W holu wejściowym powitało ich dwóch służących odzianych w liberie w brązowosrebrnych barwach Vorkosiganów. W domostwie wysoko postawionego Vora nawet służba występowała w roli wojska. Jeden z nich poprowadził Elenę Bothari — Jesek na prawo. Mark mógłby się rozpłakać. Wprawdzie Bothari — Jesek gardziła nim, lecz przynajmniej znał ją. Pozbawiony wszelkiego wsparcia i bardziej samotny niż w ciemnej, zamkniętej kabinie, ruszył za drugim służącym w lewo przez drzwi i korytarz o łukowym sklepieniu.
Dawno temu, gdy uczył go Galen, Mark nauczył się na pamięć planu Domu Vorkosiganów, wiedział więc, że kierują się do pokoju zwanego Pierwszym Salonem, przedsionka ogromnej biblioteki rozciągającej się przez całą szerokość domu, od frontowej do tylnej ściany. Pomyślał, że według norm Domu Vorkosiganów jest to stosunkowo przytulne pomieszczenie, choć wysoki sufit nadawał mu ton chłodny i surowy charakter. W jednej chwili zapomniał jednak o szczegółach architektonicznych, gdy ujrzał siedzącą na wyściełanej kanapie kobietę, która na niego czekała.
Była wysoka, ani szczupła, ani tęga — miała typową dla średniego wieku mocną budowę ciała. Rude włosy przetykane pasemkami naturalnej siwizny zebrała w skomplikowany węzeł z tyłu głowy, dzięki czemu lepiej odznaczały się kości policzkowe, zarys szczęki i bystre szare oczy. Siedziała w raczej wystudiowanej pozie, która sugerowała spokój i opanowanie. Miała na sobie beżową bluzkę z miękkiego jedwabiu, szarfę z wyszytym wzorem, który, jak sobie uświadomił Mark, był identyczny z tym na ukradzionej przez niego szarfie, oraz jasnobrązową spódnicę do połowy łydki i buty na koturnie. Nie nosiła żadnej biżuterii. Spodziewał się bardziej ostentacyjnego, onieśmielającego przepychu, jaki cechował publiczny wizerunek księżnej Vorkosigan zapamiętany z holowidów, na których zarejestrowano przebieg oficjalnych zgromadzeń i przyjęć. A może miała tak silne poczucie władzy, że nie musiała jej w żaden sposób podkreślać? Mark nie dostrzegał podobieństwa fizycznego między nią a sobą. No, z wyjątkiem koloru oczu. I bladości skóry. Może jeszcze podobnie zarysowanego grzbietu nosa. Linie szczęki charakteryzowała pewna symetria, niewidoczna na holowidach…
— Lord Mark Vorkosigan, milady — zaanonsował złowrogim tonem sługa, a Mark wzdrygnął się.
— Dziękuję, Pym. — Księżna skinieniem głowy odprawiła sługę, którego wiek wskazywał, że od dawna tu mieszka. Członek straży przybocznej, dobrze ukrywając ciekawość i rozczarowanie, rzucił ukradkowe spojrzenie w jego stronę dopiero wtedy, gdy zamykał za sobą drzwi.
— Witaj, Marku. — Księżna Vorkosigan mówiła ciepłym altem. — Usiądź, proszę. — Wskazała mu fotel stojący naprzeciw kanapy. Nie wyglądał na pułapkę, która mogła go uwięzić za pomocą przemyślnego mechanizmu, stał też w pewnej odległości od księżnej; Mark posłuchał zaproszenia i ostrożnie usiadł. Ku jego zdziwieniu, siedząc, nie majtał nogami w powietrzu. Czyżby fotel zrobiono specjalnie dla Milesa?
— Miło mi, że w końcu mogę cię poznać — oświadczyła. — Choć przykro mi, że w tak niezręcznej sytuacji.
— Mnie także — bąknął. Było mu miło czy przykro? I kim w zasadzie są, gdy tak siedzą naprzeciw siebie i raczą się uprzejmymi kłamstwami? Kim jesteśmy, milady? Rozejrzał się zaniepokojony, czy gdzieś w pobliżu nie ma Rzeźnika Komarru. — Gdzie… pani mąż?
— Rzekomo wita się z Eleną. Ale w istocie schował głowę w piasek i wypchnął na linię ognia mnie. To zupełnie nie w jego stylu.
— Nie… nie rozumiem, proszę pani. Nie miał pojęcia, jak się do niej zwracać.
— Przez dwa ostatnie dni pił lekarstwo na żołądek w ogromnych ilościach… musisz zrozumieć nasz punkt widzenia, dochodziły do nas tylko strzępy wiadomości. Pierwszy komunikat, że dzieje coś złego, przyniósł kurier z kwatery głównej CesBezu. Illyan informował ogólnikowo, że Miles zaginął w akcji i o szczegółach dowiemy się później. Z początku byliśmy dalecy od paniki. Miles kiedyś już znikał, czasem nawet na dość długo. Dopiero kiedy kilka godzin później dostaliśmy i rozkodowaliśmy pełny przekaz od Illyana wraz z wiadomością o twoim przyjeździe, wszystko stało się jasne. Mieliśmy trzy dni na przemyślenia.
