Czas mijał mi teraz znacznie szybciej. Lekcje, praca i spotkania z Jacobem, (choć może niedokładnie w tej kolejności) składały się na schludny i łatwy do przestrzegania plan dnia. Nie snułam się już po domu przygaszona. Życzenie Charliego się spełniło.
Oczywiście siebie samej nie mogłam do końca oszukać. Kiedy zbierało mi się na refleksję (stawałam na głowie, żeby mi się nie zbierało), widziałam wyraźnie, co tak naprawdę się ze mną działo.
Byłam niczym osamotniony księżyc – satelita, którego planeta wyparowała w wyniku jakiegoś kosmicznego kataklizmu. Mimo jej braku, ignorując prawo grawitacji, uparcie krążyłam wokół pustki po swojej dawnej orbicie.
Jazda na motorze szła mi coraz lepiej, więc rzadziej miałam okazję denerwować Charliego kolejną kontuzją. Oznaczało to jednak, że omamy przydarzały mi się coraz rzadziej. Glos w mojej głowie cichł, aż w końcu zupełnie przestał mnie nawiedzać. Nie zdradziłam się z tym przed nikim, ale prawda była taka, że wpadłam w panikę. Z jeszcze większą energią zaangażowałam się w poszukiwanie polany i spędzałam długie godziny, obmyślając nowe metody prowokowania zastrzyków adrenaliny.
Żyłam, trzymając się kurczowo teraźniejszości. Nigdy nie rozpamiętywałam tego, co wydarzyło się dzień czy tydzień wcześniej, nigdy nie wybiegałam też myślami w przyszłość. Nic dziwnego, że Jacobowi udało się mnie zaskoczyć, kiedy pewnego dnia uświadomił mi, którego dzisiaj mamy. Wybrałam się do niego po szkole odrabiać wspólnie lekcje. Czekał na mnie przed domem.
– Wszystkiego najlepszego z okazji dnia świętego Walentego – przywitał się z uśmiechem. Pomachał mi przed nosem różową bombonierką.
– Kurczę, czuję się podle – wymamrotałam. – To dziś Walentynki?
Jacob pokręcił głową, udając zdegustowanego.
– Czasami jesteś niemożliwa. Zejdź na ziemię! Tak, dzisiaj jest czternastego lutego. To jak, zgadzasz się być moją Walentynką?
Skoro pożałowałaś pięćdziesięciu centów na bombonierkę, zrób dla mnie, chociaż to.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Niby się ze mnie naigrawał, ale czułam, że liczy na coś więcej.
– Co tak właściwie należy do obowiązków Walentynki? – spytałam robiąc unik. – Niewolnicze oddanie i takie tam. Sama wiesz.
– Hm, jeśli to wszystko… – Przyjęłam prezent, choć zastanawiałam się jednocześnie, jak dać chłopakowi do zrozumienia, że możemy być tylko przyjaciółmi. Jak znowu dać mu to do zrozumienia. Jakoś nie tracił nadziei. – Co robimy jutro? Jedziemy do lasu czy na ostry dyżur?
– Do lasu – zadecydowałam. – Nie tylko ty masz swoje obsesje.
Zaczynam wierzyć, że ta polana mi się przyśniła.
– Znajdziemy ją – pocieszył mnie. – A motory w piątek? – zaproponował.
Zwęszyłam okazję i postanowiłam ją bezzwłocznie wykorzystać.
– W piątek idę do kina. Od tygodni obiecuję mojej paczce ze stołówki, że w końcu się z nimi wybiorę.
Zwłaszcza Mike byłby wniebowzięty.
Jacob raptownie posmutniał. Zanim spuścił oczy, zdążyłam jeszcze zobaczyć, co się w nich pojawiło.
– Pojedziesz ze mną? – dodałam szybko. – No, chyba, że nie odpowiada ci towarzystwo staruchów z ostatniej klasy.
Próba pokazania Jacobowi, gdzie jego miejsce, się nie powiodła. Nie miałam serca go odrzucać. Żyliśmy w takiej symbiozie, że gdy się smucił, i mnie robiło się smutno. Poza tym wcale nie cieszyłam się na wyjście z ludźmi ze szkoły. Przyrzekłam Mike'owi, że pójdę, ale tylko z grzeczności. Pomyślałam, że z Jacobem u boku będzie mi przyjemniej.
– Naprawdę chciałabyś, żebym z tobą pojechał? Chcesz przedstawić mnie swoim znajomym?
– Tak – potwierdziłam, wiedząc, że pakuję się w tarapaty. Jak miałam go później przekonać, że nie zależy mi na nim w szczególny sposób? – Bez ciebie nie będę się tak dobrze bawić. Weź z sobą Quila. Zaszalejemy.
Quil będzie w siódmym niebie. Rozumiesz, starsze dziewczyny… – Jacob wywrócił oczami.
– Dopilnuję, żeby miał szeroki wybór.
Żadne z nas nie wspomniało Embry'ego.
Nazajutrz, po angielskim, zagadnęłam Mike'a.
– Mike, co porabiasz w piątek wieczorem? Oczy mu rozbłysły.
