10 Łąka

Jacob nie zadzwonił.

Kiedy zatelefonowałam do niego po kilku dniach, odebrał i poinformował mnie, że jego syn leży nadal w łóżku. Zapytałam dość bezczelnie, czy byli u lekarza. Chociaż Billy powiedział, że tak nie wiedzieć, czemu, nie uwierzyłam. W czwartek i piątek próbowałam się dodzwonić do Blacków wielokrotnie, ale nikt nie podnosił słuchawki.

W sobotę postanowiłam zapomnieć o dobrych manierach i pojechałam do La Push bez zapowiedzi. Ku mojemu zdziwieniu, czerwony domek Blacków zastałam pusty. Przestraszyłam się – czyżby mojemu przyjacielowi pogorszyło się tak bardzo, że musiał być hospitalizowany? Zajrzałam do szpitala w drodze powrotnej, ale pielęgniarka z izby przyjęć nie miała jego nazwiska na liście z ostatniego tygodnia.

Gdy tylko ojciec wróci! z pracy, namówiłam go, żeby zadzwonił do Harry'ego Clearwatera i zapytał o Jacoba. Usiadłam obok i spięta przysłuchiwałam się ich rozmowie. Moja cierpliwość została wystawiona na próbę – panowie się rozgadali, ale na zupełnie inny temat. Najwyraźniej tak się złożyło, że to Harry był niedawno w szpitalu i ojciec bardzo się tym przejął. Chodziło o jakieś badania kardiologiczne. Na szczęście, wyczuwszy zaniepokojenie kolegi, Harry spróbował obrócić wszystko w żart i rozbawiony Charlie uspokoił się na, tyle, aby przejść do rzeczy. Nadstawiłam uszu. Przez kilka minut powtarzał tylko „aha” i „rozumiem, a w pewnym momencie przytrzymał moją rękę, bo doprowadzałam go do szału nerwowym postukiwaniem o blat.

Wreszcie rozmowa dobiegła końca.

– I co? I co? – Poderwałam się z miejsca.

– Harry mówi, że mają awarię sieci telefonicznej i to, dlatego możesz dodzwonić się do Blacków. Billy był z Jakiem u ich miejscowego lekarza. Wygląda na to, że chłopak ma mononukleozę i bardzo wyczerpany, więc Billy zakazał mu przyjmować gości.

– Zakazał? _ Nie mogłam w to uwierzyć.

Charlie uniósł jedną brew.

– tylko im się nie narzucaj, Bello. Billy wie, co jest najlepsze dla jego syna.

– Zobaczysz, ani się obejrzysz, a Jake wróci do zdrowia.

Nie kłóciłam się. Widać było, że ojciec martwi się wciąż o Harye`go, więc nie chciałam zawracać mu głowy swoimi bezpodstawnymi podejrzeniami. Zamiast tego, poszłam do siebie na górę i po załączeniu komputera, wpisałam w wyszukiwarkę hasło „mononukleoza”

Wiedziałam o tej chorobie tylko tyle, że można się nią zarazić przez pocałunek. Cóż, Jacoba to nie dotyczyło, na sto procent. Przemknęłam wzrokiem po symptomach. Gorączkę miał bez wątpienia, ale co z resztą? Nie skarżył się ani na ból głowy, ani na senność. Mało tego, gdy wracaliśmy do domu z kina, twierdził nawet ze jest „zdrów jak ryba”. Czy to możliwe, żeby rozchorował tak szybko? Z artykułu wynikało, że pierwszy pojawiał się potworny ból gardła. Wpatrywałam się w ekran, usiłując usprawiedliwić racjonalnie zachowanie. Dlaczego byłam taka podejrzliwa? Dlaczego nie akceptowałam wersji Billy'ego? Po co Billy miałby okłamywać Harrego?

Wytłumaczyłam sobie, że histeryzuję, bo oprócz stanu zdrowia Jacoba przejmuję się też tym, jak zniosę długie dni rozłąki. No właśnie jak długo mogło to potrwać? Wróciwszy do przerwanej lektury natrafiłam na złowróżbne zdanie: „Gorączka utrzymuje się od kilku dni do czterech tygodni”.

Cztery tygodnie? Rozdziawiłam szeroko usta. Nie, Billy nie miał prawa izolować Jake'a przez tak długi okres! Chłopak zwariowałby z nudów przykuty do łóżka cały miesiąc. Musiał spotykać się z rówieśnikami.

I skąd w ogóle ten pomysł z zakazem odwiedzin? W artykule zalecano chorym ograniczenie aktywności fizycznej, ale ani słowem nie wspomniano o nakazie ich pełnej izolacji. Mononukleozą łatwo było się zarazić.

Podjęłam decyzję, że wspaniałomyślnie dam Billy'emu tydzień a potem zacznę działać. Uważałam, że to z mojej strony hojny gest.

To był długi tydzień. Już w środę wydawało mi się, że nie dożyję soboty.

Kiedy postanowiłam odpuścić sobie wizyty w La Push na siedem dni, spodziewałam się, że inicjatywa wyjdzie w międzyczasie od Jacoba. Każdego dnia, po powrocie ze szkoły, biegłam do automatycznej sekretarki sprawdzić, czy nie zostawił dla mnie wiadomość. Każdego dnia odchodziłam od niej zawiedziona.

Trzy razy złamałam dane słowo i zadzwoniłam do Blacków, ale nikt nie odbierał, więc pewnie linii jeszcze nie naprawiono.

Zbyt dużo przesiadywałam w domu i zbyt często przebywałam sama. Bez Jacoba, bez naszych rozrywek i adrenaliny, wszystko to, co w sobie do tej pory tłumiłam, zaczęło wypełzać na powierzchnię. Gorzej znosiłam koszmary. Zapominałam, że wystarczy cierpliwie wypatrywać końca. Czy to w lesie, czy to na polu paproci, na którego środku nie stał już biały dom, nie widziałam nic prócz przeraźliwej pustki. Czasem towarzyszył mi Sam Uley nadal natarczywie mi się przyglądał – nie zwracałam jednak na niego uwagi. Jego obecność w niczym mi nie pomagała, nie dostawałam z jego strony żadnego emocjonalnego wsparcia. Czy pojawiał się w moim śnie, czy nie, budziłam się z krzykiem.

Wieczorne bóle także dokuczały mi bardziej niż kiedykolwiek. Sądziłam, że podczas ataku umiem się już jakoś kontrolować, ale po zniknięciu mojego wiernego druha moje nadzieje prysły jak bańka mydlana. Noc w noc kuliłam się przed zaśnięciem na łóżku, obejmując się ramionami i łapiąc ustami powietrze niczym wyrzucona na brzeg ryba.