Siedział w milczeniu, usiłując objąć umysłem fakt, że wielki admirał książę Vorkosigan, straszny Rzeźnik Komarru, ten tajemniczy i przerażający potwór, w ogóle może mieć punkt widzenia, nie mówiąc o tym, że zwykli śmiertelnicy tacy jak on potrafili go zrozumieć.
— Illyan nigdy nie używał dwuznaczności — ciągnęła księżna. — Ale w całym raporcie udało mu się ani razu nie użyć zwrotu „nie żyje” czy czegoś o tym znaczeniu. Zapisy medyczne sugerują jednak coś innego. Zgadza się?
— Hm… kriozabieg chyba się udał. — Czego ona od niego chciała?
— Tak więc zatrzymaliśmy się w dziwnym stanie zawieszenia, emocjonalnego i prawnego. — Westchnęła. — Chyba byłoby łatwiej, gdyby… — Spuściła oczy na swoje kolana. Po raz pierwszy zacisnęła dłonie. — Zdajesz sobie sprawę, że będziemy mówić o różnych ewentualnościach, których wiele dotyczy ciebie. Ale nie mogę uznać Milesa za zmarłego, dopóki jego ciało nie uległo rozkładowi.
Przypomniał sobie tamtą falę krwi, która chlusnęła na beton.
— Ee… — wykrztusił bezradnie.
— Dzięki temu, że potrafisz grać rolę Milesa, udało ci się wprowadzić w błąd parę osób. — Spojrzała na niego w zamyśleniu. — Powiadasz, że Dendarianie przyjęli cię jak Milesa?
Skulił się w fotelu, czuł palące spojrzenie jej szarych oczu, a jego ciało falowało i marszczyło się pod koszulą, szarfą i przyciasnymi spodniami Milesa.
— Od tamtego dnia trochę… przybrałem na wadze.
— W tak krótkim czasie? W ciągu trzech tygodni?
— Tak — mruknął, czerwieniejąc.
Uniosła brew.
— Celowo?
— Mniej więcej.
— Ha. — Odchyliła się do tyłu, spoglądając na niego z zaskoczeniem. — Bardzo sprytne posunięcie.
Otworzył usta, ale szybko je zamknął, zdał sobie bowiem sprawę, że jego podwójny podbródek staje się przez to bardzo widoczny.
— Status twojej osoby stał się przedmiotem bardzo ożywionej dyskusji. Głosowałam przeciw pomysłowi, by utrzymać prawdę o Milesie w tajemnicy i kazać ci go udawać. Przede wszystkim to zupełnie niepotrzebne. Porucznik lord Vorkosigan nierzadko znikał na długie miesiące; ostatnio częściej jest nieobecny. O wiele ważniejsza wydaje się kwestia, jak cię przedstawić jako lorda Marka Vorkosigana, jeżeli rzeczywiście masz być lordem Markiem.
Przełknął ślinę, choć miał zupełnie wyschnięte gardło.
— Mam jakiś wybór?
— Będziesz miał, ale racjonalny, dopiero gdy zdążysz się z tym wszystkim oswoić.
— Nie mówi pani chyba poważnie. Przecież jestem klonem.
— Pochodzę z Kolonii Beta, dziecko — odparła cierpkim tonem. — W sprawach klonów prawo betańskie cechuje wyjątkowy rozsądek i przejrzystość. To Barrayar jest wobec nich bezradny. Ci Barrayarczycy! — Wymówiła to jak przekleństwo. — Barrayar ma niewielkie doświadczenia w stosowaniu wszystkich wariantów technologicznych reprodukcji. Nie ma precedensów. A jeśli coś nie jest tradycją — dodała, akcentując ostatnie słowo z podobną ironią, jak wcześniej Bothari — Jesek — nie wiedzą, jak sobie z tym radzić.
— Kim więc jestem dla pani jako Betanki? — zapytał nerwowo, czując równocześnie prawdziwe zaciekawienie.
— Synem lub synem mojego syna — odrzekła natychmiast. — Urodzonym bez zezwolenia, ale uznanym przeze mnie za dziedzica.
— Naprawdę są takie kategorie prawne w pani ojczyźnie?
— Oczywiście. Gdybym poleciła sklonować Milesa, uzyskawszy przedtem zezwolenie, byłbyś po prostu moim synem. Gdyby Miles zrobił to samo jako osoba pełnoletnia, on zostałby twoim prawnym rodzicem, a ja jako jego matka miałabym wobec ciebie zobowiązania nie mniejsze niż prawdziwa babcia. Kiedy zostałeś sklonowany, Miles oczywiście nie był pełnoletni, a ty nie urodziłeś się na podstawie zezwolenia. Gdybyś był nieletni, razem z Milesem poszlibyśmy do sędziego, który przyznałby komuś opiekę nad tobą, kierując się wyłącznie twoim dobrem. Oczywiście w oczach betańskiego i barrayarskiego prawa nie jesteś już niepełnoletni. — Westchnęła. — Czas obowiązkowej opieki minął. Straciliśmy tę szansę. Sprawa dziedziczenia własności zapłacze się zapewne w gąszczu przepisów prawnych Barrayaru. Gdy nadejdzie odpowiednia pora, Aral porozmawia z tobą na temat barrayarskiego prawa zwyczajowego albo jego braku. Pozostaje nasz związek emocjonalny.
