W lobby nic się nie zmieniło. Luksusowe meble zachęcały do wypoczynku, z ukrytych starannie głośników sączyła się relaksująca melodia, a Gianna nadal zajmowała swoje stanowisko za kontuarem.
– Tylko zaczekajcie do zmierzchu! – upomniał nas Demetri, zanim pobiegł na ucztę.
Gianna wydawała się być przyzwyczajona do podobnych rozkazów. Zaskoczyło ją tylko nieco, że Edward ma na sobie cudzą pelerynę.
– Wszystko w porządku? – spytał szeptem, żeby recepcjonistka nie mogła go podsłuchać. Wciąż był zdenerwowany. Nawet on po czymś takim nie potrafił szybko dojść do siebie.
– Usiądźmy lepiej, bo Bella zaraz się przewróci – wtrąciła się Alice. – Nie widzisz, że jest na skraju załamania nerwowego?
Rzeczywiście, dopiero teraz zorientowałam się, że dygoczę i szczękam zębami. Jakoś nie zdziwiło mnie wcześniej to, że całe pomieszczenie podryguje. Przyszło mi na myśl, że tak właśnie musi czuć się Jacob tuż przed przeobrażeniem się w wilka.
Przytomniejąc, zauważyłam coś jeszcze. Pogodną muzykę zagłuszał co chwilę trudny do zidentyfikowania dźwięk. Postanowiłam zastanowić się, skąd dochodzi, kiedy się uspokoję.
– Cii, cii, już dobrze, już dobrze – powtarzał Edward, prowadząc mnie ku najbardziej oddalonej od Gianny kanapie.
– To chyba atak histerii. Może powinieneś dać jej w twarz – zasugerowała Alice.
Chłopak popatrzył na nią jak na morderczynię. Ups… Zrozumiałam, że źródłem dziwnego dźwięku jestem ja sama. Po prostu głośno szlochałam. To dlatego tak się trzęsłam.
– Już dobrze – ciągnął Edward swoją mantrę. – Jesteś bezpieczna, nic ci nie grozi.
Posadziwszy mnie sobie na kolanach, owinął mnie peleryną żebym nie cierpiała z powodu bijącego od jego ciała chłodu.
Byłam na siebie zła, że marnuję czas na płacz, zamiast napawać się obecnością swojego byłego. Przez te idiotyczne łzy ledwo go widziałam, a zostało nam przecież jeszcze tylko kilka godzin razem.
Pobladłam.
– Gianna marzy o tym, by stać się je z nich?
Przyglądał mi się uważnie, chcąc poznać moją reakcję.
Wzdrygnęłam się.
– Jak może marzyć o czymś tak potwornym? – szepnęłam, bardziej do siebie niż do niego. – Jak może marzyć o tym, żeby do niech dołączyć, wiedząc, co robią w okrągłej sali? Słysząc, co t tam robią?!
Edward milczał, skrzywił się tylko delikatnie.
Skąd ten grymas? Co ja takiego powiedziałam? Nie odpowiedziałam sobie jednak na to pytanie, bo nagle uderzyło mnie to, jakie mieliśmy szczęście. Edward żył! Volturi go nie zabili! Żył i trzymał mnie w swoich ramionach!
– Och, Edwardzie!
Znowu się rozszlochałam i znowu się na siebie rozzłościłam. Łzy zamazywały obraz jego anielskiej twarzy, a czasu było coraz mniej. Moim skarbem było mi dane cieszyć się tylko do zachodu słońca – jak w baśni.
– Co, Bello? – zaniepokoił się. Pogłaskał mnie po plecach.
Owinęłam mu ręce wokół szyi. Nie miałam nic do stracenia.
Co najwyżej mógł mnie odepchnąć.
– Czy to chore – spytałam łamiącym się głosem – że tam giną ludzie, a ja jestem taka szczęśliwa?
Nie odepchnął mnie, wręcz przeciwnie – przycisnął mnie do siebie tak mocno, że trudno mi było oddychać.
– Doskonale cię rozumiem – wyznał cicho – ale mamy wiele powodów do tego, żeby tak się czuć. Przede wszystkim żyjemy.
– Tak – zgodziłam się. – To dobry powód.
– I jesteśmy razem.
Od zapachu jego słodkiego oddechu zakręciło mi się w głowie. Cóż, ten drugi powód wymienił tylko ze względu na mnie. Dla niego nie miało to na pewno większego znaczenia.