Zupełnie sobie nie radziłam.

Pewnego ranka, jak zwykle obudziwszy się z krzykiem, poczułam ulgę, bo przypomniało mi się, że jest sobota. Nareszcie mogłam zadzwonić do Jacoba, a jeśli telefony wciąż nie działały mogłam z czystym sumieniem wybrać się do La Push. Każda z tych opcji była o niebo lepsza niż samotne czekanie. Wystukałam numer, przygotowana na wysłuchanie kolejnej porcji sygnałów, tymczasem Billy odebrał już po drugim.

– Halo?

Aż podskoczyłam.

– Ojej naprawione! Cześć Billy, tu Bella. Dzwonię zapytać, co tam u Jacoba. Czy wolno mu już przyjmować gości? Tak sobie pomyślałam, że mogłabym wpaść po…

– Przykro mi, Bello – przerwał mi Indianin – ale Jacoba nie ma w domu.

Był dziwnie zdekoncentrowany, jakby oglądał jednocześnie telewizję.

– Och – Zbił mnie z tropu. – Czyli czuje się już lepiej?

– Tak, tak. – Billy zawahał się na moment, co też wydało mi dziwne. – Okazało się, że jednak nie miał mononukleozy. Złapał jakiegoś wirusa.

– Rozumiem. A… a gdzie jest teraz?

– Zabiera swoim volkswagenem kilku kolegów do Port Angeles. Chyba zamierzają iść na podwójny seans czy coś w tym rodzaju. Wróci dopiero wieczorem.

– Miło to słyszeć. Tak się martwiłam. Fajnie, że miał ochotę i siły na taki wypad. To dobry znak.

Z nerwów paplałam jak najęta. Musiało to brzmieć bardzo sztucznie.

Jacob czuł się na tyle dobrze, żeby pojechać z kolegami do miasta, ale nie dość dobrze, żeby do mnie zatelefonować! Dobrze się bawił, kiedy ja z godziny na godzinę coraz bardziej zapadałam się w sobie. Tak się przez te dwa tygodnie martwiłam! Tak się nudziłam. Byłam taka samotna! Najwyraźniej nie tęsknił za mną tak samo jak ja za nim.

~Czy coś mu przekazać? – spytał Billy uprzejmym tonem.

– Nie, dziękuję.

– Powiem mu, że dzwoniłaś. Do widzenia, Bello.

– Do widzenia – odpowiedziałam, ale już się rozłączył.

Przez chwilę stałam jak sparaliżowana.

Czyżby, tak jak się tego obawiałam, Jacob zmienił zdanie?

Czyżby mnie posłuchał i zdecydował, że szkoda marnować czas na kogoś, kto nie może odwzajemnić jego uczuć? Krew odpłynęła mi z twarzy.

Charlie zszedł po schodach na parter.

– Złe nowiny?

– Nie – skłamałam, odwieszając słuchawkę na widełki. – Bill mówi, że Jacob doszedł już do siebie. Na szczęście nie miał jednak mononukleozy.

– Przyjedzie do ciebie, czy ty pojedziesz do niego? – spyta! Charlie, myszkując w lodówce. Moja odpowiedź niespecjalnie go interesowała.

– Ani tak, ani tak – wyznałam. – Jedzie z kolegami do miasta.

Do ojca wreszcie coś dotarło. Oderwał wzrok od trzymanego w ręce sera i spojrzał na mnie z przestrachem.

– Nie za wcześnie na lunch? – Wskazałam podbródkiem na ser, próbując skierować rozmowę na inne tory.

– Ach, nie. Tak się rozglądam, co wziąć z sobą nad rzekę…

– Wybierasz się na ryby?

– Harry mnie zaprosił… no i nie pada. – Wyciągał z lodówki kolejne produkty i odkładał je na blat. Nagle drgnął, jakby coś sobie uświadomił. – Może chciałabyś, żebym został w domu, skoro Jake ma inne plany?

– Mną się nie przejmuj – rzuciłam z wymuszoną obojętnością. – Zresztą ryby lepiej biorą, kiedy pogoda dopisuje.

Przyjrzał mi się uważnie. Był w rozterce. Bał się z pewnością, że jeśli mnie zaniedba, wróci moje dawne otępienie.

– Jedź, jedź – zachęciłam go. Wolałam spędzić dzień w samotności niż z ojcem śledzącym każdy mój krok. – Chyba zadzwonię do Jessiki. Mamy niedługo test z matmy, a przydałyby mi się małe korepetycje.

To ostatnie akurat było prawdą, ale wiedziałam, że przyjdziemy poradzić sobie bez pomocy koleżanki.

– Świetny pomysł, Bello. Przez to całe siedzenie w garażu z Jacobem zaniedbałaś pewnie znajomych ze szkoły. Jeszcze pomyślą, że o nich zapomniałaś.

Uśmiechnęłam się i pokiwałam głową, chociaż tak naprawdę opinia moich znajomych nic mnie nie obchodziła. Charcie zabrał się do pakowania prowiantu, ale przerwał i znów na mnie zerknął.

– Będziecie się uczyć tu albo Jessiki, prawda?

– Oczywiście. Gdzie indziej?

– Byle byście się nie zapuszczały do lasu. Mówiłem ci już, masz trzymać od puszczy z daleka.

Wzmianka o lesie nieco mnie zaskoczyła. Potrzebowałam kilku sekund żeby pokojarzyć fakty.

– Miś daje wam wciąż w kość?

Charcie spoważniał.

– Zaginął jeden turysta. Strażnicy leśni natrafili dziś rano na opuszczone obozowisko: namiot, plecak, wszystko w komplecie, ale ich właściciel zapadł się pod ziemię. Za to jakieś olbrzymie zwierzę zostawiło dookoła swoje ślady… Rzecz jasna, mogło przyjść później, zwabione zapachem jedzenia… Na wszelki wypadek, chłopcy zastawiają teraz pułapki.

Mruknęłam coś z grzeczności, ale myślami byłam gdzie indziej. Ostrzeżenia Charliego wleciały mi jednym uchem, a wypadały drugim. Bardziej od grasującego niedźwiedzia stresowało mnie zachowanie Jacoba.

Ojcu bardzo się spieszyło, co było mi na rękę. Nie zażądał ode mnie żebym zadzwoniła przy nim do Jessiki, czym oszczędził mi wiele trudu. Dla zabicia czasu przed jego wyjazdem zaczęłam gromadzić na kuchennym stole podręczniki szkolne, żeby schować je do torby. Gdyby się nie pakował, pewnie by zauważył, że wszystkie nie miały być mi przecież potrzebne.

Byłam taka zajęta, udając zajętą, że dopiero, gdy auto Charliego zniknęło za rogiem, zdałam sobie sprawę, że mam cały dom do swojej dyspozycji. Wystarczyły dwie minuty wpatrywania się w milczący telefon, żebym zyskała pewność, że w domu nie usiedzę. Zaczęłam rozważać różne opcje.

Jessica odpadała. Jeśli o mnie chodziło, dziewczyna przeszła na ciemną stronę mocy.

Mogłam pojechać do La Push po swój motocykl i poćwiczy – jazdę gdzieś na odludziu. Wizja ta była kusząca, ale do rozwiązania pozostawał jeden mały problem: kto miałby mnie później odwieźć na ostry dyżur.

Hm…

A łąka?

Kompas i mocno już zużytą mapę miałam w furgonetce i byłam zdania, że umiem posługiwać się już nimi na tyle sprawnie, żeby się nie zgubić. Gdybym Jacob raczył mnie kiedyś w przyszłości zaszczycić swoim towarzystwem, mogłabym mu się pochwalić wyeliminowaniem dwóch dalszych szlaków. Gdyby… Nie traciłam nadziei, choć istniało duże prawdopodobieństwo, że już nigdy się nie zobaczymy.

Wiedziałam, że jadąc do lasu, postępuję wbrew woli Charliego, ale wyrzuty sumienia postanowiłam zignorować. Kolejnego dnia w domu po prostu bym nie zniosła.

Kilka minut później pędziłam już furgonetką po znajomej drodze. Jak na Forks, warunki na spacer były idealne – niebo przesłaniały wprawdzie chmury, ale ani trochę nie padało. Spuściwszy wszystkie okna, rozkoszowałam się podmuchami ciepłego wiatru.

Wyznaczanie kursu zajęło mi rzecz jasna więcej czasu niż Jacobowi. Po zaparkowaniu auta w naszym stałym miejscu spędziłam dobre piętnaście minut nad kompasem i mapą, zanim zyskałam pewność, że kierunek, w którym pójdę, będzie odpowiadał właściwej linii na papierze.

Puszcza była dzisiaj wyjątkowo pełna życia – wszystkie stworzonka wyległy tłumnie korzystać z pięknej pogody. W koronach drzew ćwierkały ptaki, w powietrzu bzyczały owady, w zaroślach niewidoczne gryzonie. Mimo tylu różnorodnych dźwięków miałam jednak większego stracha niż dawniej – las przypomniał mi ten z moich najnowszych koszmarów. Tłumaczyłam sobie dzielnie, że to tylko złudzenie. Panikowałam, bo brakowało mi wesołego pogwizdywania Jacoba i odgłosów wydawanych przez drugą parę stóp w zetknięciu z wilgotną ściółką. Tłumaczenia nie na wiele się zdały. Im dłużej szlam, tym gorzej się czułam. Miałam coraz większe problemy z oddychaniem – nie z powodu narastającego zmęczenia, ale dlatego, że znowu zdawało mi się, że wyrwano mi żywcem płuca. Radziłam sobie, jak mogłam starałam się nie myśleć o bólu i owinęłam się ciasno ramionami. Zastanawiałam się nawet, czy nie zawrócić, ale stwierdziłam, że szkoda byłoby zmarnować to, co już osiągnęłam. Niczym medytacja podziałało na mnie wsłuchiwanie się w rytm kroków. Oddech mi się wyrównał, a myśli uspokoiły. Cieszyłam się teraz, że przetrwałam kryzys i nie zrejterowałam. Coraz lepiej radziłam też sobie z przedzieraniem się przez gęstwiny, wydawało mi się, że idę znacznie szybciej. Nie zdawałam sobie tylko sprawy, jak szybko. Sądząc, że pokonałam, co najwyżej kilka kilometrów, nawet nie zaczęłam wyglądać celu swojej wędrówki, Tymczasem, przeszedłszy pod niskim łukiem z pnączy i przecisnąwszy się przez kępę sięgających mi do piersi paproci, znalazłam się niespodziewanie na skraju mojej magicznej łąki. Trafiłam tam, dokąd chciałam, co do tego nie miałam żadnych wątpliwości. Nigdy nie widziałam tak symetrycznej polany. Idealnie okrągła, jak gdyby ktoś wykarczował niegdyś celowo fragment lasu, nie pozostawiając jednak po sobie żadnych dewastacji przyrody. Po lewej, w pewnym oddaleniu szemrał strumień.

Kiedy zjawiłam się tu po raz pierwszy, było niezwykle słonecznie i kwitły już kwiaty, ale i w pochmurny dzień łąka zachwycała urodą. Porastały ją gęsto wysokie trawy, falujące uroczo na wietrze niczym powierzchnia jeziora.

Tak, było to, to samo miejsce, co wtedy… ale nie znalazł czego szukałam.

Rozczarowanie uderzyło mnie swoją siłą. Przyklękłam wśród traw, z trudem łapiąc powietrze.

Dłuższe przesiadywanie na łące nie miało większego sensu, nie pozostał tu żaden ślad po jej dawnym miłośniku, jej widok nie prowokował też u mnie upragnionych omamów. Przywoływał jedyni wspomnienia, do których i tak mogłam wracać w dowolnym momencie, jeśli tylko czułam się na siłach zmierzyć się z towarzyszącym im bólem. To przez ten ból nie byłam jeszcze w stanie wstać i odejść.

Bez Niego miejsce to było na dobrą sprawę zwyczajne. Nie wiedziałam, co właściwie spodziewałam się tutaj poczuć. Polana, chociaż piękna, ziała emocjonalną pustką. Jak mój koszmar. Na tę myśl zakręciło mi się w głowie.

Cóż, przynajmniej udało mi się dotrzeć tu samej. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że był to prezent od losu. Gdybym tak odkryła łąkę z Jacobem! Jak wyjaśniłabym mu swoje zachowanie? Nie potrafiłabym przecież ukryć, że staczam się w otchłań bez dna, że rozpadam się na tysiące kawałków. Musiałam zgiąć się w pól, żeby nie rozerwało mnie na strzępy. Zdecydowanie wolałam cierpieć bez świadków.

Miałabym też trudności z wytłumaczeniem mu, dlaczego tak mi spieszno do samochodu. Jak nic zdziwiłby się, że po tylu tygodniach wytężonych poszukiwań nie chcę spędzić na tej nieszczęsnej łące więcej niż pięć sekund. Gdyby nie fala bólu, od razu bym uciekła. Walczyły we mnie dwa sprzeczne pragnienia, próbowałam oderwać ręce od tułowia i wstać. Przyszło mi do głowy, że jeśli nie uda mi się podnieść, po prostu się odczołgam.

Jak dobrze, że nikt mi się nie przyglądał! Miałam wielkie szczęście, że byłam tu zupełnie sama!

Sama. Powtórzyłam to słowo w myślach z ponurą satysfakcją.

W tym samym momencie, w którym przełamałam się wreszcie i wyprostowałam, spośród drzew po przeciwnej stronie polany wynurzyła się samotna postać.

Zawładnęły mną emocje. W pierwszej chwili poczułam ogromne zdumienie – znajdowałam się z dala od szlaków i nie spodziewałam się nikogo spotkać. Zaraz potem w moim sercu zakiełkowała szaleńcza nadzieja – któż inny wiedział o istnieniu polany?

Wytężyłam wzrok. Mężczyzna miał wprawdzie jasną cerę, ale czarne włosy. Wpierw ogarnął mnie smutek, a zaraz potem wyparł go lęk. Czemu nieznajomy stał wciąż nieruchomo, czemu nie trzymał mapy? Z pewnością nie miałam do czynienia z turystą…

I wtedy go rozpoznałam.

Była to z mojej strony irracjonalna reakcja. Powinien był mnie przebiec zimny dreszcz. Laurent przybył do Forks przed niespełna rokiem, trzymał się z Jamesem, tym samym Jamesem, który później zastawił na mnie pułapkę i usiłował zabić. Laurent nie pomógł Jamesowi w osaczaniu mnie tylko dlatego, że się bal, bo stała za mną większa grupa wampirów. Gdyby tak nie było, zapolowałby na mnie bez najmniejszych skrupułów. Oczywiście od tego czasu musiał zmienić swoje upodobania, ponieważ, o ile było mi wiadomo, zamieszkał na Alasce z pewną wampirzą rodziną, która z powodów natury etycznej nie piła ludzkiej krwi – z rodziną, do której skierowali go ci, których nie miałam śmiałości wymieniać z nazwiska. Tak, strach byłby bardziej na miejscu, czułam jednak głęboką satysfakcję. Oto łąka odzyskała magiczne właściwości – spotkałam istotę nie z tego świata. Cóż z tego, że obecność tej istoty zagrażała mojemu bezpieczeństwu, skoro stanowiła żywy dowód na to, że istnieli i inni przedstawiciele jej rasy – zwłaszcza jeden, tak drogi mojemu sercu. Laurent ruszył w moją stronę. Wyglądał dokładnie tak samo, jak przed rokiem. Nie wiedzieć czemu, spodziewałam się, że coś zmieni, ale zaskoczona, nie pamiętałam, co to miało być. Nie było zresztą czasu na rozmyślania.

– Bella – Był w jeszcze większym szoku niż ja.

– Nie zapomniałeś, jak mam na imię. – Uśmiechnęłam się. Ucieszyłam się jak idiotka, bo zostałam rozpoznana przez obecnego wampira!

– Co za niespodzianka – powiedział Laurent, powoli się zbliżając.

– Chyba bardziej dla mnie. To ja tu mieszkam. Ty, o ile się nie mylę, miałeś przenieść się na Alaskę.

Zatrzymał się jakieś dziesięć kroków ode mnie i przekrzywił głowę. Tyle miesięcy minęło, odkąd, na co dzień widywałam tak piękne twarze… Omiotłam wzrokiem jego szlachetne rysy z rosnącą ekscytacją. Nareszcie stałam oko w oko z kimś, przy kim nie musiałam niczego udawać, przy kimś, kto znał wszystkie moje sekrety.

– Masz rację – przyznał. – Przeniosłem się na północ. Widzisz, twój widok mnie zaskoczył, bo kiedy zobaczyłem, że dom Cullenów stoi pusty, pomyślałem sobie, że oni też się przenieśli.

– Ach, tak – bąknęłam. Kiedy padło feralne nazwisko, zagryzłam wargi, żeby zapanować nad nowym bólem. Potrzebowałam sekundy, żeby dojść do siebie. Laurent uważnie mi się przyglądał, – Rzeczywiście, wynieśli się – dodałam.

– Hm – mruknął. – Ciekawe, że też ciebie nie zabrali. Odniosłem wrażenie, że jesteś dla nich czymś w rodzaju maskotki.

W jego oczach nie dopatrzyłam się śladu kpiny. Uśmiechnęłam się krzywo.

– Tak to można było określić.

– Hm… – Moja odpowiedź bardzo go widać zaintrygowała.

Nagle uzmysłowiłam sobie, dlaczego zaniepokoiło mnie to, że Laurent nic a nic się nie zmienił. Kiedy dowiedziałam się, że zdecydował się zamieszkać z rodziną Tanyi, zaczęłam go sobie wyobrażać (nie, żebym robiła to często) z oczami tej samej barwy co oczy… Cullenów. Poczułam ukłucie bólu, ale zbagatelizowałam je poruszona swoim odkryciem. Laurent powinien mieć oczy w charakterystycznym dla dobrych wampirów kolorze ciepłego złota! Ciepłego złota, a nie ciemnoczerwone!

Cofnęłam się odruchowo. Krwiste ślepia mężczyzny śledziły każdy mój ruch.

– Zaglądają czasem do ciebie? – spytał, niby to wciąż na luzie, ale przenosząc ciężar ciała na wysuniętą do przodu stopę.

– Kłam! – szepnął mi do ucha znajomy aksamitny baryton.

Drgnęłam, chociaż przecież mogłam się tego spodziewać. Czy nie groziło mi niebezpieczeństwo o stokroć większe niż podczas jazdy na motorze? W porównaniu z konwersowaniem z ludożercą były doprawdy niewinną rozrywką!

Postąpiłam zgodnie z rozkazem mojego niewidzialnego opiekuna.

– Tak bardzo o mnie dbają. – Usiłowałam rozpaczliwie przybrać zrelaksowany ton głosu. – Mi tam czas między ich wizytami się dłuży, ale wiesz, jak to jest u ludzi… Wy to, co innego, tak łatwo się rozpraszacie.

Plotłam coś trzy po trzy. Już lepiej było siedzieć cicho…

– Hm… – powtórzył Laurent. – Ich dom pachniał tak, jakby nikt nie mieszkał tam z pół roku.