— A istnieje taki? — zapytał ostrożnie. Wcześniej bał się dwóch rzeczy: że księżna nieoczekiwanie wyciągnie broń i go zastrzeli lub rzuci się na niego w bardzo niestosownym wybuchu uczuć macierzyńskich, ale obie możliwości stawały się coraz mniej prawdopodobne. Słuchał beznamiętnego głosu i nie potrafił przeniknąć jej myśli.
— Istnieje, choć musimy dopiero odkryć, czym jest naprawdę. Sam pomyśl. W twoim ciele jest połowa moich genów, a mój samolubny genom został ewolucyjnie zaprogramowany w ten sposób, że instynktownie szuka swoich kopii. Druga połowa pochodzi od mężczyzny, którego podziwiam najbardziej na całym świecie, w każdej przestrzeni i każdym czasie, tak więc jestem tobą zainteresowana podwójnie. Powiedzmy, że artystyczna kombinacja naszych genów przykuwa moją uwagę.
Jej słowa brzmiały sensownie, logicznie i — co najważniejsze — nie zawierały gróźb pod jego adresem. Ucisk w żołądku i gardle wyraźnie zelżał. Mark znów poczuł głód, pierwszy raz od opuszczenia orbity.
— Związek między tobą a mną nie ma jednak nic wspólnego ze związkiem między tobą a Barrayarem. To domena Arala, który przedstawi ci własne poglądy na ten temat. Tylko jedna rzecz została już rozstrzygnięta. Dopóki tu przebywasz, jesteś sobą, Markiem, młodszym o sześć lat bratem bliźniakiem Milesa. Nie jego imitacją ani zastępcą. Zatem im bardziej się różnisz od Milesa, tym lepiej dla ciebie.
— Och — wydyszał. — Tak, proszę.
— Podejrzewałam, że już to zrozumiałeś. Dobrze, że się zgadza my. Ponieważ nie jesteś Milesem, nie możesz go udawać. Chcę wiedzieć, kim jest Mark.
— Pani… sam nie wiem. — Został zmuszony do szczerości, lecz w jego głosie dała się słyszeć nutka udręki.
Przyglądała mu się z głębokim zrozumieniem.
— Mamy czas — powiedziała spokojnie. — Miles… chciał, żebyś tu przyjechał. Mówił, że chętnie pokazałby ci wszystko. Wyobrażał sobie, że nauczy cię jeździć konno. — Wzdrygnęła się ukradkiem.
— Galen próbował mnie uczyć w Londynie — przypomniał sobie Mark. — Strasznie dużo kosztowało, a ja nie byłem w tym dobry, toteż w końcu kazał mi unikać koni, gdy znajdę się na Barrayarze.
— Tak? — Jej twarz nieznacznie pojaśniała. — Hm, widzisz, bo Miles jako jedynak ma… miał… ma bardzo romantyczne podejście do rodzeństwa. Ja mam brata, więc nie poddaję się takim uczuciom. — Zamilkła, rozejrzała się, a potem nachyliła bliżej, nieoczekiwanie ściszając konfidencjonalnie głos. — Na Kolonii Beta masz wuja, babcię i dwóch kuzynów, są w równym stopniu twoimi krewnymi jak Aral, ja i twój kuzyn Ivan, którzy mieszkamy na Barrayarze. Pamiętaj, masz wybór. Jednego syna oddałam Barrayarowi i przez dwadzieścia osiem lat przyglądałam się, jak Barrayar próbuje go zniszczyć. Może Barrayarowi już wystarczy?
— Ivana chyba tu nie ma? — spytał z przerażeniem Mark, jak gdyby przestał jej słuchać.
— Nie zatrzymał się w Domu Vorkosiganów, jeśli o to pytasz. Jest w Vorbarr Sułtanie, w kwaterze głównej Cesarskich Sił Zbrojnych. Być może… — jej oczy rozbłysły — pokaże ci część tego, co Miles chciał ci pokazać.
— Możliwe, że Ivan wciąż jest na mnie zły za to, co mu zrobiłem w Londynie — zauważył drżącym głosem Mark.
— Przejdzie mu — zawyrokowała z przekonaniem księżna. — Muszę przyznać, że Miles na pewno z wielką radością wykorzystywałby cię, żeby wytrącać ludzi z równowagi.
Wszystko wskazywało na to, że odziedziczył to dziwactwo po matce.
— Mieszkam na Barrayarze prawie trzydzieści lat — rzekła w zamyśleniu. — Tyle razem przeszliśmy. I tyle jeszcze musimy przejść. Nawet silna wola Arala zaczyna się wyczerpywać. Może nie zdąży my ze wszystkim w tym pokoleniu. Moim zdaniem pora na zmianę warty… cóż.