– Nic szczególnego. A co? Chcesz dokądś wyskoczyć? Żeby nie wplątać się przypadkiem w randkę, przećwiczyłam różne wersje tego dialogu jeszcze w domu. Ba, żeby uniknąć niemiłych niespodzianek, przeczytałam nawet streszczenia wszystkich filmów wyświetlanych w kinie.
– Tak sobie myślałam, że moglibyśmy zorganizować jakiś grupowy wypad do kina – powiedziałam, starannie dobierając każde słowo. Zaakcentowałam słowo „grupowy”. – Bardzo chciałabym zobaczyć „Na celowniku”. Co ty na to?
„Na celowniku” było krwawym filmem akcji. Nie wyzdrowiałam jeszcze na tyle, żeby móc zmierzyć się z historią miłosną.
– Brzmi nieźle – przyznał, choć jego entuzjazm nieco przygasł.
– Świetnie.
– Hm… – Zamyślił się na moment, a potem nagle poweselał. Może by tak zaprosić Angelę i Bena? Albo Erica i Katie?
Kombinował, jak mógł, żeby nasze wyjście wyglądało na randkę, choćby i podwójną.
– Może jednych i drugich? – zasugerowałam. – I Jessicę. I Tylera. I Connera. I może Lauren?
Tej ostatniej nie cierpiałam, ale cóż, obiecałam Quilowi szeroki wybór.
– Okey – mruknął Mike zrezygnowany.
– Na pewno zaproszę też moich kolegów z La Push – ciągnęłam. – Jeśli wszyscy się zgodzą, będziesz musiał ich zawieźć swoim vanem.
Na dźwięk słowa „koledzy”, Mike zmarszczył czoło.
– To ci, z którymi ostatnio tak często zakuwasz?
– Ci sami. – Uśmiechnęłam się. – Właściwie można by powiedzieć, że daję im korepetycje. Wiesz, oni są dopiero w drugiej klasie.
– W drugiej klasie? – powtórzył Mike. Zaskoczyłam go tą informacją.
Przetrawiwszy ją, też się uśmiechnął.
Pod koniec dnia okazało się niestety, że van nie będzie potrzebny; Quil dostał od rodziców szlaban za wdanie się w bójkę.
Jessika i Lauren wymówiły się brakiem czasu, gdy tylko Mike powiedział im, kto jest drugim organizatorem, a Eric i Katie nie mogli z kolei dołączyć, bo umówili się już na świętowanie faktu, że są razem pełne trzy tygodnie. Co do Tylera i Connera, Lauren dotarła do nich przed Mikiem, więc tak jak dziewczyny, stwierdzili, że są bardzo zajęci. Pozostawała Angela z Benem i rzecz jasna Jacob.
Liczne odmowy nie zniechęciły Mike'a, wręcz przeciwnie. Nie mógł się już doczekać. Nie byt w stanie mówić o niczym innym.
– Może pójdziemy jednak na „Zawsze razem”? – spytał mnie w piątek podczas lunchu. – Dostało więcej gwiazdek. Miał na myśli komedię romantyczną, która w całym kraju zajęła pierwsze miejsca w rankingach popularności.
– Tak się już napaliłam na „Na celowniku” – poprosiłam. – Chcę by na ekranie lała się krew.
– Okej, okej. – Zanim Mike się obrócił, spostrzegłam, że zrobił minę z cyklu „a może ona jednak zwariowała”.
Kiedy zajechałam pod dom po szkole, na podjeździe oczekiwał znajomy samochód. Triumfalnie uśmiechnięty Jacob opierał o maskę.
– A niech mnie! – krzyknęłam, wysiadając z furgonetki.
– Nie wierzę własnym oczom! Udało ci się! Skończyłeś rabbita!
Chłopak spuchł z dumy.
– Wczoraj wieczorem. To będzie jego pierwsza dłuższa podróż.
– Bomba.
Podniosłam rękę do góry, żeby przybił mi piątkę. Przybił, ale zaraz potem, korzystając z okazji, wplótł swoje palce pomiędzy moje.
– To dzisiaj ja prowadzę?
– Tak, ty. Jasne.
Zgodziwszy się, westchnęłam teatralnie.
– Coś nie tak?
– Poddaję się. Po rabbicie już niczym cię nie przebiję. Wygrałeś. Chylę czoła. Jesteś starszy.
Wzruszył ramionami.
– Oczywiście, że jestem starszy.
Zza rogu wyłonił się van Mike'a. Wyrwałam dłoń z uścisku Jacoba. Spojrzał na mnie wilkiem.
– Pamiętam tego gościa – odezwał się, przyglądając się, jak Mike parkuje po drugiej stronie ulicy. – Wtedy na plaży był taki zazdrosny, jakbyś była jego dziewczyną. Czy wciąż ma problemy z odróżnianiem życia od marzeń?
Uniosłam jedną brew.
– Niektórych trudno zniechęcić.
– Czasami wytrwałość zostaje nagrodzona.
– Ale w większości przypadków tylko irytuje drugą stronę.
Cóż, zebrało nam się na aluzje.
Mike wysiadł z auta i przeszedł przez jezdnię.