– Musisz się bardziej postarać, Bello! – zalecił mi mój cudowny słuchowy majak.

Spróbowałam.

– Musze wspomnieć Carlisle'owi, że bawiłeś w tej okolicy. Pewnie będzie żałował, że przegapił twoją wizytę. – Zamilkłam na moment, udając, że się nad czymś zastanawiam. – Sądzę jednak, ze na wszelki wypadek zataję ją przed… Edwardem. – Gdy wymawiałam z opóźnieniem jego imię, na mojej twarzy pojawił się niestety grymas, który Laurent mógł wziąć za objaw zdenerwowania. Edward jest taki popędliwy. Pewnie sam pamiętasz. Nadal nie może zapomnieć o tej aferze z Jamesem. – Wywróciłam i machnęłam ręką, żeby podkreślić, że to stare dzieje, ale w głosie pobrzmiewały histeryczne nutki. Nie byłam pewna, czy mój rozmówca rozpoznaje je jako takie, czy nie.

– Doprawdy? – spytał Laurent grzecznie… i sceptycznie.

– Mm – hmm.

Skróciłam swoją odpowiedź do minimum, żeby nie wydało się jak bardzo się boję.

Laurent odwrócił się do mnie bokiem i zaczął się powoli przyglądać. Można było pomyśleć, że podziwia symetryczność polany, ale tak naprawdę ten manewr pozwolił mu po kryjomu nieco się do mnie zbliżyć. W mojej głowie rozległo się złowrogie warknięcie.

– I jak ci się podoba w Denali? – wykrztusiłam piskliwie – Carlisle mówił, że dołączyłeś do Tanyi.

Laurent na powrót stanął do mnie przodem.

– Tanya… – zadumał się. – Bardzo polubiłem Tanyę. A jeszcze bardziej jej siostrę Irinę. Nigdy nie mieszkałem dłużej w jednym miejscu, więc było to dla mnie nowe doświadczenie, ciekawe doświadczenie. Nie powiem, przypadły mi do gustu zalety takiego trybu życia. Ale te ich ograniczenia… Z tym było gorzej. Nie mam pojęcia, skąd tamci biorą taką siłę woli. – Uśmiechną! się łobuzersko. – Czasem trochę szachruję.

Nie udało mi się przełknąć śliny. Miałam ochotę rzucić się do ucieczki, ale gdy tylko moja stopa drgnęła, zamarłam, bo Laurent natychmiast zerknął na nią czerwonymi oczami.

– Och… Nasz Jasper też ma z tym problem – powiedziałam słabym głosem.

– Nie ruszaj się! – nakazał mi mój niewidzialny opiekun. Usiłowałam go posłuchać, ale przychodziło mi to z trudem – instynkt ucieczki powoli brał we mnie górę nad rozsądkiem.

– Co ty nie powiesz? – zainteresował się Laurent. – Czy to z tego powodu się wyprowadzili?

– Nie – odpowiedziałam szczerze. – Jasper ma się w domu na baczności.

– Rozumiem. Ja też – wyznał Laurent.

Tym razem zrobił krok do przodu, zupełnie się z tym nie kryjąc.

– Czy Victorii udało się ciebie odnaleźć? – spytałam, próbując jakoś opóźnić nieuniknione. Było to pierwsze pytanie, jakie przyszło mi do głowy. Pożałowałam tego, że je zadałam, jeszcze zanim je dokończyłam. Victoria – wampirzyca, która polowała na mnie z Jamesem, a potem zapadła się pod ziemię – z pewnością nie należała do osób, które miałam ochotę wspominać w takiej chwili.

– Tak – potwierdził, nie przestając się do mnie przysuwać. – Tak właściwie przybyłem tutaj, żeby wyświadczyć jej przysługę. – Skrzywił się. – Nie będzie zachwycona, kiedy się o tym dowie.

– O czym? – podchwyciłam wątek Victorii, licząc na to, że mężczyzna się rozgada. Patrzył akurat w bok, pomiędzy drzewa. Korzystając z okazji, ostrożnie się cofnęłam. Przeniósł wzrok z powrotem na mnie. Miał bardzo pogodny wyraz twarzy. W innych okolicznościach wzięłabym go za ciemnowłosego anioła.

– Kiedy się dowie o tym, że cię zabiłem – zamruczał jak kot.

Cofnęłam się jeszcze trochę. Groźbę wampira zagłuszył słyszany tylko dla mnie charkot.

– To jej marzenie – wyjaśnił Laurent. – Zamierza tym sposobem wyrównać z tobą rachunki.

– Ze mną? pisnęłam.

Parsknął śmiechem.

– Wiem, moim zdaniem też przesadza z tym starotestamentowym podejściem. Ale była partnerką Jamesa, a Jamesa zabił twój Edward. Chociaż tylko kilka sekund dzieliło mnie od pewnej śmierci, Imię ukochanego niczym sztylet rozdarło moje niezaleczone rany.

Laureat nie dał po sobie znać, że zauważył tę nietypową reakcję.

– Victoria uważa, że sprawiedliwiej będzie zabić ciebie niż Edwarda, bo wtedy i on straci ważną dla siebie osobę. Poprosiła żebym sprawdził dla niej, co u was słychać. Nie podejrzewałem, że tak łatwo będzie cię podejść. Być może Victoria przeceniła twoją rolę. Skoro Edwarda jeszcze tu nie ma, to tak bardzo tobie mu na tobie nie zależy. Będzie musiała znaleźć sobie nową ofiarę, żeby zemścić się, jak należy.

Kolejna wzmianka, kolejny cios sztyletem. Laurent zrobił krok do przodu, ja krok do tyłu. Zmarszczył czoło.

– Ech, Victoria i tak będzie się na mnie gniewać.

– To czemu na nią nie zaczekać? – wymamrotałam. Kolejny łobuzerski uśmiech.

– Masz pecha, złotko. Nie przyszedłem na tę łąkę ze względu na misję Victorii. Polowałem. Jestem bardzo głodny, a od twojego zapachu… ach, ślinka napływa do ust.

Laurent spojrzał na mnie z uznaniem, jak gdyby dopiero powiedział mi komplement.

– Postrasz go – doradził mi roztrzęsiony baryton.

– Nie ujdzie ci to na sucho – szepnęłam posłusznie. – Edward dowie się, że to twoja sprawka.

– Ciekawe jak? – Laurent uśmiechnął się jeszcze szerzej i rozejrzał się znowu po polanie. – Mój zapach zmyje pierwszy deszcz. Twój także. Nikt nie odnajdzie twojego ciała. Tak jak wielu, wielu ludzi przed tobą, trafisz w końcu na listę zaginionych, A jeśli Edwardowi będzie się chciało przeprowadzić prywatne śledztwo, czemu akurat miałby pomyśleć o mnie? Zaręczam ci, że za nic się nie mszczę. Kieruje mną wyłącznie głód.

– Błagaj o litość – usłyszałam.

– Błagam… – wykrztusiłam jękliwie.

Laurent pokręcił przecząco głową z sympatycznym wyrazem twarzy, niczym matka, która odmawia dziecku, bo wie, co jest dla niego najlepsze.

– Spójrz na to z innej strony, złotko. Miałaś wielkiego fuksa, że to ja cię znalazłem.

– Fuksa? – powtórzyłam, znów się cofając.

Laurent przysunął się do mnie bliżej, kontynuując nasz upiorny taniec.

– Och, tak – zapewnił mnie. – Nie w moim interesie leży cię torturować. Oczywiście nakłamię później Victorii, że się na tobie wyżywałem, żeby trochę ją udobruchać, ale obiecuję, że tak naprawdę nic nie poczujesz. Szast, prast i po krzyku. Wierz mi masz szczęście. Gdybyś wiedziała, co Victoria dla ciebie szykuje… – Wydawał się tym niemal zdegustowany. – Dziękowałabyś mi za dobre serce. Wpatrywałam się w niego szeroko otwartymi oczami. Podmuch wiatru poniósł w stronę wampira falę mojego zapachu. Przez chwilę węszył z lubością.

– Tak…ślinka napływa do ust.

Za kilka sekund miał mnie dopaść. Napięłam mięśnie. Niemal zamknęłam oczy. Gdzieś w tyle mojej czaszki pobrzmiewały echa charkotu Edwarda. Jego imię przebiło się niespodziewanie przez wszystkie zapory, którymi do tej pory odgradzałam je od swojej świadomości. Edward, Edward, Edward. Lada moment miałam umrzeć. Było mi już wszystko jedno, czy coś zaboli mnie, czy nie.

Edward, kocham cię.

Spod półprzymkniętych powiek dostrzegłam, że Laurent przestał nagle rozkoszować się moją wonią i obrócił raptownie głowę. Byłam rzecz jasna ciekawa, co przykuło jego uwagę, ale bałam się oderwać wzrok od jego twarzy i podążyć za jego spojrzeniem. Mógł wykorzystać moją chwilową dekoncentrację, by się rzucić, nawet jeśli miał nade mną na tyle dużą przewagę, by nie potrzebować tego typu forteli.

– A niech mnie… – szepnął.

Nie wierzyłam własnym oczom. Teraz to Laurent cofał się w przestrachu.

Cóż takiego przedłużało mi życie? Nie mogąc się dłużej powstrzymywać zerknęłam na łąkę. Była pusta. Zerknęłam na Laureata. Stąpał wolno tyłem, chyba niezdecydowany, czy powinien rzucić się do ucieczki, czy też raczej nie. I nadal się w coś wpatrywał, w coś, czego nie widziałam.

Znów zerknęłam na łąkę.

Z pomiędzy drzew wynurzał się wielki, ciemny kształt. Bestia skradała się bezszelestnie w kierunku wampira. Wysokością w kłębie dorównywała koniowi, ale była znacznie od konia szersza o wiele bardziej muskularna. Kiedy rozwarła pysk, ukazując rząd ostrych zębisk, przez polanę przetoczyło się niskie warknięcie przedłużonego grzmotu.

Słynny niedźwiedź we własnej osobie.

Chociaż tak naprawdę nie był żadnym niedźwiedziem, nie miałam wątpliwości, że to właśnie o tym zwierzęciu opowiada cała okolica. Z daleka każdy musiał brać je za grizzly, bo, za co inne? Żaden inny gatunek spotykany w tutejszych lasach nie osiąga] ta kich rozmiarów.

Żałowałam, że tak jak innym, nie było mi dane oglądać go właśnie z daleka. Potwór sunął wśród traw zaledwie trzy metry ode mnie.

– Ani drgnij! – nakazał mi szeptem głos Edwarda.

Gapiłam się na monstrum, zachodząc w głowę, czym tak właściwie jest. Krótkie sterczące uszy, długi puszysty ogon… Budową ciała i sposobem poruszania się najbardziej przypominał psa. Mój struchlały mózg pracował z dużym wysiłkiem. Nasuwało mi się tylko jedno rozwiązanie zagadki, jednak bardzo nieprawdopodobne. Nigdy nie przypuszczałam, że wilki mogą być takie duże!

Z gardła bestii dobyło się kolejne przeciągłe warknięcie. Wzdrygnęłam się.

Laurent zbliżał się już do linii drzew. Nie rozumiałam motywów jego postępowania. Dlaczego się wycofywał? Owszem, wilczysko porażało rozmiarem, ale było tylko zwierzęciem. Z jakiego powodu wampir miałby bać się zwierzęcia? Czyż jego pobratymcy nie polowali w pojedynkę na niedźwiedzie i pumy? Ale Laurent się bał, widziałam to wyraźnie. W jego oczach, tak jak w moich własnych, malował się strach.

Jakby w odpowiedzi na to pytanie, z lasu wyłoniły się jednocześnie dwa kolejne wilki. Szły śladem pierwszego, łeb w łeb niczym jego obstawa. Jeden był ciemnoszary, a drugi brązowy, oba nieco mniejsze od swojego czarnego przywódcy. Wszystkie wpatrywały się intensywnie w Laurenta.

Zanim dotarło do mnie, co się dzieje, z zarośli wyszły jeszcze Najwyraźniej już wcześniej ustawiły się w szyku bojowym.

Cała piątka, podobnie jak klucz gęsi, tworzyła teraz literę „v”. Oznaczało to, że znajdowałam się na ścieżce jednego z nich, basiora o rdzawobrązowej sierści. Odruchowo odskoczyłam w tył, zaczerpując głośno powietrza.

Natychmiast znieruchomiałam, ale byłam przekonana, że swoją idiotyczną reakcją ściągnęłam na siebie całą watahę. Dlaczego Laureat nie zaatakował? Poradziłby sobie ze stadem w pięć minut.

Miał rację wolałam śmierć z jego ręki niż być rozszarpaną przez drapieżniki.