Po raz pierwszy rozluźnił się i rozparł w fotelu; zamiast się kulić, zaczął patrzeć i słuchać. Miał przed sobą sojusznika, choć nie był pewien, jak do tego doszło i dlaczego. Galen nie rozwodził się zbytnio nad osobą księżnej Cordelii Vorkosigan, miał bowiem przede wszystkim obsesję na punkcie swego dawnego wroga, Rzeźnika Komarru. Zdaje się, że Galen jej nie doceniał. Wytrzymała tu dwadzieścia dziewięć lat… może i on potrafi? Po raz pierwszy pomyślał, że można tego dokonać.
Ktoś zapukał w podwójne drzwi prowadzące na korytarz. Na pytające „Tak?” księżnej, skrzydło drzwi uchyliło się i wyjrzała zza niego głowa mężczyzny, który posłał jej wymuszony uśmiech.
— Mogę już wejść, droga pani kapitan?
— Chyba tak — odparła księżna Vorkosigan.
Wszedł, zamykając za sobą drzwi. Mark poczuł, jak w gardle w okamgnieniu wyrósł mu ogromny czop; zaczął na zmianę przełykać ślinę i głęboko oddychać, ledwie panując nad odruchami. Nie, nie zemdleje w obecności tego człowieka. Ani nie zwymiotuje. Zresztą w tym momencie w żołądku mógł mieć najwyżej łyżeczkę żółci. To był on, bez wątpienia, premier admirał książę Aral Vorkosigan, były regent Cesarstwa Barrayaru i w istocie dyktator trzech światów, zdobywca Komarru, geniusz wojskowy, przenikliwy mózg polityczny — oskarżany o morderstwa, tortury i szaleństwo… doprawdy za dużo jak na jednego człowieka o krępej sylwetce, który zbliżał się teraz wolnym krokiem do Marka.
Mark oglądał jego holowidy pochodzące z różnych lat; być może dlatego pierwsza sensowna myśl, jaka mu przyszła do głowy, brzmiała: Wygląda na starszego, niż sądziłem. Książę Vorkosigan był starszy od swej betańskiej żony o dziesięć umownych lat, lecz wyglądał na starszego o dwadzieścia czy nawet trzydzieści. Miał bielsze włosy niż na holowidach sprzed dwóch lat. Vorkosigan był niski jak na Barrayarczyka, niemal tego samego wzrostu, co księżna. Miał wyrazistą, surową i ogorzałą twarz. Nie włożył na siebie kompletnego zielonego munduru, tylko spodnie oraz kremową koszulę z podwiniętymi rękawami i rozpiętą pod szyją. Jeśli chciał swoim strojeni zaakcentować swobodę, zupełnie mu się to nie udało. Gdy wszedł do pokoju, atmosfera zagęściła się tak, że trudno było oddychać.
— Uspokoiłem Elenę — poinformował książę Vorkosigan, sadowiąc się u boku żony i przyjmując pozycję, która miała wyrażać otwartość — położył dłonie na kolanach, ale siedział na brzeżku kanapy, nie opierając się. — Przyjazd wywołuje widocznie więcej wspomnień, niż się spodziewała. Jest dość poruszona.
— Za chwilę pójdę z nią porozmawiać — obiecała księżna.
— To dobrze. — Vorkosigan obrzucił Marka taksującym spojrzeniem. Zaintrygowany? Pełen wzgardy? — Tak. — Doświadczony dyplomata, który zdołał nakłonić trzy planety, by weszły na drogę rozwoju, siedział teraz, nie mogąc wydusić słowa, jak gdyby nie potrafił odezwać się do Marka. Zwrócił się zatem do żony: — Naprawdę wzięli go za Milesa?
W smutnych oczach księżnej Vorkosigan zaigrały przez chwilę ogniki rozbawienia.
— Od tego czasu trochę przybrał na wadze — powiedziała bezbarwnym głosem.
— Rozumiem.
Milczenie przeciągało się nieznośnie.
— Kiedyś miałem pana zabić przy pierwszym spotkaniu — wyrzucił z siebie nagle Mark.
— Tak, wiem. — Książę Vorkosigan rozsiadł się wygodnie, zatrzymując wreszcie wzrok na twarzy Marka.
— Zmuszali mnie, żebym ćwiczył dwadzieścia różnych metod, aż doszedłem do takiej wprawy, że mogłem posłużyć się każdą przez sen. Jednak podstawowy plan polegał na tym, żeby zaaplikować panu na skórę plaster z toksyną paraliżującą, bo wtedy autopsja wykazałaby, że śmierć nastąpiła w wyniku niewydolności serca. Miałem znaleźć stosowny moment, w którym będziemy sam na sam, i dotknąć plastrem części ciała, której dosięgnę. Jak na zabójczy środek, działał dziwnie wolno. Miałem czekać przez dwadzieścia minut, aż pan umrze, i za nic w świecie nie mogłem zdradzić, że nie jestem Milesem.
Książę uśmiechnął się posępnie.
— Rozumiem. Świetna zemsta. Wysmakowana artystycznie. Pewnie by się udała.
— Jako nowy książę Vorkosigan miałem później stanąć na czele ataku na Cesarstwo.
— A to by się nie udało. Jak zresztą zakładał Ser Galen. Chciał, żeby w chaosie, jaki by nastał po klęsce, wybuchło powstanie na Komarze. Miałeś zostać jeszcze jednym złożonym w ofierze Vorkosiganem. — Gdy mówił o tym groteskowym spisku, rozluźnił się i uspokoił.
— Plan zabicia pana stanowił sens mego istnienia. Dwa lata temu byłem gotów. Wytrzymałem cały ten czas u Galena tylko z powodu tego jedynego celu.
— Głowa do góry — odezwała się księżna. — Większość ludzi zupełnie nie ma celu w życiu.
— CesBez zgromadził sporą dokumentację na twój temat — zauważył książę — kiedy spisek wyszedł na jaw. Obejmowała okres od chwili, gdy w szalonym umyśle Galena zrodził się pomysł stworzenia ciebie, aż do twojego zniknięcia z Ziemi przed dwoma miesiącami. Jednak w dokumentacji nie znalazł się żaden trop, który mógłby sugerować, że, hm, twoja ostatnia przygoda w Obszarze Jacksona jest jakąś ukrytą częścią projektu zamachu na moje życie. A jest? — W jego głosie zabrzmiała nutka powątpiewania.
— Nie — odrzekł stanowczo Mark. — Zaprogramowano mnie na tyle dobrze, że tego jestem pewien. Nie sposób się nie zorientować, chociaż Galen nie zauważył.
— Nie zgadzam się — powiedziała nieoczekiwanie księżna Vorkosigan. — Zostałeś w to wciągnięty, Marku, ale nie przez Galena.
Zdumiony książę uniósł pytająco brwi.
— Obawiam się, że przez Milesa — wyjaśniła. — Całkiem nieumyślnie.
— Nie rozumiem — przyznał się książę Vorkosigan.
Mark też nie miał pojęcia, o czym mówi.
— Z Milesem miałem kontakt jedynie przez kilka dni na Ziemi.
— Nie wiem, czy jesteś gotów to usłyszeć, ale posłuchaj. Ucząc się, jak być człowiekiem, miałeś tylko trzy wzorce. Jacksońskich hodowców ciał, terrorystów z Komarru — i Milesa. Przesiąkłeś Milesem. Przykro mi to mówić, ale Miles uważa się za błędnego rycerza. Normalny rząd nie pozwoliłby mu mieć scyzoryka, nie mówiąc o flocie kosmicznej. Tak więc, Marku, kiedy musiałeś wybrać po między dwoma ewidentnie złymi modelami a szaleńcem — bez namysłu poszedłeś za szaleńcem.
— Moim zdaniem Miles doskonale sobie radzi — zaprotestował książę.
— Ach. — Księżna na chwilę ukryła twarz w dłoniach. — Kochany, mówimy o młodym człowieku, którego Barrayar poddał tak ogromnej presji i któremu przysporzył tyle bólu, że musiał uciec w inną tożsamość. Później namówił kilka tysięcy najemników galaktycznych, żeby razem z nim ulegli tej psychozie, a potem nakłonił Cesarstwo Barrayaru, aby za to wszystko płaciło. Admirał Naismith to o wiele więcej niż fałszywa tożsamość agenta CesBezu, dobrze o tym wiesz. Przyznaję, że to geniusz, ale nie próbuj mi wmówić, że jest przy zdrowych zmysłach. — Zamilkła. — Nie. To nie fair. Przecież Miles potrafi dać ujście tłumionym uczuciom. Nie będę się martwić jego zdrowiem psychicznym, dopóki nie rozstanie się z małym admirałem. W gruncie rzeczy dzięki temu wyjątkowemu pomysłowi utrzymuje równowagę. — Zerknęła na Marka. — Ale wydaje mi się, że chyba nie sposób iść w jego ślady.
Mark nigdy nie uważał Milesa za poważnie obłąkanego; uważał go za ideał. Słowa księżnej zasiały w jego sercu poważną obawę.
— Dendarianie naprawdę stanowią tajne ramię CesBezu — rzekł książę, sam zdradzając niepokój. — I czasem osiągają wyjątkowe sukcesy.
— Oczywiście, że tak. W przeciwnym razie nie pozwoliłbyś Milesowi dowodzić nimi, stara się więc to robić dobrze. Chcę tylko zauważyć, że ich oficjalna funkcja nie jest ich jedyną funkcją. A jeśli kiedyś Miles przestanie potrzebować swoich najemników, CesBez pozbędzie się ich najwyżej rok później. Wszyscy będziecie zdania, że to jedyne logiczne posunięcie.
Dlaczego nie mówili o jego winie…? Zdobył się na odwagę i spytał głośno:
— Dlaczego nie obwiniacie mnie o śmierć Milesa?
Księżna spojrzała znacząco na męża, przekazując mu pytanie, a on skinął głową i odpowiedział. W imieniu obojga?
— Illyan twierdzi w swoim raporcie, że Milesa zastrzelił żołnierz Bharaputry.
— Ale nie znalazłby się na linii ognia, gdybym nie…
Książę przerwał mu gestem.
— Gdyby sam tego nie chciał. Nie próbuj ukryć swojej prawdziwej winy, biorąc na siebie inne. Sam popełniłem w życiu zbyt dużo błędów, żeby tak łatwo dać się zwieść. — Spuścił wzrok na własne buty. — Zastanawialiśmy się również nad dalszą przyszłością. Wprawdzie ty ze swoją osobowością znacznie różnisz się od Milesa, ale dzieci, które spłodzisz, będą takie same pod względem genetycznym. Barrayar może nie potrzebować ciebie, lecz twojego syna.
— Tylko po to, żeby przetrwał system Vorów — wtrąciła cierpkim tonem księżna Vorkosigan. — Wątpliwy cel, mój kochany. Wyobrażasz sobie siebie jako dziadka i mądrego nauczyciela hipotetycznych dzieci Marka? Staniesz się dla nich taki, jakim twój ojciec był dla Milesa?
— Niech Bóg broni — oświadczył kategorycznie książę, ściszając głos.
— Uważaj, żebyś sam nie został ofiarą. — Zwróciła się do Marka. — Kłopot w tym… — na chwilę spojrzała w bok — że jeśli nie uda się nam odzyskać Milesa, nie tylko będziesz musiał związać się z nami. Wówczas czeka cię poważne zadanie. Będziesz odpowiedzialny za spokój i dobrobyt co najmniej kilku milionów ludzi w swoim okręgu; będziesz ich reprezentował w Radzie Książąt. Miles uczył się tego od dziecka; nie wiem, czy w ogóle można wysłać tam w ostatniej chwili zastępcę.
Och, na pewno nie, na pewno.
— Cóż — powiedział w zamyśleniu książę. — Ja byłem takim zastępcą. Zanim skończyłem jedenaście lat, nie byłem spadkobiercą, tylko następnym w kolejce. Przyznaję, że kiedy zamordowano mojego starszego brata, zmianie mojego przeznaczenia pomógł błyskawiczny bieg wypadków. W czasie wojny Szalonego Yuriego wszyscy dyszeliśmy żądzą zemsty. Dopiero gdy zatrzymałem się dla nabrania oddechu, musiałem się pogodzić z myślą, że kiedyś zostanę księciem. Nie bardzo sobie jednak wyobrażałem, że to „kiedyś” oznacza pięćdziesiąt lat. Być może ty też, Marku, będziesz miał wiele lat na naukę. Ale możliwe, że mój tytuł spadnie na ciebie już jutro.
Vorkosigan miał siedemdziesiąt dwa umownie liczone lata, czyli osiągnął wiek średni jak na warunki galaktyczne, ale w oczach surowych Barrayarczyków był już stary. Książę Aral nie oszczędzał się w życiu — czyżby już opadł z sił? Jego ojciec książę Piotr żył dwadzieścia lat dłużej, przeżywając niemal podwójne życie.
— Ale czy Barrayar zaakceptowałby jako następcę klona? — spytał z powątpiewaniem Mark.
— Już dawno przyszedł czas na zmiany w prawie. Twoja sprawa z pewnością ustanowi ważny precedens. Przy odpowiedniej dozie uporu z mojej strony prawdopodobnie uda mi się ich przekonać…
Mark nie wątpił w to.
— Ale za wcześnie rozpoczynać wojnę o prawa, dopóki nie wyjaśni się sprawa zaginionej kriokomory. Na razie według oficjalnej wersji Milesa zatrzymały gdzieś obowiązki, a ty składasz nam pierwszą wizytę. To mniej więcej prawda. Nie muszę chyba dodawać, że szczegóły mają charakter poufny.
Mark pokręcił głową, a potem przytaknął. Miał zawroty głowy.
— Czy to konieczne? Przypuśćmy, że nigdy mnie nie stworzono, a Miles zginął gdzieś podczas pełnienia obowiązków służbowych. Wówczas pana następcą zostałby Ivan Vorpatril.
— Tak — odrzekł książę. — I po jedenastu pokoleniach wygasłaby linia Vorkosiganów.
— Gdzie leży problem?
— Problem polega na tym, że mamy inną sytuację. Istniejesz. Problem polega na tym, że… zawsze chciałem, by moim następcą został syn Cordelii. Zwróć uwagę, że mówimy o stosunkowo rozległych ziemiach.
— Sądziłem, że większość pana rodowej własności spłonęła po zniszczeniu Vorkosigan Voshnoi.
Książę wzruszył ramionami.
— Coś jednak ocalało. Na przykład ta posiadłość. Ale mój majątek to nie tylko ziemie; jak powiada Cordelia, majątek daje posada. Jeśli uznamy twoje prawa do niego, musisz uznać prawa majątku do siebie.
— Może pan zatrzymać wszystko — oświadczył szczerze Mark. — Podpiszę każdy dokument.
Książę się skrzywił.
— Możesz to uważać za rodzaj wprowadzenia do nowej roli, Marku — odezwała się księżna. — Spotkasz ludzi, którzy będą się poważnie zastanawiać nad tymi pytaniami. Po prostu musisz znać niepisaną listę najważniejszych spraw.
Książę wyglądał, jakby jego myśli zbłądziły gdzie indziej; powoli wypuścił powietrze. Kiedy ponownie spojrzał na Marka, był przerażająco poważny.
— To prawda. Jest jeszcze jedna sprawa, nie tylko nigdzie niespisana, ale trudno o niej nawet mówić. Muszę cię ostrzec.
Skoro nawet książę Vorkosigan ma kłopoty, by to z siebie wyrzucić…
— O co chodzi? — spytał ostrożnie Mark.
— Istnieje… fałszywa teoria dziedziczenia, według której jako potomek jednej z sześciu linii jestem następcą tronu Cesarstwa Barrayaru, gdyby cesarz Gregor zmarł bezpotomnie.
— Tak — rzekł zniecierpliwiony Mark. — Wiem o tym. Przecież od tego wziął początek spisek Galena. Najpierw pan, potem Miles, po nim Ivan.
— Owszem, ale dziś kolejność wygląda inaczej: ja, Miles, po nim ty, potem Ivan. W tej chwili Miles — formalnie rzecz biorąc — nie żyje. Czyli celem mogę być ja, a zaraz po mnie ty. Nie jako kopia Milesa, ale ty jako ty.
— Bzdura — wybuchł Mark. — To brzmi jeszcze niedorzeczniej niż pomysł, żebym miał zostać księciem Vorkosiganem!
— Trzymaj się tej myśli — poradziła księżna. — Powtarzaj ją i nigdy nie daj po sobie poznać, że możesz myśleć inaczej.
Wpadłem między szaleńców.
— Gdyby ktokolwiek zaczął z tobą rozmawiać na ten temat, jak najszybciej zawiadom o tym mnie, Cordelię albo Simona Illyana — dodał książę.
Mark wcisnął się w fotel, jak mógł najgłębiej.
— Dobrze…
— Przestraszyłeś go, mój drogi — zauważyła księżna.
— W tej sprawie paranoja staje się koniecznym warunkiem zachowania dobrego zdrowia — rzekł ze smutkiem książę. Przez chwilę obserwował Marka w milczeniu. — Wyglądasz na zmęczonego. Zaprowadzimy cię do twojego pokoju. Umyjesz się i odpoczniesz.
Wszyscy troje wstali. Mark wyszedł za Vorkosiganami do brukowanego korytarza. Księżna ruchem głowy wskazała korytarz o łukowym sklepieniu biegnący pod krętymi schodami.
— Pojadę rurą windową, by zobaczyć się z Eleną.
— Dobrze — zgodził się książę. Mark musiał ruszyć za nim po schodach. Pokonawszy dwie kondygnacje, przekonał się, w jak kiepskiej jest formie. Zanim dotarli na drugie półpiętro, dostał zadyszki jak starzec. Książę skręcił w korytarz na trzecim piętrze.
— Nie chcecie mnie chyba umieścić w pokoju Milesa? — spytał z przestrachem Mark.
— Nie. Ale ten pokój należał do mnie, gdy byłem dzieckiem.
Czyli przed śmiercią jego starszego brata. Pokój drugiego syna. Świadomość tego była równie nieprzyjemna jak myśl, że mógłby tu mieszkać Miles.
— Dziś to pokój gościnny. — Książę uchylił kolejne zwykłe drewniane drzwi na zawiasach. Oczom Marka ukazała się słoneczna komnata. Ręcznie robione drewniane łóżko i szafki w nieokreślonym wieku musiały być warte fortunę; stojąca u rzeźbionego wezgłowia konsola sterująca światłem i mechanicznie zamykanymi oknami wyglądała wręcz niestosownie.
Obejrzawszy się za siebie, Mark pochwycił pytający wzrok księcia, który wydał mu się tysiąc razy gorszy od pełnych uwielbienia spojrzeń Dendarian, kiedy jeszcze uważali go za Naismitha. Przycisnął dłonie do głowy i wychrypiał:
— Milesa tu nie ma!
— Wiem — odparł cicho książę. — Chyba szukałem w tobie… samego siebie. I Cordelii. I ciebie.
Chcąc nie chcąc, Mark poszukał w księciu swoich cech. Nie był pewien. Kiedyś Vorkosigan miał zapewne ten sam kolor włosów. Włosy Marka i Milesa były tak samo ciemne jak włosy młodszego admirała Vorkosigana na holowidach. Mark wcześniej już wiedział, że Aral Vorkosigan jest młodszym synem starego generała księcia Piotra Vorkosigana, ale jego starszy brat nie żył od sześćdziesięciu lat. Zdumiała go szybkość, z jaką obecny książę przypomniał sobie o tym i skojarzył z jego osobą. Dziwne i straszne. Miałem zabić tego człowieka. Nadał mogę. W ogóle nie dba o własne bezpieczeństwo.
— Ludzie z CesBezu nawet nie potraktowali mnie fast — pentą. Nie boi się pan, że nadal mogę być tak zaprogramowany, żeby pana przy najbliższej okazji zabić? — A może jego wygląd sugerował, że nie stanowi poważnego zagrożenia?