– Cześć, Bella – zawołał, po czym spojrzał na Jacoba. Zmierzył rywala wzrokiem. Zerknęłam na Indianina, starając się zachować obiektywizm. Ani trochę nie wyglądał na szesnastolatka. Twarz mu ostatnio bardzo wydoroślała. No i ten wzrost – Mike sięgał mu ledwie do ramienia. Wolałam nawet nie myśleć, jak ja prezentuje się przy nim.
– Cześć, Mike. Pamiętasz Jacoba?
– Nie za bardzo. – Mike wyciągnął rękę, żeby przywitać się po męsku.
– Mike Newton.
– Jacob Black. Stary przyjaciel rodziny.
Uścisnęli sobie dłonie z większą siłą, niż wypadało. Po wszystkim Mike musiał rozmasować sobie palce. W kuchni rozdzwonił się telefon.
– Przepraszam, to może być Charlie – usprawiedliwiłam się i pobiegłam odebrać. Dzwonił Ben z informacją, że Angela dostała grypy żołądkowej. Sam też miał się nie pojawić, bo chciał się nią opiekować. Zdawał sobie sprawę, że stawia nas w nieco niezręcznej sytuacji, ale uważał, że nie powinien się bawić, kiedy jego dziewczyna cierpi.
Wróciłam na podjazd, kręcąc z niedowierzaniem głową. Chociaż było mi szczerze żal biednej Angeli, najchętniej bym ją udusiła. Ją i Bena. Co za pasztet! Pięknie – miałam spędzić wieczór z dwoma nienawidzącymi się zalotnikami.
Pod moją nieobecność Mike i Jacob bynajmniej nie przełamali pierwszych lodów. Stali kilka ładnych metrów od siebie, wpatrując się we frontowe drzwi. Mike wyglądał na zasępionego, Jacob jak zwykle się uśmiechał. – Angela się rozchorowała. Nie przyjadą.
– To chyba nowa fala epidemii – stwierdził Mike. – Austina i Connera też nie było dzisiaj w szkole. Może przełożymy to wyjazd na inny piątek? Byłam gotowa przystać na jego propozycję, jednak ubiegł mnie Jacob.
– Mnie tam to nie przeszkadza, ale jeśli chcesz zostać, Mike, to się…
– Nie, skąd – przerwał mu. – Jadę, jadę. Chodziło mi o to, ze możemy umówić się jeszcze raz z Angelą i Benem. Wskakujcie. – Wskazał na swojego vana.
– Nie masz nic, przeciwko, jeśli zabierzemy się z Jacobem spytałam. – Przed chwilą mu to obiecałam. Widzisz, skończył właśnie tego rabbita. Sam go zbudował, bez niczyjej pomocy – pochwaliłam się niczym mamusia dumna ze swojego syneczka.
– Super – syknął Mike przez zaciśnięte zęby.
– Fajnie – powiedział Jacob, jakby zapadła jakaś decyzja. Wydawał się być najbardziej rozluźniony z naszej trójki.
Mike wgramolił się zdegustowany na tylne siedzenie volkswagena.
Ruszyliśmy.
Jacob, jak gdyby nigdy nic, opowiadał mi różne anegdotki, aż zupełnie zapomniałam, że nie jesteśmy sami. Zauważywszy to mój szkolny kolega postanowił zmienić strategię. Pochylił się do przodu i oparł się podbródkiem o oparcie mojego fotela, tak, że niemal dotknął policzkiem mojego policzka. Szybko odwróciłam się plecami do okna.
– Czy to cudo nie ma radia? – spytał Mike zgryźliwym tonem, przerywając Jacobowi w połowie zdania.
– Ma – odparł Indianin – ale Bella nie lubi muzyki.
Rzuciłam mu zdziwione spojrzenie. Nigdy mu się z tego nie zwierzałam.
Mike się zirytował. Sądził, że się z niego nabijamy.
– Bella?
– To prawda – potwierdziłam, patrząc wciąż na Jacoba.
– Jak można nie lubić muzyki? Wzruszyłam ramionami.
– Nie wiem. Po prostu mnie irytuje.
Kiedy znaleźliśmy się w kinie, Jacob wręczył mi banknot dziesięciodolarowy.
– Na co mi to? – zaprotestowałam.
– Musisz kupić mi bilet. Film, który wybrałaś, jest od osiemnastu lat.
Parsknęłam śmiechem.
– I panie z kasy nie dadzą się przekonać, że tak właściwie masz czterdzieści? W porządku, kupię ci ten bilet. Czy Billy mnie zabije, jeśli się dowie?
– Nie. Uprzedziłem go, że twoim hobby jest deprawowanie nieletnich.
Znowu mnie rozbawił. Tylko Mike'owi nie było do śmiechu. Prawie żałowałam, że nie postanowił się jednak wycofać – chodził naburmuszony i rzadko zabierał głos. Z drugiej strony, gdyby nie on, spędzałabym wieczór sam na sam z Jacobem. To też nie był mój wymarzony scenariusz.
Film mnie nie zawiódł. Zanim skończyły się napisy z czołówki, cztery osoby wyleciały w powietrze, a jednej odcięto głowę. Siedząca przede mną dziewczyna najpierw zasłoniła sobie oczy, a potem wtuliła twarz w pierś swojego kompana. Chłopak pogładził ją po ramieniu. Przy brutalniejszych scenach sam się wzdrygał.
Mike najwyraźniej postawił na samoumartwianie, bo wpatrywał się znieruchomiały w widoczny nad ekranem rąbek kurtyny. Jeśli o mnie chodzi, nie odrywałam wzroku od ekranu, ale koncentrowałam się na plamach barw i ich ruchach, a nie na akcji. Musiałam wysiedzieć tak dwie godziny i wysiedziałabym, gdy Jacob nie zaczął chichotać.
– Co jest? – spytałam. – Widziałaś? Ale żenada! Z tamtego gościa krew trysnęła na kilka metrów. Chyba się nie spodziewali, że ktoś to kupi.
Znów zachichotał, bo wyrzucony w powietrze siłą eksplozji maszt flagowy przybił któregoś z bohaterów do betonowej ściany. Od tego momentu razem wypatrywaliśmy idiotycznych scen. Z minuty na minutę rzeź robiła się coraz bardziej absurdalna. Jacob i tym razem mnie nie zawiódł – zawsze świetnie się z nim bawiłam. Zastanawiałam się, jak pohamować jego romantyczne żale, żeby się na mnie nie obraził.
Fotele, w których siedzieliśmy, jak to w kinie, dzieliły pojedyncze oparcia. Te po moich bokach były zajęte przez ręce kolegów.
Obaj trzymali dłonie dziwnie wykrzywione ku górze – gotowe na przyjęcie mojej, gdyby naszła mnie taka ochota. Wiedziałam, że mnie nie najdzie. Przypominały mi stalowe wnyki. Skrzyżowałam ręce na piersiach, a dłonie wsadziłam sobie pod pachy. Jacob łapał mnie za rękę, kiedy tylko nadarzała się po temu okazja, nie mogłam jednak uwierzyć, że i Mike ma czelność tak mnie nagabywać. Poza tym, zaciemniona sala kinowa to nie to samo, co Jacoba garaż. Gdybym zdecydowała się chwycić za rękę któregokolwiek z nich w tak znaczącym miejscu, byłoby to odebrane jako jawna deklaracja uczuć.
Mike poddał się pierwszy. Mniej więcej w połowie filmu cofnął rękę, pochylił się do przodu i schował twarz w dłoniach. Z początku myślałam, że reaguje tak na to, co się dzieje na ekranie, ale pozostawał w tej pozycji zbyt długo.
– Mike – szepnęłam – wszystko w porządku? Chłopak cicho jęknął. Para przed nami odwróciła głowy.
– Nie – wykrztusił. – Zbiera mi się na wymioty. Nie kłamał. Na jego czole lśniły krople potu.
Nagle zerwał się i wybiegł z sali. Wstałam, żeby pójść za nim. Jacob poszedł w moje ślady.
– Zostań – powiedziałam. – Tylko sprawdzę, czy nic mu nie jest.
Nie posłuchał. Zaczął przeciskać się za mną do wyjścia.
– Naprawdę, nie musisz wychodzić – zaoponowałam przy drzwiach. – Niech, chociaż jedno z nas nie zmarnuje tych ośmiu dolarów.
– Nic nie szkodzi. Ten film i tak jest do bani.
Wyszliśmy z sali. Ani śladu Mike'a. Jacob poszedł sprawdzić w męskiej toalecie. Poniekąd dobrze się złożyło, że zrezygnował z seansu – sama nie odważyłabym się tam zajrzeć. Nie było go tylko kilka sekund.
– Zguba się znalazła – oświadczył drwiącym tonem.
Co za mięczak! Powinnaś trzymać się z ludźmi o silniejszych żołądkach.
Z ludźmi, którzy na widok krwi śmieją się, a nie wymiotują.
– Masz rację – odparłam z sarkazmem – muszę się rozejrzeć za kimś takim. Obiecuję, że będę miała oczy szeroko otwarte. Poza nami w przedsionku przy salach nie było żywego ducha – do końca każdego z seansów pozostało, co najmniej pół godziny. Cisze przerywały jedynie dochodzące z bufetu w hallu charakterystyczne odgłosy wydawane przez zamieniające się w popcorn ziarna kukurydzy.
Jacob usiadł na pokrytej welurem ławce stojącej pod ścianą i poklepał zachęcająco wolne miejsce obok siebie.
– Mike nie wyglądał na kogoś, kto szybko dojdzie do siebie – Wyciągnął nogi, gotując się na dłuższe czekanie. Dołączyłam do niego z westchnieniem. Podejrzewałam, że zaraz ponowi próbę zalotów i nie pomyliłam się. Gdy tylko zajęłam na ławce, objął mnie ramieniem.
– Jake – fuknęłam, odsuwając się. Cofnął rękę, ale nie wydawał się być ani trochę zakłopotany. Chwycił moją dłoń, a kiedy usiłowałam ją wyrwać, złapał mnie drugą ręką za nadgarstek. Skąd brał tyle pewności siebie?
– Poczekaj chwilkę, Bello – poprosił łagodnie. – Chciałbym ci zadać kilka pytań.
Skrzywiłam się. Nie zamierzałam poruszać tego tematu – ani tu w kinie ani nigdzie indziej. Jacob był moim jedynym przyjacielem. Po kiego licha robił wszystko, żeby zepsuć to, co nas łączyło?
– Co? – burknęłam.
– Lubisz mnie, prawda?
– co za głupie pytanie.
– Bardziej niż tego pajaca, który wypluwa teraz własne flaki? – Wskazał głową drzwi do ubikacji.
– Bardziej.
– Bardziej niż jakiegokolwiek innego chłopaka?
Wciąż nie tracił pewności siebie, jakby było mu wszystko jedno, co powiem, albo jakby z góry znał moje odpowiedzi.
– I bardziej niż jakąkolwiek dziewczynę – uzupełniłam.
– Ale nic więcej.
Chociaż nie było to pytanie, czułam, że muszę coś powiedzieć ale pewne słowo nie chciało mi przejść przez gardło. Bałam się reakcji Jacoba. Czy odmowa bardzo by go zraniła? Może miałam już nigdy więcej nie zobaczyć? Nie byłam pewna, czy poradziłabym sobie z samotnością.
– Nic więcej – powtórzyłam w końcu cicho.
Uśmiechnął się pogodnie.
Nie ma sprawy. Najważniejsze, że jestem twoim najlepszy kumplem. I że uważasz, że jestem przystojny. Czy coś w tym stylu. Ale nie odpuszczę.
Nie licz na to, że mi się odmieni – uprzedziłam. Starałam się zachować normalny ton głosu, jednak sama wyczulam w nim smutek.
Jacob spoważniał.
– Cały czas za nim tęsknisz, prawda? – spytał z troską.
Wzruszyło mnie, że nie użył imienia. I wcześniej to z muzyką.
Nie musiałam mówić. Podświadomie wyczuwał, jak się ze mną obchodzić.
– Spokojnie – dodał. – Nie oczekuję, że będziesz mi się zwierzać.
Uśmiechnęłam się z wdzięcznością.
– Ale nie denerwuj się na mnie za to, że będę się w koło ciebie kręcił. – Poklepał mnie po wierzchu dłoni. – Bo tak łatwo się nie poddam. Mam czas.
Westchnęłam.
– Wolałabym, żebyś go na mnie nie marnował – powiedziałam, chociaż po prawdzie bardzo mi na tym zależało. Zwłaszcza że Jacob był gotowy zaakceptować mnie taką, jaką byłam – przyjąć bez protestów uszkodzony towar.
– Chciałbym nadal spędzać z tobą popołudnia i weekendy. Jeśli nie masz nic przeciwko.
– Nie wyobrażam sobie popołudni bez ciebie – przyznała szczerze.
Ucieszył się.
– To mi się podoba.
– Tylko nie wymagaj ode mnie niczego więcej! – ostrzegłam próbując wyrwać dłoń z jego uścisku. Bez powodzenia.
– To ci chyba nie przeszkadza? – spytał, ściskając moje palce.
Zastanowiłam się.
– Właściwie to nie.
Miał takie ciepłe ręce, a ja ostatnio marzłam bez przerwy.
– I nie przejmujesz się tym, co pomyśli sobie nasz wymiotujący kolega?
– Raczej nie.
– Więc w czym problem?
– Problem w tym, że to trzymanie się za ręce oznacza dla ciebie coś innego niż dla mnie.
– Ścisnął moją dłoń jeszcze mocniej. – To mój problem nie twój. – Niech ci będzie – mruknęłam. – Tylko o tym nie zapominaj.
– Nie zapomnę. Jestem teraz na cenzurowanym, tak? – Dał mi sójkę w bok.
Wywróciłam oczami. Trudno, miał prawo żartować sobie ze swojego położenia.
Przez minutę siedzieliśmy w milczeniu. Zadowolony z siebie Jacob krążył małym palcem po wnętrzu mojej uwięzionej dłoni.
– Masz tu taką dziwną bliznę – zauważył nagle. Obrócił moją móc jej się przyjrzeć. – Gdzie się tak załatwiłaś? – Długi srebrzysty półksiężyc ledwie się odcinał od mojej bladej skóry. Spojrzałam na niego wilkiem.
– Czy naprawdę sądzisz, że pamiętam, skąd wzięła się każda blizna?
Pewna, że lada chwila zegnę się wpół, zaciskając zęby, szykowałam się na nadejście bólu niesionego z falą wspomnień, ale obecność Jacoba, jak zwykle, działała odstraszająco na moje demony.
– To miejsce jest chłodne – zdziwił się Jacob, przesuwając palcami po pamiątce, jaką pozostawił mi James.
W tym samym momencie z ubikacji wyszedł Mike. Wyglądał jak żywy trup. Jedną ręką przytrzymywał się ściany.
– Och, Mike – szepnęłam. Podbiegłam do niego, żeby pomóc mu iść.
– Czy będziecie mieli mi za złe, jeśli już wrócimy do domu?
– Skąd – zapewniłam go gorąco.
– Przeceniłeś swoje możliwości, co? Za dużo krwi na ekranie? – Jacob nie zamierzał stosować wobec rywala taryfy ulgowej.
Mike zacisnął usta.
– Nie widziałem nawet pierwszej sceny. Zemdliło mnie jeszcze na reklamach.
– Mike! Trzeba było nam powiedzieć – wypomniałam mu.
– Miałem nadzieję, że mi przejdzie – usprawiedliwił się.
Dochodziliśmy już do drzwi wyjściowych.
– Poczekajcie sekundkę. – Jacob zawrócił do bufetu. – Czy mógłbym prosić o puste wiaderko do popcornu? – spytał dziewczynę za ladą.
Zerknęła na Mike'a i bez zbędnych ceregieli podała Jake'owi to, o co prosił.
– Wyprowadźcie go szybko na zewnątrz, błagam – jęknęła.
Najwidoczniej to do jej obowiązków należało mycie podłogi.
Wyszliśmy w chłodne, wieczorne powietrze – ja z Mikiem, a Jacob tuż za nami. Lekko mżyło. Mike wziął kilka głębokich wdechów, a potem pomogliśmy mu wsiąść do samochodu. Jacob wręczył mu z poważną miną tekturowe wiaderko.
– Proszę.
Nic więcej nie powiedział.
Spuściliśmy trochę szyby, żeby zrobić dla Mike'a przewiew. Podmuchy wiatru były lodowate. Skuliłam się i owinęłam rękawa.
– Zmarzłaś? – Zanim zdążyłam odpowiedzieć, Jacob otoczy mnie ramieniem.
– A ty nie?
Pokręcił przecząco głową.
– Chyba masz gorączkę – stwierdziłam. Przyłożyłam mu dłoń do czoła było rozpalone. – Jake, można się o ciebie oparzyć!
– Bzdura. Jestem zdrów jak ryba. Zmarszczyłam czoło i sprawdziłam jeszcze raz. Gorące, jak byk.
– Masz bardzo zimne ręce – wytknął mi. – Może to ja – przyznałam. Mike jęknął i zwymiotował do wiaderka. Jacob zerknął na tylna kanapę żeby upewnić się, że tapicerka rabbita nie ucierpiała.
Po aucie rozszedł się ostry zapach nadtrawionego jedzenia. Miałam nadzieje, że mój własny żołądek nie zbuntuje się pod wpływem nieprzyjemnych bodźców.
Droga powrotna ciągnęła się w nieskończoność.
Jacob prowadził zamyślony. Jego ramię tak mnie grzało, że wiatr przestał mi przeszkadzać. Wpatrywałam się w przednią szybę. Zżerały mnie wyrzuty sumienia.
Nie powinnam była opowiadać Jacobowi, jak bardzo go lubię, ani pozwolić mu na okazywanie mi czułości. Kierował mną czysty egoizm – chciałam go przy sobie zatrzymać. To, że napomknęłam o przestrzeganiu pewnych granic, nie miało znaczenia. Jeśli wciąż wierzył, że kiedyś będziemy razem, to nie wyraziłam się dostatecznie jasno.
Jak miałam mu wyjaśnić, czym się stałam, tak żeby mnie zrozumiał.
Byłam skorupą, a nie żywą istotą. Byłam jak opuszczony dom skażony dom – w którym przez cztery długie miesiące nie dało się zupełnie mieszkać. Teraz sytuacja nieco się polepszyła – w najbardziej reprezentacyjnym pokoju przeprowadzono remont – ale to był tylko jeden pokój. Żadne wysiłki nie były w stanie przywrócić mnie do stanu używalności. Jacob zasługiwał na coś lepszego niż taką ruderę. Wiedziałam, że mimo wszystko sama go nie przegonię. Za bardzo go potrzebowałam i zbyt wielką byłam egoistką. Może mogłam powiedzieć mu coś takiego, żeby przejrzał na oczy i sam dal sobie ze mną spokój? Zadrżałam na samą myśl o tym. Jacob wtulił ciepłe ramię w mój kark. Odwiozłam Mike'a jego vanem, a Jacob pojechał za nami żeby i mnie miał kto odwieźć. Całą drogę do domu milczał. Byłam ciekawa, czy nie doszedł czasem do tego samego wniosku, co ja.
– Chętnie bym się do was wprosił, bo jeszcze wcześnie – oświadczył, parkując koło mojej furgonetki – ale chyba miałaś rację z tą gorączką.
– Tak mi jakoś… Zaczynam czuć się… dziwnie.
– O, nie! Ty też? Mam cię odwieźć do domu?
– Nie, nie. Dzięki. Nie chce mi się jeszcze wymiotować. To tylko takie… – Szukał właściwego słowa. – Tak coś nie tak. Jest będzie trzeba, po prostu zjadę na pobocze.
– Przyrzeknij, że zadzwonisz zaraz po wejściu do domu – poprosiłam.
– Jasne.
Przygryzł dolną wargę. Nie przestawał o czymś intensywnie myśleć.
Otworzyłam drzwiczki, ale kiedy miałam już wysiąść, złapał mnie za nadgarstek. Skórę dłoni też miał niezwykle ciepłą.
– Co jest, Jake?
– Muszę ci coś powiedzieć, Bello. Tylko uprzedzam, że zabrzmi to pompatycznie.
Westchnęłam. Zapowiadał się ciąg dalszy rozmowy z kina.
– Słucham.
– Widzisz, wiem, że miałaś depresję i nadal często bywasz nieszczęśliwa, więc chciałbym… Może to ci w niczym nie pomoże, ale chciałbym, żebyś wiedziała, że zawsze możesz na mnie liczyć. Nigdy cię nie zawiodę – zawsze będę przy tobie. Boże, gadam jak na łzawym filmie…
– Ale wiesz, o co mi chodzi, prawda? Wiesz, nigdy cię nie zranię?