– A jeśli szczęście nam dopisze, dożyjemy i jutra – ciągnął.
– Miejmy nadzieję – wymamrotałam.
– Będzie dobrze – pocieszyła mnie Alice. Nie zabrała głosu od tak dawna, że prawie zapomniałam o jej obecności. – Za niecałą dobę zobaczę się z Jasperem – dodała z satysfakcją.
W tę wizję wierzyła bez zastrzeżeń. Mogła śmiało spoglądać w przyszłość.
Nie to, co ja. Szybko przeniosłam wzrok na Edwarda. Jeśli o mnie chodziło, przyszłość mogłaby nie istnieć. Marzyłam o tym żeby ta chwila trwała wiecznie. Życie po kolejnym rozstaniu z ukochanym nie miało dla mnie najmniejszego sensu.
Edward także mi się przyglądał, więc udawanie, że odwzajemnia moje uczucia, przychodziło mi z łatwością. Popuściłam wodze wyobraźni. A co mi tam, pomyślałam, raz się żyje.
Przesunął opuszkami palców po moich skroniach.
– Wyglądasz na zmęczoną – stwierdził.
– A ty na głodnego.
Oczy miał czarne jak dwa węgielki i sino podkrążone. Wzruszył ramionami.
– To nic takiego.
– Jesteś pewien? Mogę usiąść za Alice.
Tak naprawdę wolałabym, żeby mnie zagryzł, niż się przesunąć.
– Nie gadaj bzdur. – Westchnął. Jego oddech pieścił moje nozdrza. – Nigdy w życiu nie kontrolowałem tej części mojej natury tak dobrze jak teraz.
Do głowy cisnęły mi się setki pytań. Jedno z nich miałam już zadać, ale ugryzłam się w język. Nie chciałam wszystkiego zepsuć, Było tak cudownie – nawet mimo bliskości okrągłej komnaty i recepcjonistki pragnącej stać się potworem. Skupiłam się na fantazjowaniu o tym, że Edward mnie kocha. Analizę tego, co nim kierowało, odłożyłam na później. Może obchodził się ze mną czule, bo chciał mnie wesprzeć psychicznie w obliczu niebezpieczeństwa? Może miał wyrzuty sumienia, że mnie w to wszystko wciągnął? Może cieszył się na swój sposób, że jednak się nie zabiłam? Może się za mną stęsknił przez te pół roku i jeszcze go nie nudziłam? Kto go tam wiedział. Nic mnie nie obchodziło. Najważniejsze było to, że mogłam go do woli przytulać.
Leżałam w jego objęciach, wmawiałam sobie, że mnie kocha, starałam się zapamiętać z detalami jego twarz. On też wydawał się uczyć się mnie na pamięć. Jednocześnie dyskutował z Alice o tym, jak wrócić do Stanów. Ściszyli glosy i mówili bardzo, bardzo szybko, tak żeby Gianna nie miała szansy ich zrozumieć. Sama wyłapywałam może co drugie słowo. Jednym z nich było „wtapiać się”, planowali, więc chyba coś znowu ukraść. Żałowałam, że nigdy się nie dowiem, czy żółte porsche wróciło do prawowitego właściciela.
– Czemu Aro wspomniał coś' o śpiewaczce? – spytała w pewnym momencie Alice.
– La tua cantante? – upewnił się Edward. Miał świetny akcent.
– Tak. O co mu chodziło?
Nadstawiłam uszu. I mnie zaintrygowało wtedy to włoskie wtrącenie.
Edward wzruszył ramionami.
– To takie ich określenie na kogoś, kto działa na jakiegoś wampira tak silnie, jak Bella na mnie. Bella jest moją „śpiewaczką”, bo jej krew do mnie „śpiewa”, przyzywa mnie.
Alice zachichotała.
Byłam tak zmęczona, że właściwie mogłabym zasnąć, ale uparcie walczyłam z sennością. Nie miałam zamiaru przegapić ani sekundy z tych, które miało być mi dane spędzić z Edwardem. Rozmawiając z siostrą, raz po raz pochylał się znienacka, by mnie pocałować – a to w czoło, a to w ciemię, a to w czubek nosa. Za każdym razem przechodziły mnie ciarki. Moje serce odzwyczaiło się od podobnych doznań. Odgłos jego uderzeń zdawał się wypełniać całe pomieszczenie.