— Udawało mi się, że zabiłeś już swego przybranego ojca. Doznałeś katharsis, więc chyba wystarczy? — Książę w zadumie skrzywił usta.
Mark przypomniał sobie zdziwienie Galena, gdy strzał z porażacza nerwów trafił go prosto w twarz. Pomyślał sobie, że bez względu na sposób, w jaki umrze, Aral Vorkosigan w chwili śmierci na pewno nie będzie wyglądał na zdziwionego.
— Z tego, jak Miles opisał tamten incydent, wynika, że uratowałeś mu wtedy życie — rzekł książę. — Dwa lata temu, na Ziemi, podjąłeś decyzję. Wybrałeś stronę, po jakiej chciałeś walczyć. Doskonale. Mam wiele obaw związanych z twoją osobą, Marku, ale nie boję się; że mogę zginąć z twojej ręki. Wcale nie jesteś gorszy od swojego brata, jak ci się wydaje. Moim zdaniem dorównujesz mu.
— Pierwowzoru. Miles nie jest moim bratem, tylko pierwowzorem — Doprawił sztywno Mark.
— Twoimi pierwowzorami jesteśmy my, Cordelia i ja — odrzekł z przekonaniem książę.
Mina Marka wskazywała, że ma inne zdanie. Książę wzruszył ramionami.
— Miles jest, jaki jest, ale istnieje dzięki nam. Być może postępujesz rozsądnie, podchodząc do nas z nieufnością. Dla ciebie też możemy się okazać niedobrzy.
Ogarnęła go niewypowiedziana tęsknota, którą zaraz pohamował Jednak paraliżujący strach. Para pierwowzorów. Rodzice. Nie był pewien, czy nie za późno na to, by mieć rodziców. Oboje byli tak potężni. W ich cieniu czuł się nic nieznaczącą drobiną, całkowicie Bezradną. Nagle dziwnie zapragnął, by Miles wrócił. Chciał mieć przy sobie kogoś w swoim wieku i swojego wzrostu, z kim mógłby porozmawiać.
Książe ponownie zajrzał do jego sypialni.
— Pym chyba się zajął twoimi rzeczami.
Nie mam żadnych rzeczy. Tylko to, co na sobie… panie. — Nie mógł się powstrzymać od dodania grzecznościowego zwrotu.
— Musiałeś mieć więcej ubrań!
— To, co przywiozłem z Ziemi, zostało w schowku na Escobarze. Skończył się okres wynajmu, toteż zapewne wszystkie rzeczy zostały skonfiskowane.
Książę przyjrzał mu się uważnie.
— Przyślę kogoś, by zdjął z ciebie miarę i przygotował ci odpowiedni zestaw. Gdyby twoja wizyta przypadła na nieco normalniejszy czas, oprowadzilibyśmy cię wszędzie, przedstawili krewnym i przyjaciołom. Zwiedziłbyś miasto. Sprawdzilibyśmy twoje uzdolnienia i dopilnowali, żebyś poszerzył swoją edukację. Niektóre z tych rzeczy zrobimy i tak.
Szkoła? Jaka? Przydział do barrayarskiej akademii wojskowej był dla niego równoznaczny z zejściem do piekieł. Mogli go zmusić… Istniały skuteczne sposoby sprzeciwu. Udało mu się już nie przyjąć garderoby Milesa.
— Gdybyś czegoś potrzebował, wezwij Pyma przez konsolę — poinstruował go książę.
Sługami byli tu ludzie. To takie dziwne. Jego strach powoli ustępował miejsca nieokreślonemu niepokojowi.
— Mogę dostać coś do jedzenia?
— Ach, proszę, zjedz obiad z Cordelia i ze mną za godzinę. Pym zaprowadzi cię do Żółtego Salonu.
— Sam trafię. Piętro niżej, korytarzem na południe, trzecie drzwi na prawo.
Brwi księcia powędrowały w górę.
— Zgadza się.
— Uczyłem się tego.
— W porządku. My także uczyliśmy się ciebie. Odrobiliśmy lekcje.
— Na czym więc polega test?
— Cały figiel w tym, że nie ma żadnego testu. To życie, najprawdziwsze.
I najprawdziwsza śmierć.
— Przepraszam — wyrzucił z siebie Mark. Za Milesa? Za siebie? Nie miał pojęcia.
Mina księcia świadczyła, że on także się zastanawia; na ustach zaigrał mu ironiczny uśmiech.
— Cóż… dziwne, ale znając już smutną prawdę, czuję coś w rodzaju ulgi. Wcześniej, kiedy Miles znikał, nie wiedzieliśmy, gdzie jest i co jeszcze przyjdzie mu o głowy, żeby… spotęgować chaos. Tym razem przynajmniej wiemy, że na pewno nie wpadnie w gorsze tarapaty.
Machnął ręką i odszedł, nie wchodząc za Markiem do pokoju ani go nie popychając. Markowi przemknęła myśl o trzech sposobach zabicia księcia. Ale tamta nauka odbywała się wieki temu. Wspinanie się po schodach bardzo go zmęczyło. Zamknął drzwi i padł na rzeźbione łóżko, drżąc na całym ciele.