– Wiem, Jake. Już teraz na ciebie bardzo liczę, pewnie bardziej, niż jesteś tego świadomy.
Na twarzy Indianina rozkwitł najpiękniejszy z uśmiechów – żałowałam, że nie ugryzłam się w język. Powiedziałam prawdę a powinnam była skłamać. Niepotrzebnie rozbudzałam w nim nadzieję. To ja miałam go w końcu zawieść i zranić.
Zrobił dziwną minę.
– Lepiej będzie, jak już pojadę – wymamrotał.
Czym prędzej wysiadłam.
– Nie zapomnij zadzwonić! – zawołałam za odjeżdżającym volkswagenem.
Jechał prosto, więc chyba miał dość sił, by nie stracić panowania nad autem.
Stałam jakiś czas na podjeździe, wpatrzona w pustą ulicę. Zebrało mi się na mdłości, ale nie z powodu ataku grypy. Jak by to było wspaniale, gdyby Jacob był moim rodzonym bratem. Moglibyśmy spędzać razem czas i wzajemnie się wspierać bez tego całego uczuciowego zamieszania. Nigdy nie miałam zamiaru wykorzystywać chłopaka do swoich celów, ale wyrzuty sumienia, jakie czułam, podpowiadały mi, że tak się jednak stało.
Nie mogłam pokochać Jacoba. Jeśli czegoś byłam pewna, to tego, że ukochana osoba potrafi złamać serce. Moje już złamano, rozbito na tysiące kawałeczków. Nie chciałam przechodzić tego po raz drugi. Nie zmieniało to faktu, że bardzo potrzebowałam teraz przyjaciela, że uzależniłam się od niego jak od narkotyku. Zbyt długo już służył mi, kalece, za kulę. Zaangażowałam się w ten związek mocniej, niż planowałam. Wpadłam w pułapkę. Z jednej strony bolało mnie okropnie, że Jacoba zranię – z drugiej, nie mogłam pozwolić sobie na to, by go nie zranić. Sądził, że z czasem się zmienię, że jego cierpliwość zdziała cuda, i chociaż wiedziałam jak bardzo się myli, zdawałam sobie sprawę, że pozwolę mu czekać.
Był mi najdroższą osobą pod słońcem, kochałam go jak brata, ale nigdy nie miało mu to wystarczyć.
Weszłam do środka, żeby czatować przy telefonie. Z nerwów obgryzałam paznokcie.
– Co tak wcześnie? – zdziwił się Charlie. Siedział na podłodze tuż przed telewizorem. Dzisiejszy mecz musiał być wyjątkowo ekscytujący.
– Mike się pochorował. Dopadła go grypa żołądkowa.
– A ty jak się czujesz?
– Normalnie.
– Obawiałam się, że to tylko kwestia czasu.
W kuchni oparłam się o jedną z szafek, tak żeby mieć telefon pod ręką. Moje palce wybijały werble na laminowanym blacie Przypomniał mi się wyraz twarzy Jacoba, kiedy się ze mną żegnał i plułam sobie w brodę, że nie okazałam mu więcej troski i nie odwiozłam go do domu.
Śledziłam wzrokiem ruch wskazówek zegara. Dziesięć minut. Piętnaście. Mnie jazda do La Push zajmowała kwadrans, a Jacob jeździł znacznie szybciej ode mnie. Po osiemnastu minutach nie wytrzymałam i wystukałam numer Blacków.
Odczekałam kilkanaście sygnałów. Nikt nie odbierał. Może Billy się zdrzemnął? Może wybrałam zły numer? Rozłączyłam się i spróbowałam raz jeszcze.
Po ósmym sygnale usłyszałam w słuchawce Billy'ego.
– Halo?
Miał przygaszony głos, jakby spodziewał się złych wiadomości Billy, to ja, Bella. Czy Jacob jest już do domu? Wyjechał jakieś dwadzieścia minut temu.
– Tak, już przyjechał – powiedział obojętnym tonem.
– Miał do mnie zadzwonić – dodałam, nieco poirytowana. – Mówił, że źle się czuje. Martwiłam się o niego.
– Jacob jest teraz… Zamknął się w łazience i wymiotuje.
Odniosłam wrażenie, że Billy pragnie jak najszybciej zakończyć naszą rozmowę. Pewnie spieszno mu zobaczyć, co z synem pomyślałam.
– Daj znać, jeśli mogłabym jakoś pomóc – zaoferowałam, był przecież niepełnosprawny. – Mogę przyjechać w każdej chwili.
– Nie, nie – rzucił bez namysłu. – Nie trzeba. Poradzimy sobie. Nie ruszaj się z domu.
Zabrzmiało to niemal niegrzecznie.
– Skoro tak mówisz…
– Do zobaczenia.
Rozłączył się, nie czekając na moją odpowiedź, Cóż, przynajmniej Jacob dotarł bezpiecznie do domu. Mimo to nie przestawałam się o niego martwić. Powlokłam się na górę, zastanawiając się, jak mogę pomóc. Może by tak wpaść do niego przed pracą? Mogłabym zawieźć mu zupę – na pewno gdzieś mieliśmy puszkę zupy Campbell.
Z moich planów nic nie wyszło. Obudziłam się nad ranem – według budzika było wpół do piątej – i rzuciłam się pędem do łazienki. Charlie znalazł mnie tam pół godziny później. Leżałam na podłodze z policzkiem przyciśniętym do chłodnej obudowy wanny.
Przez kilka sekund tylko na mnie patrzył, – Grypa żołądkowa – zawyrokował – Tak – wyjęczałam.
– Coś ci przynieść?
– Zadzwoń, proszę, do Newtonów – wykrztusiłam ochryple. – Powiedz im, że mam to samo, co Mike, więc nie przyjdę dzisiaj do sklepu. Przeproś ich w moim imieniu za kłopot.
– Załatwione.
Resztę dnia spędziłam w łazience. W przerwach spałam na dywaniku z ręcznikiem pod głową. Charlie pojechał na posterunek, zarzekając się, że ma dużo pracy, ale podejrzewałam, że zależało mu raczej na swobodnym dostępie do toalety. Zostawił mi szklankę wody żebym się nie odwodniła.
Obudziłam się po zmroku, kiedy wrócił do domu. Usłyszałam na schodach jego kroki: – Żyjesz jeszcze?
– Powiedzmy.
– Czegoś ci trzeba?
– Nie, dziękuję.
Zawahał się. Jak zawsze w takich przypadkach, czul się dość skrępowany.
– Jakby co, to wołaj – powiedział i zszedł z powrotem na dół.
Parę minut później w kuchni zadzwonił telefon. Charlie zmienił z kimś tylko kilka zdań.
– Mike'owi już przeszło! – krzyknął do mnie.
Zawsze była to jakaś pociecha. Chłopak rozchorował się mniej więcej osiem godzin przede mną, czyli tyle jeszcze musiałam przecierpieć. Osiem godzin. Brr… Mojemu żołądkowi też się tonie spodobało. Podźwignęłam się na rękach i pochyliłam nad muszlą.
Zasnęłam na ręczniku, ale kiedy znowu się obudziłam, leżałam już we własnym łóżku, a za oknem świeciło słońce. Nie pamiętałam przeprowadzki – Charlie pewnie sam mnie przeniósł. Na nocnym stoliku zostawił kolejną pełną szklankę. Dopięłam się do niej łapczywie i opróżniłam jednym haustem. Woda, która stała tam całą noc, nie smakowała najlepiej, ale było mi wszystko jedno.
Wstałam ostrożnie, żeby nie sprowokować nowej fali mdłości, W ustach czułam kwas i ledwie trzymałam się na nogach, ale nie pognało mnie do łazienki. Zerknęłam na budzik. Podręcznikowe dwadzieścia cztery godziny miałam już za sobą.
Żeby nie kusić losu, na śniadanie nie zjadłam nic prócz krakersów. Mój powrót do świata żywych Charlie przyjął z ulgą.
Upewniwszy się, że nie spędzę kolejnego dnia na podłodze łazienki, zadzwoniłam do Jacoba. Sam odebrał telefon, ale jego łamiący się głos świadczył o tym, że jeszcze nie doszedł do siebie.
– Halo?
– Och, Jake, biedaku. Strach ciebie słuchać.
– I strach na mnie patrzeć – szepnął.
Ze też musiałam cię wziąć do tego kina.
– Było fajnie. – Nie przestawał mówić bardzo cicho, nie masz o co się obwiniać.
– Szybko wyzdrowiejesz, obiecuję. Mnie dziś rano przeszło, jak ręką odjął.
– Byłaś chora? – spytał bez cienia współczucia czy zaciekawienia.
– Tak też złapałam to świństwo. Ale już wszystko w porządku.
– To dobrze. – Mówił jak automat.
– Więc tobie też się niedługo poprawi, zobaczysz – spróbowałam dodać mu otuchy.
Ledwie usłyszałam jego odpowiedź.
– Nie sądzę, żebym chorował na to samo, co wy.
– Nie masz grypy żołądkowej? – Zbił mnie z pantałyku.
– Nie. To coś innego.
– Co ci dokładnie dolega?
– Wszystko. Wszystko mnie boli.
Każde słowo wymawiał z trudem.
– czy mogę jakoś ci pomóc? Coś ci przywieźć?
– Nie, nie przyjeżdżaj – zaprotestował, podobnie jak jego ojciec dwa dni wcześniej.
– Byłam przy tobie, kiedy źle się poczułeś – przypomniałam mu. I tak mogę być zarażona.
Puścił tę uwagę mimo uszu.
– Zadzwonię. Dam ci znać, kiedy będziesz mogła już przyjechać.
– Jacob…
– Musze już iść – przerwał mi.
– Zadzwoń za parę dni.
– Jasne – zgodził się, ale takim tonem, że nie uwierzyłam, że to zrobi.
Umilkł na chwilę. Czekałam, aż się pożegna, ale on też na coś czekał.
– Do zobaczenia – odezwałam się w końcu.
– Czekaj na mój telefon – powtórzył.
– Dobrze… Trzymaj się, Jacob.
– Cześć – szepnął i odwiesił słuchawkę.