Trafiłam do nieba – w samym środku pieklą.
Rozanielona, straciłam zupełnie poczucie czasu, więc kiedy Cullenowie zesztywnieli nagle, wpatrzeni w prowadzące na korytarz wrota, przestraszyłam się nie na żarty i wtuliłam w Edwarda jak dziecko.
Do lobby wszedł Alec. Oczy miał teraz intensywnie rubinowe. Mimo że brał udział w popołudniowej uczcie, jego szary garnitur pozostawał idealnie czysty. Na szczęście chłopiec miał nam do przekazania dobrą nowinę.
– Możecie już sobie pójść – poinformował nas zaskakująco przyjaznym tonem. – Prosimy tylko, abyście jak najszybciej wyjechali z miasta.
– Żaden problem – oznajmił Edward chłodno, ale bez sarkazmu.
Alec uśmiechnął się, skinął głową i zniknął za drzwiami. Edward pomógł mi wstać.
– Korytarzem po prawej dojdziecie do wind – wyjaśniła nam usłużnie Gianna. – Z hallu dwa piętra niżej wychodzi się prosto na ulicę. Do widzenia!
Ciekawa byłam, czy kompetencja kobiety będzie dla jej pracodawców wystarczającym powodem, żeby jej nie zabijać.
Alice spojrzała na nią spode łba.
Z ulgą przyjęłam wiadomość o istnieniu innego wyjścia – nie byłam pewna, czy zniosłabym kolejną przeprawę przez podziemia.
Zjechawszy windą na parter, wyszliśmy na zewnątrz przez kolejne eleganckie lobby. Tylko ja z naszej trójki obejrzałam się za siebie. Tak jak myślałam, Volturi zamieszkiwali średniowieczny pałac. Dziękowałam Bogu za to, że od frontu nie było widać nieszczęsnej wieży.
Zagłębiliśmy się w labirynt wąskich, brukowanych uliczek. Dopiero zmierzchało, ale gęsta zabudowa miasta sprawiała, że na poziomie chodnika było ciemniej, niżby wypadało. Właśnie zapalały się uliczne latarnie.
Mieszkańcy Volterry, pospołu z przyjezdnymi, nadal świętowali. Mój ukochany nie wyróżniał się swoją peleryną w tłumie, bo wiele osób przebrało się na wieczór za hrabiego Drakulę. Plastikowe wampirze kły nosili teraz nawet dorośli.
– Co za idiotyzm – mruknął Edward.
Zmęczona, nie zauważyłam, kiedy zostaliśmy sami. Uzmysłowiwszy sobie, że jesteśmy w dwójkę, rozejrzałam się nerwowo.
– Gdzie Alice? – szepnęłam spanikowana.
– Poszła po twoją torbę. Gdzieś ją tu rano schowała.
No tak, przecież wzięłam ze sobą szczoteczkę do zębów i inne drobiazgi. Ucieszyłam się, że już niedługo będę mogła się odświeżyć.
– Poszła też ukraść dla nas samochód, prawda? – odgadłam.
Chłopak uśmiechnął się szelmowsko.
– Ale nie na terenie miasta.
Droga do bramy wjazdowej ciągnęła się w nieskończoność. Widząc, że jestem skrajnie wyczerpana, Edward owinął rękę wokół mojej talii i pozwolił mi się na sobie uwiesić.
Przechodząc pod łukiem bramy, zadrżałam. Wisząca nad naszymi głowami kratownica przypominała drzwi klatki. Bałam się, ze spadnie i uniemożliwi nam ucieczkę z tego przerażającego miejsca.
Znalazłszy się poza murami, Edward skręcił w prawo i poprowadził mnie ku zaparkowanemu w cieniu autu, które czekało na nas z włączonym silnikiem. Ku memu zdziwieniu, zamiast przejąć kierownicę, chłopak wślizgnął się za mną na tylne siedzenie.
– Wybaczcie – przeprosiła nas Alice, wskazując na deskę rozdzielczą. – Nie było zbyt wielkiego wyboru.
– Nie ma sprawy. – Edward wyszczerzył zęby w ironicznym uśmiechu. – Ten jeden raz możemy przejechać się czymś dla tatusiów.
Dziewczyna westchnęła.
