Przez pierwsze dwa dni książę i księżna nie przydzielali mu żadnych zadań, chcąc rzekomo dać mu czas na dojście do siebie po męczącej podróży przez kilka punktów skokowych. Poza porą dość oficjalnych posiłków, Mark w ogóle nie widywał księcia Vorkosigana. Wędrował po domu i okolicy bez żadnych ograniczeń, nigdzie nie dostrzegając straży, obserwowany tylko dyskretnie przez księżnę. Umundurowani strażnicy stali przy bramach; Markowi zabrakło jednak odwagi, by sprawdzić, czy rozkazano im nie wypuszczać go z posiadłości ani nie wpuszczać tu osób niepowołanych.
Uczył się o Domu Vorkosiganów, ale musiał się przyzwyczaić do tego, że naprawdę się tu znalazł. Wszystko zdawało się nieznacznie odstawać od jego oczekiwań. Budynek był prawdziwym labiryntem i mimo że pozostawiono tu mnóstwo antyków, wszystkie stare okna wymieniono na nowoczesne, wyposażone w pancerne szyby i automatyczne okiennice — nawet te w kuchni znajdującej się w suterenie. Dom wyglądał więc jak wielka muszla, połączenie pałacu, fortecy i więzienia. Czy mógł wśliznąć się do wnętrza muszli?
Przez całe życie jestem więźniem. Chcę wreszcie być wolny.
Trzeciego dnia przyniesiono mu nowe ubrania. Zjawiła się księżna, by pomóc mu wszystko rozpakować. Przez okno, które uparcie otwierał na tajemniczy, niebezpieczny i nieznany świat, wpadało jasne światło i chłodne powietrze jesiennego ranka.
Otworzywszy jeden z pokrowców, ujrzał na wieszaku strój w nieprzyjemnie wojskowym stylu, tunikę z wysokim kołnierzem i lamowane spodnie w srebrnobrązowych barwach Vorkosiganów, łudząco podobne do liberii straży przybocznej księcia, tyle że bardziej błyszczały się kołnierz i epolety.
— Co to jest? — zapytał podejrzliwie.
— Ach, dość krzykliwe, prawda? — powiedziała księżna. — To twój mundur najmłodszego lorda Domu Vorkosiganów.
Jego, nie Milesa. Wszystkie nowe ubrania były skrojone komputerowo i dość luźno dopasowane; serce w nim zamarło, gdy obliczył, ile będzie musiał zjeść, żeby uniknąć włożenia tego uniformu.
Widząc jego skonsternowaną minę, księżna uśmiechnęła się lekko.
— Właściwie jest to strój tylko na dwie okazje. Na posiedzenie Rady Książąt i na uroczyste obchody urodzin cesarza. A te nastąpią za kilka tygodni. — Zawahała się, przesuwając palcem po godle Vorkosiganów wyszytym na kołnierzu tuniki. — Wkrótce potem wypadają urodziny Milesa.
Cóż, Miles w tej chwili się nie starzeje, gdziekolwiek przebywa.
— Urodziny to dla mnie obce pojęcie. Jak nazywacie to wydarzenie, gdy wyciąga się kogoś z replikatora macicznego?
— Dzień, w którym mnie wyciągnięto z replikatora, moi rodzice nazwali moimi urodzinami — odparła cierpkim tonem.
Racja, przecież była Betanką.
— Ja nie znam daty swoich urodzin.
— Nie? Masz ją w swojej kartotece.
— Jakiej kartotece?
— W karcie medycznej z Bharaputry. Nigdy jej nie widziałeś? Zdobędę jej kopię. To na swój sposób fascynująca lektura, mimo że trochę przerażająca. Twoje urodziny były siedemnastego zeszłego miesiąca.
— I tak przegapiłem. — Zamknął pokrowiec i schował głęboko w szafie. — Nieważne.
— Ważne, że ktoś czci nasze istnienie — zaprotestowała uprzejmie. — Ludzie to jedyne zwierciadło, w jakim możemy się przejrzeć. Tylko oni nadają nam sens. Dobro i zło są w ludziach. Same nie istnieją w całym wszechświecie. W każdej kulturze ludzkiej karą jest odosobnienie.
— To… prawda — przyznał, przypominając sobie własną niewolę. — Hm. — Następny ubiór lepiej pasował do jego nastroju: był czarny. Choć przy bliższych oględzinach okazał się niemal identyczny z mundurem najmłodszego lorda, godła i lamówki wyszyte gładką czernią zamiast srebrem wyglądały mniej wyzywająco na tle czarnej tkaniny.
— To na pogrzeby — poinformowała go księżna bezbarwnym głosem.
— Ach. — Pojąwszy aluzję, wsunął ubranie do szafy obok munduru Vorów. W końcu zdecydował się na najmniej wojskowy spośród strojów: luźne spodnie, niskie buty bez klamer, stalowych nosków czy innych agresywnych ozdób, oraz koszulę i kamizelkę w ciemnych odcieniach granatu, zieleni, czerwieni i brązu. Czuł się jak w kostiumie, ale świetnie uszytym. Kamuflaż? Czy strój, który nosi człowiek, reprezentuje go czy maskuje?
— Czy to ja? — zapytał księżnej, wychodząc z łazienki, by się pokazać.
Niemal się roześmiała.
— Bardzo głębokie pytanie na temat ubioru. Nie potrafię na nie odpowiedzieć.
Czwartego dnia na śniadaniu zjawił się Ivan Vorpatril. Miał na sobie zielony mundur polowy porucznika armii cesarskiej, który świetnie podkreślał jego wysoką wysportowaną sylwetkę. Kiedy wszedł, Żółty Salon wydał się nagle bardzo zatłoczony. Mark skurczył się w sobie pod ciężarem poczucia winy, podczas gdy jego domniemany kuzyn witał ciotkę stosownym pocałunkiem w policzek, a wuja oficjalnym skinieniem głowy. Następnie wyciągnął z kredensu talerz i wypełnił go po brzegi jajkami, mięsiwem i słodkim pieczywem, tworząc z nich niebezpiecznie chybotliwą górę. Drugą ręką chwycił kubek kawy, nogą odsunął sobie krzesło i zasiadł naprzeciw Marka.
— Cześć, Mark — zauważył w końcu jego istnienie. — Wyglądasz kwitnąco. Kiedy cię tak rozepchało? — Wepchnął sobie do ust kęs smażonego mięsa i zaczął żuć.
— Dziękuję, Ivan. — Mark starał się uciec w lekki sarkazm. — Jak widzę, ty się nie zmieniłeś. — Miał nadzieję, że zabrzmiało to jak „nie widzę poprawy”.
Brązowe oczy Ivana rozbłysły; zaczął mówić, lecz wpadła mu w słowo ciotka.
— Ivanie. — W jej głosie zabrzmiała nuta przygany.
Mark nie sądził, że księżna zwraca mu uwagę za próbę mówienia z pełnymi ustami, ale Ivan przełknął i zwrócił się do niej zamiast do Marka:
— Proszę o wybaczenie, ciociu Cordelio. Ale przez niego nadal mam kłopoty z szafami i innymi małymi, zamkniętymi i ciemnymi przestrzeniami.
— Przepraszam — bąknął Mark, garbiąc się. Ale jakiś wewnętrzny głos mówił mu, że nie powinien dać się zastraszyć Ivanowi, dodał więc: — Przekonałem tylko Galena do porwania ciebie, żeby sprowadzić Milesa.
— A więc to był twój pomysł.
— W każdym razie podziałało. Zaraz się zjawił i dla ciebie złożył głowę pod topór.
Ivan zacisnął szczęki.
— Niestety nie zerwał z tym zwyczajem — odgryzł się zjadliwym tonem.
Mark musiał zamilknąć. Jednak kuzyn dodał mu nieco otuchy. Przynajmniej on traktował go tak, jak na to zasługiwał. Należna i mile widziana nagana. Czuł, że niemal odżywa pod tym deszczem wzgardy, niczym usychająca roślina. Ivanowi udało się prawie poprawić mu humor.
— Skąd się tu wziąłeś? — spytał go.
— Wierz mi, to nie mój pomysł — odrzekł Ivan. — Mam cię stąd zabrać. Żebyś się trochę przewietrzył.
Mark zerknął na księżnę, ale ona skupiła całą uwagę na mężu.
— Już? — spytała.
— Spełniamy prośbę — powiedział książę Vorkosigan.
— Aha. — Jak gdyby nagle zrozumiała. Markowi jednak nie rozjaśniło się w głowie; to nie była jego prośba. — Dobrze. Może Ivan pokaże mu po drodze kawałek miasta.
— O to właśnie chodzi — rzekł książę. — Ivan jest oficerem, więc nie trzeba będzie przydzielać nikogo do ochrony.
Dlaczego, żeby mogli szczerze porozmawiać? A kto go będzie ochraniał przed Ivanem?
— Chyba jednak ktoś na zewnątrz będzie ubezpieczał?
— Och, oczywiście.
Tej ochrony nikt nie miał zauważyć, nawet ci, którzy ją przydzielili. Mark zastanawiał się, czemu niewidzialna ochrona nie zrobi sobie wolnego, twierdząc, że cały czas była tam, gdzie powinna. Podejrzewał, że między poważniejszymi kryzysami przez długi czas udaje się robić takie sztuczki.
Po śniadaniu Mark przekonał się, że porucznik lord Vorpatril ma własny samochód, sportowy, lśniący czerwonym lakierem. Niechętnie zajął miejsce obok Ivana.
— A więc — rzekł niepewnie — dalej masz ochotę urwać mi głowę?
Ivan śmignął przez bramy posiadłości i włączył się do ruchu miejskiego Vorbarr Sultany.
— Teoretycznie tak. Praktycznie rzecz biorąc — nie. Każdy, kto stanąłby między mną a stanowiskiem wuja Arala, jest dla mnie na wagę złota. Chciałbym, żeby Miles miał tuzin dzieci. I mógłby mieć, gdyby zaczął… w każdym razie dosłownie spadłeś mi z nieba. Gdyby nie ty, uznaliby mnie już za oficjalnego następcę. — Zamilkł na chwilę, przemykając przez skrzyżowanie obok czterech innych pojazdów pędzących w przeciwnych kierunkach i mijając je o włos. — Jak źle jest naprawdę z Milesem? Wuj Aral mówił przez holowid mało konkretnie. Nie wiem, czy ze względów bezpieczeństwa, w każdym razie nie pamiętam, żeby kiedykolwiek był taki sztywny.
Na ulicach panował większy tłok niż w Londynie, a ruch — jeśli to możliwe — przebiegał jeszcze bardziej chaotycznie. A może obowiązywało tu prawo dżungli, według którego przeżyć mógł tylko najsilniejszy. Trzymając się kurczowo siedzenia, Mark odrzekł:
— Nie wiem. Dostał w pierś granatem igłowym. Gorsze mogło być tylko rozerwanie na pół.
Czyżby twarz Ivana skurczyła się przez moment ze zgrozy? Jednak zaraz potem wróciła maska beztroski.
— Trzeba będzie najlepszych urządzeń reanimacyjnych, żeby go złożyć z powrotem do kupy — ciągnął Mark. — A mózg… nigdy nie wiadomo, dopóki nie zakończy się ożywianie. — A potem jest już za późno. — Ale na razie nie w tym największy kłopot.
— Tak. — Ivan skrzywił się. — Wiesz co, schrzaniliście to tak, że bardziej nie można. Jak mogliście stracić… — Skręcił ostro, trąc krawędzią o nawierzchnię jezdni, aż trysnęły iskry, i zaklął pod adresem wielkiej ciężarówki poduszkowej, która niemal wjechała w jego wóz od strony Marka. Mark skulił się i zamknął usta. Lepiej skończyć rozmowę, niż zginąć; jego życie mogło zależeć od tego, czy będzie przeszkadzać kierowcy. Oglądając rodzinne miasto Milesa, w pierwszej chwili odniósł wrażenie, że połowa jego mieszkańców chce się zabić na ulicy przed zapadnięciem zmierzchu. Być może dotyczyło to tylko tych, którzy stawali na drodze Ivanowi. Ivan ostro zawrócił, ustawiając samochód na parkingu i uniemożliwiając zaparkowanie dwóm innym pojazdom, które kierowały się w stronę pustego miejsca. Zahamował tak gwałtownie, że Mark omal nie wylądował na przednim panelu.
— Zamek Vorhartung — oznajmił Ivan, wskazując obiekt głową, kiedy zamilkł już wizg silnika. — Dziś nie ma posiedzenia Rady Książąt, więc muzeum jest czynne dla zwiedzających. Ale my nie należymy do zwiedzających.
— Co za… kultura — rzekł ostrożnie Mark, wyglądając przez przezroczysty dach. Wyłaniający się zza drzew Zamek Vorhartung rzeczywiście przypominał dawny warowny zamek, zbudowany byle jak z nijakiego kamienia. Wznosił się na urwistym cyplu nad rwącą rzeką, która dzieliła Vorbarr Sultanę na dwie części. Dziś został zamieniony w park; tam gdzie niegdyś podczas zajadłych i daremnych ataków ludzie i konie, brnąc przez zamarznięte błoto, wlekli machiny oblężnicze, dziś znajdowały się klomby z kwiatami.
— Po co tu właściwie przyjechaliśmy?
— Masz się tu spotkać z pewnym człowiekiem. Nie mogę nic więcej powiedzieć. — Ivan otworzył dach i wygramolił się z samochodu. Mark poszedł za jego przykładem.
Ivan, nie wiadomo, czy zgodnie z wcześniejszym planem, czy z przekory, zaprowadził go jednak do muzeum zajmującego całe skrzydło zamku. Wystawiano tu broń i zbroje Vorów od czasów Izolacji. Ivan wszedł za darmo jako umundurowany żołnierz, ale za Marka skwapliwie zapłacił kilkoma monetami. Mark przypuszczał, że dla pozorów, ponieważ członkowie kasty Vorów także mieli wstęp wolny. Nigdzie nie zobaczył wprawdzie żadnej informacji, ale gdy ktoś był Vorem, powinien zapewne wiedzieć.
A może Ivan w ten subtelny sposób chciał obrazić Marka, dając mu do zrozumienia, co myśli o jego przynależności do kasty. Ivan grał chamaszlachcica z tą samą wystudiowaną precyzją, z jaką grał porucznika armii cesarskiej i występował w każdej innej roli, jakiej wymagał od niego świat. Zdaniem Marka prawdziwy charakter Ivana pozostawał nieodgadniony; nie można było nie doceniać jego subtelności ani uważać go za prostaka.
A więc miał się spotkać z jakimś człowiekiem. Z kim? Jeżeli to kolejne przesłuchanie przez CesBez, dlaczego nie mogło się odbyć w Domu Vorkosiganów? Może to ktoś z rządu albo Centrowej Koalicji premiera księcia Arala? Niemożliwe, żeby Ivan mógł zaaranżować jakiś zamach, przecież w ciągu minionych dwóch lat Vorkosiganowie mieli mnóstwo okazji, żeby go skrycie zabić. Może chcą go oskarżyć o jakąś zainscenizowaną zbrodnię? Do głowy przychodziły mu coraz bardziej zawiłe intrygi, których wspólną cechę stanowił absolutny brak logiki i motywów.
Przyglądał się rzędowi dwuręcznych mieczy zawieszonych na ścianie w porządku chronologicznym, które ilustrowały ewolucję, jaką w ciągu dwóch wieków przeszło barrayarskie rzemiosło kowalskie, a potem pospieszył za Ivanem do gabloty z bronią palną; dojrzał tam bogato zdobioną ładownicę dużego kalibru, należącą, jak głosił napis, do cesarza Vlada Vorbarry. Pociskami były złote kule z litego metalu wielkości opuszka kciuka Marka. Strzał z bliskiej odległości musiał być podobny do uderzenia cegłą, której nadano śmiertelną prędkość. Z dalszej odległości zapewne chybiano. Zatem biedny chłop czy właściciel ziemski musiał chodzić po polach i wyszukiwać kule, które nie trafiły w cel. Albo, co gorsza, trafiły. Niektóre z błyszczących kuł były spłaszczone lub zniekształcone. Ku wielkiemu zdumieniu Marka, wywieszka przy jednej z nich informowała, że ten oto pocisk zabił lorda Vor…takiego — a — takiego podczas jakiejś tam bitwy… „wyciągnięty z mózgu” Mark przypuszczał, że po jego śmierci. Miał nadzieję. Dobry Boże. Dziwił się tylko, że ktoś zadał sobie trud i oczyścił wystrzelony pocisk ze starej krwi, zwłaszcza gdy spoglądał na makabryczną zawartość innych gablot. Na przykład na spreparowany skalp cesarza Yuriego wypożyczony z prywatnej kolekcji jakiegoś klanu Vorów.
— Lordzie Vorpatril.
Człowiek, który wypowiedział te słowa, zjawił się tak bezgłośnie, że Mark nie miał pojęcia, skąd tu nadszedł. W średnim wieku, o inteligentnym wyglądzie, w stonowanym stroju; mógł być administratorem muzeum.
— Proszę ze mną.
Bez zbędnych pytań i komentarzy Ivan ruszył za mężczyzną, dając Markowi znak, by poszedł przodem. Wciśnięty w ten sposób między nich, Mark powlókł się jak niepyszny, rozdzierany i lękiem, i ciekawością.
Przeszli przez drzwi opatrzone napisem „Wstęp wzbroniony”, które człowiek otworzył mechanicznym kluczem, a potem zamknął za nimi, pokonali schody i znaleźli się w przestronnym, wyłożonym drewnem korytarzu, a po chwili w pokoju położonym na ostatnim piętrze narożnej wieży. Kiedyś znajdował się tu posterunek wartownika, dziś pomieszczenie zamieniono w gabinet. W kamienną ścianę w miejsce otworów strzelniczych wbudowano zwykłe okna. Czekał tu na nich pewien człowiek. Siedział na taborecie wpatrzony w strome brzegi rzeki oraz gromady jaskrawo ubranych ludzi spacerujących po ścieżkach.
Był to szczupły, ciemnowłosy mężczyzna w wieku trzydziestu kilku lat, którego luźny, czarny strój pozbawiony pseudowojskowych ozdób podkreślał wyjątkową bladość cery. Spojrzał na nich, uśmiechając się przelotnie do ich przewodnika.
— Dziękuję, Kevi. — Widocznie było to zarazem powitanie i pożegnanie, przewodnik bowiem skinął głową i wyszedł.
Ivan skłonił głowę i rzekł:
— Panie.
Dopiero teraz Mark rozpoznał człowieka w czerni.
Cesarz Gregor Vorbarra. Niech to szlag. Drogę do drzwi zagradzał mu Ivan. Mark opanował atak paniki. Gregor to tylko człowiek, w pokoju jest sam, zapewne nie ma broni. Cała reszta to… propaganda. Szum. Złudzenie. Mimo to serce waliło mu jak szalone.
— Witaj, Ivanie — powiedział cesarz. — Dziękuję, że przyszedłeś. Może zechciałbyś zejść i obejrzeć eksponaty?
— Już widziałem — odparł lakonicznie Ivan.
— Mimo wszystko. — Gregor wskazał ruchem głowy drzwi.
— Za pozwoleniem — zaprotestował Ivan — ale to nie Miles, nawet gdyby się bardzo starał. I chociaż na to nie wygląda, szkolono go kiedyś na zamachowca. Czy to nie zbyt pochopne?
— Cóż — rzekł cicho Gregor. — Zaraz się przekonamy. Chcesz mnie zabić, Marku?
— Nie — wychrypiał Mark.
— Sam słyszysz, Ivanie. Przejdź się, proszę. Niebawem przyślę po ciebie Keviego.
Zawiedziony Ivan skrzywił się. Mark wyczuł coś więcej niż tylko żal, Ivan nie zaspokoi ciekawości. Opuścił pokój, skłoniwszy się przesadnie nisko, co mogło oznaczać: „Na twoją odpowiedzialność, panie”.
— Cóż, lordzie Marku — odezwał się po chwili Gregor. — Jak ci się podoba w Vorbarr Sułtanie?
— Dość szybko mignęła mi przed oczami — rzekł niepewnie Miles.
— Dobry Boże, nie pozwoliłeś chyba Ivanowi prowadzić?
— Nie wiedziałem, że mam inny wybór.
Cesarz się roześmiał.
— Usiądź.
Wskazał Markowi krzesło za konsolą; pokoik raczej skromnie umeblowano, jeśli nie liczyć wiszących na ścianach licznych zabytkowych druków i map wojskowych, które pochodziły zapewne ze zbiorów muzeum.
Uśmiech cesarza zniknął, ustępując miejsca tamtemu zamyślonemu spojrzeniu, które utkwił w Marku, a jemu przypomniał się pytający wzrok, jakim zmierzył go książę Vorkosigan. „Kim jesteś?” — mówiło spojrzenie cesarza, choć nie było tak natarczywe jak księcia. Potrafił je znieść.
— To twój gabinet, panie? — zapytał Mark, sadowiąc się ostrożnie na cesarskim krześle. Pokój wydawał się zbyt mały i surowy dla takiego dostojnika.
— Jeden z gabinetów. W tym budynku kryje się mnóstwo takich pokoi, czasem w najdziwniejszych zakamarkach. Książę Vorvolk ma gabinet w starych lochach. Można tam dotknąć głową sufitu. Chronię się w tym pokoiku podczas spotkań Rady Książąt albo wtedy, gdy mam jakieś inne sprawy do załatwienia.
— Czy występuję w roli sprawy do załatwienia? Bo na pewno nie jest to wizyta dla przyjemności. Spotkanie ma charakter osobisty czy oficjalny?
— Nawet moje splunięcie ma charakter oficjalny. Na Barrayarze trudno oddzielić te sfery od siebie. Miles… był… — Gregorowi też niełatwo przyszło mówić o nim w czasie przeszłym — bez względu na kolejność, członkiem mojej kasty, oficerem mojej armii, synem wyjątkowo ważnego, jeśli nie najważniejszego urzędnika, moim przyjacielem od zawsze. Poza tym następcą Księcia Okręgu. A książęta to mechanizm, dzięki któremu jeden człowiek — dotknął własnej piersi — przekłada się na sześćdziesięciu, a dalej na rzesze. Książęta są pierwszymi oficerami cesarstwa; ja jestem jego kapitanem. Rozumiesz, że cesarstwo to nie tylko ja? Cesarstwo to pojęcie geograficzne, to społeczeństwo. Rzesze, ogrom ludzi — i każdy z osobna — to jest cesarstwo. Ja jestem tylko jego cząstką, którą zresztą można wymienić — widziałeś na dole skalp mojego stryjecznego dziadka?
— Hm… tak. Wystawiono go w… bardzo widocznym miejscu.
— Tu jest siedziba Rady Książąt. Punkt podparcia dźwigni może uważać się za najważniejszy element, ale bez dźwigni jest niczym. Szalony Yuri zapomniał o tym, ja nie. Inną cząstkę stanowi książę Okręgu Vorkosiganów. Jego również można wymienić. — Zamilkł.
— Jak… ogniwo łańcucha — podsunął nieśmiało Mark, chcąc udowodnić, że słucha uważnie.
— Ogniwo kolczugi. Element sieci. W której jedno słabe ogniwo nie stanowi zagrożenia. Katastrofę może dopiero wywołać zerwanie wielu naraz. Mimo to… oczywiście lepiej, żeby zostało jak najwięcej mocnych i pewnych.
— