– Bello, jak chcesz, możesz już iść – zaproponował Mike, zezując gdzieś w bok. Ciekawa byłam, od kiedy boi się patrzeć mi prosto w oczy. Wcześniej nawet tego nie zauważałam.
Tego popołudnia w sklepie Newtonów nie było dużego ruchu – zajrzało do nas tylko dwóch klientów. Mężczyźni byli najwyraźniej zapalonymi piechurami, ale na tym ich zalety niestety się kończyły. Przez godzinę zmuszali biednego Mike'a do objaśniania im wad i zalet dwóch plecaków i dali mu spokój tylko, dlatego, że rozmowa zeszła przypadkiem ze zdzierstwa producentów na przygody na szlaku. Od kilku minut panowie turyści próbowali sobie na zmianę zaimponować, przywołując mrożące krew w żyłach wydarzenia z ostatnich kilku dni.
– Mogę zostać do końca – odparłam. – Nie ma sprawy.
Nadal nie potrafiłam przywołać otępienia i wszystko wydawało mi się dziwnie bliskie i głośne, jakbym wyjęła sobie watę z uszu. Bez powodzenia usiłowałam ignorować przekomarzania piechurów.
– Mówię panu – zarzekał się właśnie jeden z nich, przysadzisty mężczyzna z rudą brodą niepasującą do jego ciemnych włosów. Włosy miał zresztą niemiłosiernie brudne, podobnie jak ubranie – musiał spędzić w górach ładnych kilka dni. – W Yellowstone nieraz widziałem z bliska grizzly, ale temu baribalowi * nie dorastały do pięt.
– Niemożliwe – upierał się jego rozmówca, szczupły drągal o ogorzałej słońcem twarzy wilka morskiego. – Niedźwiedzie czarne nie osiągają takich rozmiarów. Te pana grizzly to pewnikiem były jeszcze młode.
– Mam dość – wyjaśnił mi szeptem Mike. – Jak tylko się wyniosą zamykam sklep.
– Dobra, skoro tak…
Zabrałam się do pakowania torby.
– Był od pana wyższy nawet na czworaka – nie dawał za wygrana brodacz. – Wielki jak dom. Czarny jak smoła. Mam zamiar zgłosić to do nadleśnictwa. Powinni ostrzegać turystów, że kręci po okolicy taka bestia. Nie spotkałem go przecież wysoko w górach, tylko na dole, kilka kilometrów od szosy.
Wilk morski wywrócił oczami, parskając śmiechem.
– Niech zgadnę: zaczął pan schodzić? Po tygodniu na chińskich zupkach?
Brodacz zdecydował, że potrzebuje wsparcia wiarygodnego tubylca. Odnalazł nas wzrokiem.
– Ej, ty! Mike, prawda?
– Do zobaczenia w poniedziałek – szepnęłam do namierzonej ofiary.
– Tak, proszę pana? – spytał grzecznie Mike.
– Czy nie ostrzegano tu ostatnio przed niedźwiedziami czarnymi?
– Nie, proszę pana. Ale zawsze warto trzymać się od nich na odpowiednią odległość i przechowywać żywność w szczelnych, trwałych pojemnikach. Czy widział pan nasze kanistry na wodę?
Ich odporność na zakusy misi potwierdzono certyfikatem, a ważą tylko…
Drzwi na fotokomórkę rozsunęły się przede mną i chowając głowę w ramionach, wybiegłam na deszcz. Odbijające się od mojego kaptura krople także robiły więcej hałasu niż dawniej, ale kiedy znalazłam się w furgonetce, wszystkie inne dźwięki i tak zagłuszył jej sędziwy silnik.
Nie chciałam wracać do pustego domu. Ostatnia noc była dla mnie wyjątkowo ciężka i nie miałam ochoty przesiadywać w pokoju, w którym tyle wycierpiałam. Ból wprawdzie zelżał na, tyle że udało mi się zasnąć, ale na tym się nie skończyło. Spodziewałam się tego. Tak jak mówiłam Jessice, nie miałam najmniejszych wątpliwości, że w nocy nawiedzą mnie koszmary.
Od połowy września nie przyśniło mi się nic miłego, koszmary pojawiały się, co noc. Właściwie był to jeden koszmar – wciąż ten sam. Teoretycznie, przeżywszy go ponad sto razy, powinnam była już dawno się do niego przyzwyczaić, uodpornić na jego dość niewinną zresztą treść, tymczasem nic takiego się nie działo. Zawsze potwornie się bałam i niezmiennie budziłam się z krzykiem. Budziłam też Charliego. Najpierw wpadał do mojego pokoju ze strzelbą w dłoni, ale z czasem przestał sprawdzać, czy nikt mnie nie dusi.
Gdybym pokazała komuś swój sen na DVD, z pewnością nie zrozumiałby, czemu reaguję tak gwałtownie – nikt nie gonił mnie w nim z siekierą ani nie zapadałam się w ruchomych piaskach. Mój koszmar był poniekąd piekielnie nudny. Szłam przez niekończący się, gęsty stary las. Rosnące w nim strzeliste drzewa miały pnie pokryte mchem. Panowała tam tak idealna cisza, że aż bolały od niej uszy. Było ciemno, jakby zapadał zmierzch, a niewidoczne niebo przesłaniały chmury. Przebijające się przez ich grubą warstwę ostatnie promienie słońca dawały tylko tyle światła, by móc stwierdzić, że nie było, czemu się przyglądać. Nie trzymałam się żadnej ścieżki. Parłam do przodu, czegoś szukając, uporczywie czegoś wypatrując, a im dłużej trwały moje poszukiwania, tym bardziej robiłam się nerwowa. Zniecierpliwiona i zrozpaczona zarazem, próbowałam narzucić sobie szybsze tempo, ale prowadziło to tylko do tego, że częściej się potykałam. Czułam się taka niezgrabna i bezradna… W pewnym momencie, chociaż wiedziałam, że się zbliża, nie potrafiłam się nigdy zawczasu obudzić – zdawałam sobie sprawę, że nie pamiętam, czekam, a zaraz potem, że po prostu nie istnieje nic, czego mogłabym szukać. Na świecie, w moim świecie, nie było nic prócz tego pustego lasu, nic a nic… wtedy zazwyczaj zaczynałam krzyczeć.
Nie zwracałam uwagi, dokąd jadę – krążyłam bez celu po smaganych deszczem ulicach, unikając jedynie tych dróg, które prowadziły do domu. Nie miałam gdzie się podziać. Dom był moją jedyną przystanią.
Pragnęłam bardzo popaść na powrót w otępienie, ale zapomniałam zupełnie, jak się do tej pory kontrolowałam. Dręczyło mnie wspomnienie mojego jedynego koszmaru, co zmuszało mnie myślenia o rzeczach, które miały sprawić mi ból. Nie chciałam wracać do tamtego lasu. Nawet, kiedy zdołałam się otrząsnąć z tych złowrogich wizji, poczułam, że w oczach stają mi łzy, a obrzeża ziejącej w moim tułowiu fantomowej rany zaczynają pobolewać. Zdjęłam lewą dłoń z kierownicy i przyłożyłam ją sobie do piersi.
Będzie tak, jakbyśmy nigdy się nie poznali.
Tym razem tylko przypomniałam sobie Jego słowa, nie usłyszałam ich w głowie. Równie dobrze mogłabym patrzeć na nie wydrukowane na kartce papieru. Były to jedynie słowa, zbitki głosek liter, ale raniły jak sztylet. Zacisnęłam z bólu zęby. Zaparkowałam na poboczu, świadoma, że nie powinnam prowadzić w takim stanie. Pochyliłam się do przodu, przycisnęłam twarz do kierownicy i spróbowałam równomiernie oddychać.
Zastanowiłam się, jak długo jeszcze będę tak cierpieć. Może pewnego dnia, za kilkadziesiąt lat – jeśli ból miał zelżeć kiedyś na tyle żebym mogła lepiej go znosić – uda mi się ze spokojem wspomnieć te kilka krótkich miesięcy składających się na najszczęśliwszy okres w moim życiu. Wspominać, wdzięczna za to, że poświęcono mi, choć trochę czasu. Że dano mi więcej, niż prosiłam, i więcej, niż na to zasługiwałam. Cóż, może pewnego dnia miało być mi dane to oceniać.
Ale co, jeśli rana miała się nigdy nie zagoić? Jeśli ból miał towarzyszyć mi do końca moich dni?
Objęłam się obiema rękami. Jakbyśmy nigdy się nie poznali. Co za idiotyczna obietnica! Mógł wykraść mi swoje zdjęcia i zabrać swoje prezenty, ale nie oznaczało to bynajmniej powrotu do punktu wyjścia. Brak namacalnych dowodów był tu najmniej istotny. To ja się przede wszystkim zmieniłam – zmieniłam nie do poznania. Nawet zewnętrznie, bo twarz mi poszarzała, a pod oczami widniały fioletowe cienie. Gdybym na dokładkę była nieziemsko piękna, z daleka można by mnie brać nawet za wampirzycę! Ale piękna nie byłam, więc raczej przypominałam zombie.
Jakbyśmy nigdy się nie poznali? Chyba żartował. Tej obietnicy nie miał szans dotrzymać. Złamał ją, gdy tylko ją złożył.
Uderzyłam czołem o kierownicę, mając nadzieję, że nowy ból odwróci moją uwagę od starego.
Jaka byłam głupia, że wcześniej tego nie zauważyłam! Po kiego licha dokładałam wszelkich starań, żeby nie złamać danego słowa, skoro druga strona od samego początku nie przestrzegała postanowień naszej umowy? Kogo obchodziło, czy postępuję pochopnie, czy nie? Miałam żyć tak, jakbyśmy nigdy się nie spotkali? Proszę bardzo! W takim razie byłam wolnym człowiekiem i mogłam robić wszystko, na co tylko miałam ochotę.
Głupie wyskoki w Forks? Zaśmiałam się ponuro. Trudno było powiedzieć, żebym miała tu pole do popisu.
Nagły przypływ ironii mnie zdekoncentrował, więc nie bolało mnie już tak, jak przedtem. Odważyłam się wyprostować. Mój oddech wracał powoli do normy. Chociaż na dworze było chłodno, czoło miałam mokre od potu.
Aby nie wracać myślami do bolesnych wspomnień, skupiłam się na tym, jakby tu zaszaleć. Narażanie się na ryzyko w Forks wymagało z mojego punktu widzenia dużej kreatywności i obawiałam się nieco, że nie należę do osób obdarzonych dostateczni bogatą wyobraźnią, ale nie poddawałam się – bardzo mi na tym zależało. A nuż, nie dotrzymawszy obietnicy, poczułabym się lepiej. A nuż zupełnie bym wyzdrowiała? Tylko jak mogłam ją złamać na tej zabitej deskami dziurze? Z wszystkich kątów wiało nudą. Oczywiście w miasteczku nie zawsze było tak bezpiecznie, jak się mogło wydawać, ale odkąd wyprowadziła się pewna rodzina, pozory już nie myliły.
Przez dłuższą chwilę siedziałam wpatrzona w przednią szybę. Nic nie przychodziło mi do głowy. Licząc na to, że świeże powietrze otrzeźwi, wyłączyłam silnik, który cały ten czas pracował na pierwszym biegu, i wysiadłam z samochodu w gęstą zimną mżawkę. Deszcz ściekał mi strużkami po policzkach niczym słodkie łzy. Po minucie takiej kuracji otrząsnęłam się, intensywnie mrugając, i uzmysłowiłam sobie nareszcie, gdzie jestem. Stałam na Ruseell Avenue, w takim miejscu, że blokowałam wjazd na podwórko Cheneyów. Po drugiej stronie drogi mieszkali z kolei Mirksowie.