– Ach, to porsche 911… Muszę sobie chyba takie sprawić.
– Kupię ci na Gwiazdkę – obiecał jej brat. Odwróciła się, żeby odwzajemnić uśmiech.
– Żółte – podpowiedziała.
Odruchowo zacisnęłam palce na skraju siedzenia. Zjeżdżaliśmy już po serpentynie w dół wzgórza, droga była kręta i ciemna. Trudno było pogodzić się z tym, że moja przyjaciółka nie musi nią patrzeć, żeby trzymać kurs.
Edward znowu trzymał mnie w ramionach, a wełniana peleryna skutecznie chroniła przed chłodem. Było mi więcej niż przyjemnie.
– Możesz się wreszcie zdrzemnąć – szepnął. – Game over.
Wiedziałam, że chodzi mu o rozgrywkę z Volturi, ale mimowolnie przypomniałam sobie naszą konfrontację w lesie, kiedy zakończył coś zupełnie innego. Cóż, miałam w sobie dość energii, żeby jeszcze trochę poudawać, że tamto zdarzenie nie miało miejsca.
– Nie chce mi się spać – skłamałam. – Może później.
Byłam gotowa podeprzeć sobie powieki zapałkami, byle tylko nie stracić ukochanego z oczu. Kontrolki deski rozdzielczej dawały dość światła, by umożliwić mi dalsze napawanie się jego urodą. Przycisnął wargi do zagłębienia pod moim lewym uchem.
– Chociaż spróbuj – zachęcił. Pokręciłam głową.
– Ech. Cała ty. Uparta jak zwykle.
Miał rację, byłam uparta. To upór pozwolił mi wygrać ze zmęczeniem. Najtrudniej było w panujących na szosie ciemnościach, ale już na lotnisku we Florencji otrzeźwiły mnie jasne światła i wizyta w toalecie, gdzie przebrałam się i umyłam zęby. W międzyczasie Alice kupiła Edwardowi nowe ubranie, mógł, więc zostawić pelerynę na stercie śmieci w jakimś zaułku.
Lot do Rzymu był na tyle krótki, by nie nastręczyć mi większych trudności. Schody zaczęły się w drugim samolocie, ze stolicy Wioch do Atlanty. Przewidując zbliżające się załamanie, poprosiłam stewardesę o przyniesienie mi szklanki coli.
– Bello! – Edward spojrzał na mnie z dezaprobatą. Wiedział o mojej niskiej tolerancji na kofeinę.
Alice siedziała za nami. Ściszonym głosem rozmawiała przez telefon z Jasperem.
– Może i chce mi się już spać – powiedziałam – ale nie chcę zasnąć.
Jak mu to wyjaśnić, żeby nie domyślił się, co kombinowałam? Do głowy przyszło mi świetne usprawiedliwienie.
– Widzisz – dodałam – starczy, że zamknę oczy, a już widzę takie rzeczy, że mam dosyć. Boję się, że będę miała koszmary. Podziałało. Już się ze mną nie spiera!.
Nadarzała się idealna okazja do omówienia wydarzeń kilku ostatnich dni i miesięcy, do wyciągnięcia od Edwarda odpowiedzi na wszystkie nurtujące mnie pytania. Nie dość, że mieliśmy spędzić, siedząc koło siebie, ładnych parę godzin, to w samolocie nie mógł mi uciec (a przynajmniej nie tak łatwo, jak gdzie indziej. Nikt, z wyjątkiem Alice, by nas nie słyszał, bo reszta pasażerów szykowała się do snu – wyłączali już swoje lampki i prosili obsługę o poduszki. Ponadto, zaabsorbowana konwersacją, nie mogłabym zasnąć.
Tylko czy naprawdę chciałam poznać te odpowiedzi? Po raz drugi ugryzłam się w język. Być może z wyczerpania rozumowałam błędnie, ale miałam też nadzieję, że przekładając przesłuchanie, zyskam kilka dodatkowych godzin sam na sam z Edwardem w bliżej nieokreślonej przyszłości. Trochę tak jak Szeherezada, przedłużałam w ten sposób swoje życie.
Piłam jedną colę za drugą. Usiłowałam nawet nie mrugać. Każda minuta na jawie wynagradzała mi moje wysiłki. Edward nie tylko przytulał mnie wciąż do siebie, ale i gładził delikatnie po twarzy opuszkami palców i całował we włosy, nadgarstki i czoło. W dodatku wydawał się być tym uszczęśliwiony. Ja też go głaskałam. Wiedziałam, że po powrocie do Forks, przy pierwszym ataku bólu, przyjdzie mi tego żałować, ale nie potrafiłam się powstrzymać. Dobrze, że chociaż nie całował mnie w usta – tylko to chroniło mnie przed popadnięciem w obłęd. W końcu ile razy można czyjeś serce przepuścić przez magiel? Mimo że wiele przeszłam, żadne z moich doświadczeń mnie nie zahartowało. Czułam się przeraźliwie krucha, jakby można było mnie zniszczyć jednym słowem.
Edward nic nie mówił. Może nie miał mi nic do powiedzenia? Może liczył na to, że w ciszy jednak zasnę?
Z pojedynku z powiekami z ołowiu wyszłam zwycięsko. Czuwałam, kiedy lądowaliśmy w Atlancie, i czuwałam, kiedy lądowaliśmy w Seattle. Zza spowijającej metropolię warstwy chmur wychylała się nieśmiało czerwona tarcza wschodzącego słońca. Byłam z siebie dumna – nie przespałam ani minuty.
Zarówno Edward, jak i Alice nie byli zaskoczeni, że czeka na nas komitet powitalny, ale dla mnie było to szok. Tak długo ich nie widziałam! Pierwszego dostrzegłam Jaspera, ale całkowicie mnie zignorował. Dla niego istniała tylko Alice. Chociaż nie uściskali się na powitanie, tak jak inne pary w hali przylotów, popatrzyli na siebie z taką czułością, że musiałam odwrócić wzrok.
Carlisle i Esme stali na uboczu w cieniu szerokiego filaru, z dala od wykrywających metale bramek. Kobieta wyciągnęła ku mnie ręce i zachłannie przygarnęła do siebie. Edward ani myślał mnie puszczać, więc musieliśmy wyglądać w trójkę nieco dziwnie.
– Nie wiem, jak ci dziękować – szepnęła mi do ucha. – Edward! – Teraz to jemu z kolei rzuciła się na szyję. Była bliska łez. – Nigdy więcej mi tego nie rób! – zawołała z wyrzutem.
– Przepraszam, mamo.
Chłopak uśmiechnął się, zakłopotany.
– Bello, dziękuję – powiedział Carlisle. – Jesteśmy twoimi dłużnikami.
– Bez przesady – bąknęłam sennie. Jako że wreszcie przestałam się kontrolować, zmęczenie dawało mi się we znaki ze zdwojoną siłą. Miałam wrażenie, że moja głowa odłączyła się od ciała i dryfuje gdzieś na bok.
– Przecież ona ledwo żyje! – skarciła Esme syna. – Odwieźmy ją szybko do domu.
Nie byłam pewna, czy tam właśnie chcę trafić, ale nie miałam siły protestować. Nie sprawdziłam nawet, czy Alice i Jasper idą za nami. Esme przejęła moją torbę, a Edward wziął mnie na ręce. Przespałam całą drogę do lotniskowego parkingu.
Ocknęłam się, kiedy dochodziliśmy do samochodów Cullenów, przy których czekała mnie kolejna niespodzianka w postaci Rosalie i Emmetta. Na widok siostry Edward zesztywniał.
– Przestań – upomniała go Esme. – Przeżywała katusze.
– I bardzo dobrze – stwierdził Edward, dostatecznie głośno, by dziewczyna go usłyszała.
– To nie jej wina – wymamrotałam.
– Pozwól jej się przeprosić – poprosiła Esme. – Ja i Carlisle pojedziemy z Jasperem i Alice.
Edward rzucił Rosalie spojrzenie pełne niechęci.
– Edward, proszę cię, tak nie można – jęknęłam.
Piękna blondynka była ostatnią osobą, z którą miałam ochotę dzielić jedno auto, ale uważałam, że to ja sama w dużej mierze ponoszę winę za ten rodzinny rozłam.
Chłopak westchnął i ruszył w stronę samochodu. Emmett i Rosalie bez słowa wsiedli do środka.
Edward pomógł mi wgramolić się na tylne siedzenie. Nie miałam najmniejszego zamiaru dłużej walczyć z sennością. Oparłam się o jego chłodny tors i przymknęłam powieki. Emmett odpalił silnik.
– Edward… – zaczęła Rosalie.
– Wiem, wiem – przerwał jej nieuprzejmie.
– Bella, śpisz? – spytała słodko dziewczyna.
Natychmiast otworzyłam oczy. Po raz pierwszy, odkąd się poznałyśmy, zwróciła się bezpośrednio do mnie.
– Nie, a co? – odezwałam się z wahaniem.
– Ciebie też chciałabym przeprosić. – Rosalie unikała mojego wzroku.
– Jest mi strasznie głupio. Bardzo to przeżywałam. Gdyby nie to, że jesteś taka dzielna… Przyczyniłabym się do śmierci własnego brata, a ty go uratowałaś. Dziękuję i jeszcze raz przepraszam. Czy kiedykolwiek mi wybaczysz?
Była to nieco chaotyczna przemowa, ale przez to nieuporządkowanie zabrzmiała tym bardziej szczerze.
– Oczywiście, że ci wybaczam – zapewniłam ją, chwytając się szansy na osłabienie nienawiści, jaką wampirzyca od zawsze mnie darzyła. – To nie twoja wina. To ja skoczyłam z tego durnego klifu.
– Każ jej to powtórzyć, jak będzie przytomna, Rosalie – zażartował Emmett.
– Jestem przytomna! – zaoponowałam bełkotliwie.
– Dajcie jej spać – wtrącił się Edward, ale ton jego głosu nie był już taki surowy jak przedtem.
W aucie zapadła cisza – tylko silnik mruczał miarowo. Musiałam zasnąć, bo zaraz potem mój ukochany otwierał już drzwiczki i wyciągał mnie z samochodu. W pierwszej chwili pomyślałam, że jesteśmy jeszcze w Seattle i przesiadamy się jednak do mercedesa.
Ale wtedy usłyszałam Charliego.
– Bella! – zawołał, pewnie z ganku.
– Charlie?
Moje oczy nie chciały się otworzyć.
– Cii! – szepnął Edward. – Spij, skarbie, śpij. Wszystko w porządku. Jesteś już w domu. Jesteś bezpieczna.
– Jak śmiesz pokazywać się tutaj po tym wszystkim, co nam zrobiłeś! – zagrzmiał Charlie. Był coraz bliżej.
– Tato, daj spokój – jęknęłam, ale mnie nie słuchał.
– Co jej jest?! Jest chora?!
– Tylko bardzo zmęczona – wytłumaczył Edward cicho. – Niech pan od razu położy ją do łóżka.
– Nie będziesz mi rozkazywał! – wydarł się ojciec. – Puszczaj ją, potworze! Weź te brudne łapy!
Edward spróbował mnie mu podać, ale wtuliłam się w niego jak mała małpka. Charlie pociągnął mnie nerwowo za rękaw.
– Daj spokój, tato – powtórzyłam, otwierając wreszcie oczy. – Krzycz na mnie, nie na niego.
Staliśmy na naszym podjeździe. Drzwi frontowe były otwarte. Wiszące na niebie gęste chmury uniemożliwiały trafne określenie pory dnia.
– Jeszcze dam ci do wiwatu! – obiecał ojciec. – A teraz właź do domu!
– Okej, okej. Edward, postaw mnie – poprosiłam. Pewnie to zrobił, bo moja głowa znalazła się na odpowiednim poziomie, ale nie czułam, żeby moje stopy czegokolwiek dotykały. Mimo to zrobiłam kilka kroków. Nagle chodnik podskoczył. Edward złapał mnie w ostatnim momencie – padłabym twarzą na beton.
– Wniosę ją tylko na górę – powiedział Edward Charliemu – potem grzecznie się oddalę.
– Nie! Nie odchodź!
Spanikowałam. Nie poznałam jeszcze odpowiedzi na moje pytania! Musiał zostać w Forks przynajmniej na jedną sesję.
– Nigdzie się nie wybieram – szepnął mi Edward na ucho, żeby Charlie nie mógł go podsłuchać.
Ojciec najwyraźniej przystał na tę propozycję, bo weszliśmy do domu. Uspokojona, odpłynęłam, zanim doszliśmy do schodów. Ostatnią rzeczą, jaką odebrała moja świadomość, było to, że Edward odrywa moje palce od swojej koszuli.