stara, popękana i poplamiona benzyną i smarami. Przemierzały ją odciśnięte ślady niedwuznacznie sugerujące, że nim beton zastygł, przespacerował się po nim czyjś pies. Z betonem tak jest zawsze. I wszędzie. Była też para ludzkich śladów, pełna brudu i kurzu. Krótko mówiąc, był to najzwyklejszy w świecie kawałek betonu.

Poza tym w garażu były jeszcze:

Stół, na którym stał do góry kołami rower w stanie wskazującym, że ktoś do perfekcji opanował sztukę rozbierania go na kawałki. Leżące w nieładzie wokół części świadczyły, że ów ktoś nie posiadł jednakowoż umiejętności składania roweru.

Kosiarka do trawy zaplątana w wąż ogrodowy. Taka statyczna kompozycja plastyczna występuje w każdym garażu i jest całkowicie pozbawiona znaczenia. Wózek sklepowy pełen plastykowych siatek i worków, z których największą uwagę przyciągało sześć czarnych, zwykle przeznaczonych na śmieci.

Niewielka piramidka słoików z marynatami, którą Johnny starannie ułożył ostatniej nocy.

Pozostałości po rybie z frytkami. Według Guilty’ego żarcie dla kotów było czymś, co przytrafiało się innym kotom. Przeważnie pechowym.

Para żółtych ślepiów przyglądająca się wszystkiemu uważnie z cienia pod stołem. I to było wszystko.

Загрузка...