Na szczęście tylko wilk będący najbliżej mnie, ten rdzawobrązowy odwrócił głowę. Na ułamek sekundy nasze oczy się spotkały bestii były ciemnobrązowe, prawie czarne. Wydały mi zbyt rozumne jak na oczy dzikiego zwierzęcia.

Kiedy tak patrzyliśmy się na siebie, pomyślałam ni z tego, ni z owego o Jacobie. Po raz drugi tego dnia byłam wdzięczna losowi, że wybrałam się do lasu sama, że nie zaciągnęłam przyjaciela na polanę pełną potworów. Gdyby ze mną przyjechał, czułabym się współwinna jego śmierci. Rozległ się trzeci ryk przewodnika stada, a rdzawobrązowy samiec przeniósł wzrok z powrotem na Laurenta. I ja na niego zerknęłam.

Mężczyzna nie ukrywał, ze jest zszokowany i przerażony. To pierwsze rozumiałam, ale z tym drugim nie umiałam się pogodzić. Przerażony wampir? To nie miało sensu. Tym większe było moje zdumienie, kiedy Laurent obrócił się nagle na pięcie i zniknął pośród drzew.

Po prostu uciekł!

Wilki nie zwlekały ani sekundy. Warcząc i kłapiąc zębami, rzuciły się za ofiarą. Kilka potężnych susów wystarczyło, by i po nich pozostało jedynie wspomnienie. Instynktownie zatkałam sobie uszy, odgłosy pogoni ucichły zaskakująco szybko. I znów byłam na łące zupełnie sama.

Ugięły się pode mną kolana. Przykucnęłam, wspierając się na dłoniach. Bezgłośnie szlochałam. Wiedziałam, że muszę odejść, odejść stąd jak najszybciej, wilki mogły dopaść Laurenta w kilka minut i wrócić po mnie a może Laurent zmienił zdanie i stanął jednak do pojedynku? Może to on miał po mnie wkrótce wrócić?

Ucieczka była czymś oczywistym, ale tak bardzo dygotałam, że nie mogłam wstać.

Moje myśli krążyły chaotycznie wokół tego, co się stało. Elementy układanki nie dawały się złożyć w logiczną całość.

Wampir, który się boi zgrai przerośniętych psów! Ich zęby, choć z pozoru groźne, nawet nie zadrasnęłyby jego granitowej skóry.

Wilki natomiast powinny były ominąć Laurenta szerokim łukiem. Jeśli natomiast, ze względu na imponujące rozmiary, przywykły niczego się nie lękać, nie miały powodu, by go gonić, Wątpiłam, żeby pachniał jak coś jadalnego. Czemu nie wybrały mnie – apetycznie pachnącej, bezbronnej, ciepłokrwistej?

Nic nie trzymało się kupy.

Wysokie trawy zafalowały, jakby coś się przez nie przedzierało. Zerwałam się i rzuciłam się biegiem przez las. Nie zatrzymałam się nawet wtedy, kiedy dotarł do mnie podmuch.

Następne kilka godzin było męczarnią. Droga powrotna zajęła mi trzy razy więcej czasu niż odnalezienie łąki. Z początku me zwracałam uwagi, w którą stronę zmierzam – liczyło się tylko to, ze oddalam się od tamtego upiornego miejsca. Kiedy w końcu oprzytomniałam, znajdowałam się w nieznanej sobie części puszczy Przypomniałam sobie o kompasie. Zerknęłam na tarczę, ale wciąż tak bardzo trzęsły mi się ręce, że aby cokolwiek odczytać, musiała położyć go na ziemi. Odtąd powtarzałam tę operację, co kilka minut kierując się wytrwale na północny zachód.

Gdy przystawałam i nie było słychać, jak mlaszczę butami w błocie, przyprawiały mnie o kołatanie serca dobiegające spośród liści szmery. W pewnym momencie tak przeraził mnie okrzyk sójki, że odskoczyłam i wpadłam w gęstą kępę młodych świerków, haratając sobie przedramiona i brudząc włosy kroplami żywicy. Innym razem zaskoczona przez wiewiórkę, zaczęłam krzyczeć, że rozbolały mnie własne uszy.

Wyszłam wreszcie na drogę jakieś półtora kilometra od miejsca, w którym zaparkowałam samochód. Mimo zmęczenia, zmusiłam się do pokonania ostatniego odcinka sprintem. Zanim dotarłam do furgonetki, znowu się rozpłakałam. Zasiadłszy za kierownicą najpierw zablokowałam drzwiczki z obu stron od środka i dopiero wtedy przekręciłam kluczyk w stacyjce. Znajomy ryk silnika dodał mi otuchy, pozwolił zapanować nad łzami. Docisnąwszy gaz do dechy, ruszyłam w stronę szosy. Kiedy dojechałam do domu, byłam dużo spokojniejsza, ale jednak nie w najlepszej formie. Na podjeździe zastałam radiowóz Charliego. Uświadomiłam sobie, że słońce chyli się już ku zachodowi. Od mojej potwornej przygody minęło wiele godzin.

– Bella? – zawołał Charlie, słysząc, że zatrzaskuję za sobą drzwi i pospiesznie zamykam je na wszystkie zamki.

– Tak, to ja – potwierdziłam łamiącym się głosem.

– Gdzie się podziewałaś? – zagrzmiał, pojawiwszy się na progu kuchni. Jego mina nie wróżyła niczego dobrego. Zawahałam się. Pewnie już dzwonił do Jessiki. Lepiej było powiedzieć prawdę.

– Chodziłam po lesie – wyznałam ze skruchą. Zacisnął usta.

– Miałaś uczyć się z koleżanką. – Jakoś nie byłam w nastroju do rachunków.

Charlie założył ręce na piersiach.

– Mówiłem ci przecież, żebyś trzymała się od lasu z daleka!

– Wiem. Ale nie martw się, już nigdy więcej nie złamię zakazu.

Zadrżałam na samo wspomnienie mojej wyprawy. Charlie spojrzał na mnie, jakby dopiero teraz zauważył, w jakim jestem stanie. Przypomniało mi się, że spędziłam trochę czasu, klęcząc na ściółce, no i wpadłam w świerki. Musiałam wyglądać jak sto nieszczęść.

– Co się stało?

Zadecydowałam, że jestem zbyt roztrzęsiona, by brnąć w kłamstwa o spokojnym spacerze i podziwianiu flory.

– Widziałam tego niedźwiedzia. – Chciałam powiedzieć to najbardziej naturalnym tonem, ale mój głos ani myślał mnie słuchać. – To właściwie żaden niedźwiedź, tylko coś w rodzaju wielkiego wilka. Jest ich pięć. Największy czarny, później szary, rudawy i jeszcze…

– Nic ci nie jest? – przerwał wstrząśnięty Charlie, kładąc mi dłonie na ramionach.

– Nie.

– Nie zaatakowały cię?

– Nie, zupełnie ich nie obchodziłam. Ale kiedy sobie poszły, rzuciłam się do ucieczki i parę razy się przewróciłam.

Przeniósł dłonie z moich ramion na plecy i przytulił mnie mocno do siebie. Przez dłuższą chwilę staliśmy w milczeniu.

– Wilki… – mruknął Charlie pod nosem.

– Co wilki?

– Strażnicy leśni mówili, że ślady nie pasują do niedźwiedzia… Ale wilki są znacznie mniejsze, trudno pomylić je z daleka z grizzly…

– Te były gigantyczne.

– Jeszcze raz, ile ich widziałaś?

– Pięć.

Charlie zamyślił się na moment. Zmarszczył czoło i pokręci z niedowierzaniem głową.

– Od dzisiaj zero szwendania się po lesie, zrozumiano? – oświadczył tonem nie znającym sprzeciwu.

– Jasne – obiecałam. – Musieliby mnie zaciągać wołami.

Charlie zadzwonił na posterunek, żeby zdać raport z tego, co mi się przydarzyło. Skłamałam tylko raz, określając miejsce mojego spotkania z bestiami – powiedziałam, że byłam na szlaku wiodącym na północ. Wolałam, żeby ojciec nie dowiedział się, jak daleko zawędrowałam, a co najważniejsze, nie chciałam, żeby ktokolwiek napatoczył się na Laurenta. Kiedy przypomniałam sobie o jego istnieniu, zrobiło mi się niedobrze.

– Głodna? – spytał Charlie, odwiesiwszy słuchawkę.

Zaprzeczyłam, chociaż od rana nic nie jadłam.

– Tylko zmęczona.

Ruszyłam w kierunku schodów.

– Hej – zatrzymał mnie Charlie. Nagle znów zrobił się podejrzliwy.

– Mówiłaś, że Jacob dokądś wyjechał, prawda?

– Tak powiedział mi Billy – uściśliłam, zaskoczona jego pytaniem.

Ojciec przyjrzał mi się uważniej, ale to, czego dopatrzył się w moich oczach, widać go usatysfakcjonowało.

– Hm…

– Co?

Zabrzmiało to tak, jakby chciał dać mi do zrozumienia, że okłamałam go dzisiejszego ranka nie tylko w sprawie Jessiki.

– Bo widzisz, kiedy pojechałem rano po Harry'ego, zobaczy Jacoba w La Push. Stał przed sklepem z grupą kolegów. Pomachałem mu, ale nie odmachał… Nie wiem, może mnie po prostu nie zauważył. Chyba się o coś kłócili. Wyglądał jakoś dziwnie, bardzo się czymś martwił… I zmienił się. Boże, ten dzieciak rośnie w oczach! Za każdym razem, kiedy go widzę, jest wyższy o pięć centymetrów.

– Billy twierdził, że Jake wybiera się z chłopakami do Port Angeles do kina. Może mieli pod tym sklepem miejsce zbiórki.

– No, tak. To możliwe.

Charlie wyszedł do kuchni.

Zostałam w przedpokoju sama, przetrawiając to, co przekazał Jacob kłócił się z kolegami? Może dorwał w końcu Emry`ego i mówił mu akurat, co sądzi o jego kontaktach z Samem? Może to, dlatego do mnie nie zadzwonił? Cóż, jeśli tak było, nie miałam mu tego dłużej za złe.

Zanim poszłam do siebie, sprawdziłam jeszcze zamki Rzecz jasna, nie miało to większego sensu. Nie posiadając przeciwstawnych kciuków, wilki nie poradziłyby sobie z samą gałką, natomiast wampira nie powstrzymałyby nawet najgrubsze sztaby. Laureat mógł przyjść po mnie w każdej chwili.

Laurent albo Victoria…

W łóżku trzęsłam się tak bardzo, że straciłam nadzieję, na że kiedykolwiek zasnę. Zwinąwszy się pod kołdrą w kłębek pogrążyłam się w ponurych rozmyślaniach.

Byłam bezsilna, bezbronna. Nie miałam gdzie się schować. Nie miał mi kto pomóc. Nie istniały żadne środki ostrożności, które mogłabym przedsięwziąć.

Nagle uzmysłowiłam sobie coś jeszcze, co przypłaciłam falą mdłości. Sytuacja przedstawiała się znacznie gorzej! W takim samym położeniu co ja znajdował się przecież także Charlie! Nieświadomy grożącego mu niebezpieczeństwa, spał zaledwie kilka metrów ode mnie. Gdyby wampiry przyszyły zabić mnie w domu, nie zawahałyby się zaatakować i jego. Nawet gdyby mnie nie zastały, mogłyby zamordować go dla sportu.

Teraz nie tyko drżałam, ale i szczękałam zębami.

Żeby się uspokoić, wyobraziłam sobie, że wataha dogoniła Laurenta i rozszarpała go na strzępy, jak gdyby był zwykłym śmiertelnikiem. Nie wierzyłam ani trochę, że bestie zdołały zgładzić wampira, ale ta niedorzeczna wizja podniosła mnie na ducha Gdyby go dopadły, nie mógłby poinformować Victorii, że nikt mnie nie chroni. Victoria mogłaby też dojść do wniosku, że to Cullenowie go zabili. Jaka szkoda, pomyślałam, że wilki nie miały szans zwyciężyć w takim pojedynku! Jaka szkoda, że złe wampiry nie mogły zniknąć z mojego życia raz na zawsze, tak jak te dobre.

Z zaciśniętymi powiekami czekałam na zapadniecie się w nicość. Nigdy nie przypuszczałam, że będzie mi tak zależeć na szybkim rozpoczęciu się koszmaru. Chciałam znaleźć się w lesie najszybciej, byle tylko nie musieć wpatrywać się dłużej w uśmiechniętą tryumfalnie, nieludzko bladą twarz.

W moich wyobrażeniach oczy Victorii, z głodu czarne jak węgle błyszczały z podekscytowania, a spod jej rozchylonych warg wysuwały się śnieżnobiałe zęby. Ognistorude włosy przypominały lwią grzywę.

Słowa Laurenta powracały niczym potworna mantra: „Gdybyś wiedziała, co Victoria dla ciebie szykuje…”

Przycisnęłam sobie do ust pięść, żeby powstrzymać się od krzyku.

Загрузка...