Wiedziałam, że nie mogę ani tu zostać, ani dłużej krążyć po miasteczku – prędzej czy później ktoś zauważyłby moje dziwne zachowanie i dał znać Charliemu. Poza tym półprzytomna i rozbita stanowiłam zagrożenie dla innych użytkowników dróg. Chciałam już wsiąść do furgonetki, kiedy mój wzrok przyciągnął kawał grubej tektury oparty o słupek skrzynki na listy na podjeździe Marksów. Czarnymi drukowanymi literami napisano na nim coś nad wyraz intrygującego:
NA SPRZEDAŻ. STAN: jak widać.
Czyżbym miała uwierzyć w przeznaczenie?
Zbieg okoliczności czy może znak od Boga? Głupio mi było myśleć, że kazały mi zaparkować na tej właśnie ulicy jakieś wielkie, kontrolujące świat moce, i że dwa rozpadające się motocykle rdzewiejące koło brudnej tektury z napisem „Na sprzedaż” to ważny element będącej moim życiem układanki. Wolałam już wierzyć, że w Forks nie brakowało jednak okazji do głupich wybryków. Po prostu nagle otworzyły mi się oczy. Charlie zawsze powtarzał, że nie ma nic tak nieodpowiedzialnego i głupiego jak jazda na motorze.
W porównaniu z komendantami policji z większych miejscowości, ojciec rzadko miał do czynienia z morderstwami lub napadami, ale do wypadków samochodowych wzywano go regularnie. Drogi w okolicy były kręte i obrośnięte drzewami, co w no łączeniu z częstymi deszczami nadzwyczaj sprzyjało kraksom Większość kierowców i pasażerów mimo wszystko wychodziła z nich bez szwanku, nawet w przypadku ogromnych ciężarówek do przewozu pni. Wyjątek stanowili motocykliści. Na ich zmasakrowane zwłoki Charlie napatrzył się aż nadto. Byli to głównie młodzi, żądni ryzyka chłopcy. Nic dziwnego, że zanim skończyłam dziesięć lat, ojciec poprosił mnie, żebym zawsze odmawiała, jeśli ktoś zaprosi mnie na przejażdżkę. Nie trzeba mnie było specjalnie zmuszać do przystania na tę propozycję – nie rozumiałam, jak można dobrowolnie przemieszczać się w ten sposób, Jazda na motorze w Forks przypominało branie biczów szkockich w ubraniu.
Dotrzymałam tylu obietnic…
Dotrzymałam i czy dobrze na tym wyszłam? Nadeszła pora, żeby zacząć je łamać. Jedną po drugiej. Jak szaleć, to szaleć.
Nie traciłam czasu na dalsze rozmyślania. Przeszłam przez jezdnię i nacisnęłam dzwonek przy drzwiach frontowych właścicieli motorów.
Otworzył mi młodszy syn Marksów, który chodził ze mną do liceum, do pierwszej klasy. Sięgał mi do ramienia. Nie pamiętałam, jak ma na imię, za to on rozpoznał mnie od razu.
– Bella Swan? – zdziwił się.
– Ile chcecie za motor? – spytałam, wskazując na jeden z wraków.
– Nabijasz się ze mnie.
– Skąd!
– To dwa rzęchy.
Westchnęłam zniecierpliwiona. Wydedukowałam to już z drugiej części napisu na tekturze.
– No to ile chcecie za jeden?
– Weź go sobie za friko. Mama kazała tacie wywlec je przed dom by zabrali je śmieciarze.
Zerknęłam na motory. Rzeczywiście, leżały na gałęziach i innych śmieciach z ogrodu.
– Jesteś pewien?
– Jak nie wierzysz, zawołam mamę.
Pomyślałam, że lepiej będzie nie angażować w to dorosłych.
Mogli donieść Charliemu.
– Nie trzeba. Wierzę.
– Pomóc ci? – zaoferował się. – Cholernie dużo ważą. – Super, dzięki. Ale biorę tylko jeden.
– Lepiej oba – doradził. – Jak w jednym coś nie będzie działać, weźmiesz z drugiego.
Widząc, jak bardzo zależy mu na pozbyciu się obu naraz, postanowiłam nie oponować. Chłopak wyszedł za mną na deszcz wciągnęliśmy motory na skrzynię furgonetki.
– Co zamierzasz z nimi zrobić? – spytał. – Stoją zepsute od lat.
Wcielenie w życie mojego planu nie miało być jednak takie łatwe. Wzruszyłam ramionami.
– Chyba zawiozę je do warsztatu Dowlinga.
Marks prychnął.
– Dowling skasuje od ciebie za naprawę więcej, niż są warte: Nie przesadzał. John Dowling był znany ze swoich wygórowanych cen – zgłaszali się do niego wyłącznie ludzie z nożem na sercu, czyli ci, których wozy nie były w stanie dojechać do Port Angeles. Mi na tym polu jak na razie dopisywało szczęście. Kiedy Charlie podarował mi auto starsze od siebie, bałam się, że nie będzie mnie stać na ciągłe naprawy, tymczasem furgonetka okazała być w idealnym stanie. Miała tylko dwie wady – nie rozwijała szybkości powyżej dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę i okropnie, okropnie hałasowała. Poza tym ani razu mnie nie zawiodła. Była to zasługa Jacoba Blacka, bo to on dbał o samochód, kiedy jeszcze należał do jego ojca, Billy'ego.
Nagle przyszło olśnienie. Jacob Black! Eureka!
– Już wiem, jak sobie poradzę – powiedziałam Marksowi.
Przypomniało mi się, że znam kogoś, kto sam składa samochód ze starych części.
– No to nie będzie tak źle. – Chłopak uśmiechnął się.
Kiedy odjeżdżałam, wciąż się uśmiechał. I pomachał mi. Miły dzieciak.
Teraz jechałam szybko, bo miałam cel – dotrzeć do domu przed Charliem, nawet gdyby pierwszy raz w życiu bez powodu wrócił do domu wcześniej. Nie odkładając torby ani kluczy, rzuci – łam się do telefonu. Odebrał zastępca ojca, Steve.
– Z komendantem Swanem poproszę. Mówi Bella Swan.
– Cześć, Bello – przywitał mnie przyjaźnie policjant. – Już go wołam.
Nie czekałam długo.
– Co się stało? – spytał Charlie zaniepokojony.
– Czy nie mogę zadzwonić do ciebie do pracy, jeśli nic mi nie jest?
Ucichł na moment.
– Do tej pory zawsze coś ci było – wyjaśnił. – Powtarzam: czy coś się stało?
– Nie, nie. Chciałam cię tylko zapytać, jak dojechać do domu Blacków. Nie jestem pewna, czy wiem dokładnie, gdzie to jest. Widzisz, wpadłam na pomysł, żeby odwiedzić Jacoba. Nie widziałam go od miesięcy.
– O, jak fajnie – stwierdził Charlie. – Masz długopis? Lepiej, j żebyś sobie zapisała.
Dojazd był tak prosty, że właściwie nie trzeba było nic notować, musiałam za to odwieść ojca od zamiaru przyjechania do La Push zaraz po pracy. Tego tylko brakowało, żeby odkrył moje motory, jeszcze zanim je naprawiłam! Zapewniłam go, że wrócę na obiad.
Zostało mi niewiele czasu, więc, mimo że mżawka przesz w burzę, jechałam dość szybko. Miałam nadzieję, że jakimś cudem nie zastanę Billy'ego. Gdyby dowiedział się, co kombinuję, z pewnością by mnie wydał.
Denerwowałam się też trochę tym, jak zniosę reakcję Billy'ego na moją wizytę. Nic do mnie nie miał – wręcz przeciwnie, troszczył się o mnie – ale nie było człowieka, który we wrześniu cieszyłby się bardziej z wyjazdu pewnej rodziny. Wcześniej nie śmiał nawet marzyć o tym, że tak się to skończy. Bałam się, że jego mina bądź zdawkowa uwaga przypomni mi dziś o tym, o czym tak bardzo Starałam się nie myśleć. Błagam, na dwa dni starczy, modliłam się. Nie czułam się na siłach na kolejne spotkanie z przeszłością.
Dom Blacków był niewielki. Miał wąskie okna i drewniane ściany w charakterystycznym odcieniu ciemnej czerwieni, co upodabniało go do miniaturowej stodoły. Kiedy parkowałam, za szybą mignęła twarz Jacoba – zaanonsował mnie warkot silnika mojej furgonetki. Jacob był bardzo wdzięczny Charliemu, że odkupił ją Billy'ego, bo inaczej musiałby nią jeździć po zdaniu prawka. Ja ją uwielbiałam, ale on wolał szybsze pojazdy.
Wyszedł przywitać mnie przed dom.
– Bella! – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. Miał bardzo białe szkliwo, co zawsze zabawnie kontrastowało z jego miedzianą karnacją. Po raz pierwszy widziałam go z rozpuszczonymi włosami.
Były gładkie i lśniące niczym czarna satyna.
Nie wiedziałam, kiedy dokładnie, bo nie mieliśmy z sobą kontaktu od ośmiu miesięcy, ale bez wątpienia Jacob zaczął powoli przeistaczać się w mężczyznę. Dziecięce krągłości ustąpiły miejsca twardym mięśniom wysportowanego nastolatka. Pod skórą przedramion i dłoni chłopaka widać było zarys ścięgien i żył. Rysy jego twarzy, choć nadal delikatne, także się wyostrzyły – kości policzkowe zrobiły się bardziej wyraziste, szczęka bardziej kwadratowa, uśmiech wyzwolił we mnie coś, czego nie dane mi było poczuć od dawna: entuzjazm. Uświadomiłam sobie, że cieszę się z tego spotkania, i ten fakt najzwyczajniej w świecie mnie zaskoczył. Jak mogłam zapomnieć, jak bardzo lubiłam Jacoba!
Też się uśmiechnęłam.
– Cześć!
Stanęliśmy naprzeciwko siebie. Odkryłam, że aby patrzeć Indianinowi prosto w oczy, muszę nieźle zadrzeć głowę. Strumienie deszczówki ściekały mi wzdłuż nosa ku brodzie.
– Znowu urosłeś! – powiedziałam oskarżycielskim tonem.
Choć wydawało się to niemożliwe, uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Metr dziewięćdziesiąt pięć – oświadczył z dumą. Glos mu zmężniał, ale wciąż był mile ochrypły.
– Przestaniesz kiedyś? Masz dopiero szesnaście lat. – Pokręciłam głową z niedowierzaniem. – Jesteś taki… gigantyczny.
– Ale fasolowa tyka. – Skrzywił się. – Wejdźmy do środka, bo przemokniesz.
Poprowadził mnie ku drzwiom.
Po drodze swoimi wielkimi dłońmi zgarnął włosy w grubą kitkę, którą zabezpieczył wyjętą z kieszonki gumką.
– Hej, tato – zawołał od progu. – Zobacz, kto do nas wpadł, Billy czytał coś w maleńkim saloniku. Na mój widok odłożył książkę i podjechał wózkiem bliżej.
– No, no! Kto by się spodziewał! Milo cię widzieć, Bello.
Podaliśmy sobie ręce. Dłoń starszego Indianina też była dwa razy większa od mojej.
– Co cię do nas sprowadza? U Charliego wszystko w porządku?
– Nic się takiego nie stało. Przyjechałam z powodów ściśle towarzyskich. Po prostu stęskniłam się za Jacobem. Nie widzieliśmy się od wieków.
Chłopakowi zapaliły się oczy. Uśmiechał się teraz tak szeroko, że bolały go pewnie policzki.
– Zostaniesz na obiedzie, prawda? – spytał z nadzieją Billy.
– Nie mogę. Kto nakarmi Charliego, kiedy nie wrócę na czas.
– To nie problem. – Billy zapalił się do swojego pomysłu – Zaraz do niego zadzwonię i też go zaproszę.
Zaśmiałam się, żeby ukryć panikę.
– Spokojnie, jeszcze tu wrócę. I przyrzekam, że nie za osiem miesięcy. Mogę wpadać tak często, że w końcu sami mnie przegonicie.
Planowałam, że po wyremontowaniu dla mnie motoru Jacob zacznie udzielać mi lekcji jazdy na jednośladzie. Billy też się zaśmiał.
– No dobrze. Może innym razem.
– To co robimy? – spytał Jacob. – Na co masz ochotę?
– Och, czy ja wiem? A co robiłeś, kiedy się pojawiłam? Na pewno ci w czymś przeszkodziłam.
W domu Blacków czułam się wyjątkowo dobrze. Jak przez mgłę pamiętałam go z dzieciństwa, ale nie należał do tego okresu z mojej przeszłości, do którego wolałam nie wracać.
Jacob zawahał się.
– Wychodziłem akurat popracować nad samochodem, ale jeśli cię to nie interesuje, to…
– Nie, nie – przerwałam mu. – Jestem bardzo ciekawa twojego samochodu.
– Skoro tak mówisz. – Trudno mu było w to uwierzyć. – Jest w garażu za domem.
Świetnie, pomyślałam. Pomachałam Billy'emu.
– Do zobaczenia!
Garaż krył się za gęstą kępą drzew i krzewów. Zbudowano go z kilku połączonych z sobą gotowych szop. W środku, wsparte na czterech cegłach z żużlobetonu, stało na pierwszy rzut oka skończone już auto. Rozpoznałam znaczek na osłonie chłodnicy.
– Co to za volkswagen? – spytałam.
– Stary rabbit, rocznik '86. Klasyka.
– Jak ci idzie?
– Już prawie gotowy – oświadczył wesoło. I zaraz dodał nieco smutniejszym tonem: – Tata bardzo sumiennie wywiązuje się tej wiosennej obietnicy. Ach, tak – mruknęłam.
Jacob wydawał się rozumieć, że nie mam ochoty poruszać tego tematu. W maju Billy przyrzekł mu sfinansowanie zakupu części w zamian za wcielenie się w posłańca. W rezultacie chłopak pojawił się na naszym balu absolwentów, aby przekazać mi, że powinnam trzymać się z daleka od najważniejszej osoby w moim życiu Billy niepotrzebnie się przejmował: Osoba sama się zwinęła. Nic mi już nie groziło.
Przynajmniej na razie, bo z pomocą Jacoba chciałam to zmienić. Przeszłam do rzeczy.
– Znasz się na motocyklach?
Wzruszył ramionami.
– Tak sobie. Mój kumpel Embry ma terenowy. Czasami w nim grzebiemy. A co?
Tak się składa, że… – Zacisnęłam usta. Nie miałam pewności, czy się komuś nie wygada, ale z drugiej strony, do kogo innego mogłam się zwrócić? – Kupiłam niedawno dwa motory, oba dosyć zdezelowane, i zastanawiałam się, czy nie mógłbyś doprowadzić ich do porządku.
– Brzmi interesująco. – Wyglądał na podekscytowanego. – Mogę spróbować.
– Jest tylko jedno, ale. – Pogroziłam mu palcem. – Ani słowa Billy'emu. Charlie nienawidzi motorów. Dostałby zawału, gdyby się dowiedział.
Jacob uśmiechnął się łobuzersko.
– Jasne, rozumiem.
– Zapłacę ci.
– No coś ty – obruszył się. – Chcę ci pomóc.
– Ale po naprawie będę musiała jeszcze pobierać u ciebie lekcje jazdy.
– Nie możesz mi płacić.
To co powiesz na małą wymianę? – Dopiero teraz przysz'0 mi to do głowy. – Potrzebny mi tylko jeden motor. Drugi będzie dla ciebie.
Hm… Okej. Skoro nie miałabyś z drugim, co zrobić…
– Czekaj, czekaj… Czy ty w ogóle możesz jeździć legalnie?
– Kiedy masz urodziny?
– Przegapiłaś je. – Udał obrażonego. – Oczekuję przeprosin.
– Przepraszam, przepraszam.
– Nic nie szkodzi.]a też twoje przegapiłem. Które to były czterdzieste?
– Blisko.
– Może wyprawimy wspólne przyjęcie, żeby to nadrobić? – Lepiej chodźmy gdzieś w dwójkę – zasugerowałam odruchowo.
Znowu zapaliły się mu oczy. Stwierdziłam w duchu, że muszę się pohamować, zanim chłopak dojdzie do niewłaściwych wniosków. Nie flirtowałam – od miesięcy nie czułam się po prostu tak swobodnie. Było to takie przyjemne, że opanowanie się przychodziło z trudem.
– Jak motory będą gotowe. Żeby to uczcić – dodałam szybko. – Umowa stoi. Kiedy je przywieziesz?
– Są w furgonetce – przyznałam, nieco zawstydzona swoją zuchwałością.
– Super. – Najwyraźniej rzeczywiście tak uważał. – Czy Billy nie zauważy nas przez okno?
Jacob mrugnął do mnie znacząco.
– Będziemy ostrożni.
Obeszliśmy powoli dom, udając na wszelki wypadek, że wybieramy się na spacer, a potem przekradliśmy się do furgonetki pod osłoną drzew. Jacob ściągnął oba motory bez mojej pomocy, po czym dociągnął je pojedynczo do zarośli, w których się ukrywałam. Zachowywał się tak, jakby wcale nie ważyły tyle, co przed godziną.
Byłam pod wrażeniem.
– Są w całkiem dobrym stanie – ocenił moje zdobycze, kiedy zaciągaliśmy je do garażu. – Ten to nawet będzie coś wart, jak skończę. To stary Harley Sprint.
– Jest twój.
– Mówisz serio?
– Jak najbardziej.
Jacob przyjrzał się poczerniałym metalowym elementom.
Musimy najpierw odłożyć trochę forsy na części. Uprzedzam, że to dość kosztowne hobby.
Nie „musimy”, tylko „muszę” – poprawiłam. – Skoro robociznę zapewniasz gratis, ja płacę za resztę.
Czy ja wiem…
Mam oszczędności – pocieszyłam go. – Taki fundusz na studia.
Mniejsza o nie, pomyślałam. I tak nie uzbierałam na tyle dużo by móc wybrać jakąś prestiżową uczelnię – a nawet gdyby tak było, nie miałam zamiaru wyjeżdżać z Forks. Uznałam, że nic się nie stanie, jeśli uszczknę coś z zaoszczędzonej sumy.
Jacob pokiwał głową. Jeśli były pieniądze, to wszystko w porządku. Nie widział w moim postępowaniu niczego złego.
Miałam wielkie szczęście, że to akurat on był jedynym znanym mi mechanikiem – amatorem. Tylko nastoletni chłopak przystałby na taki układ: naprawianie niebezpiecznych w obsłudze pojazdów w tajemnicy przed rodzicami, w dodatku za pieniądze przeznaczone na studia. Tak, Jacob był prezentem od losu.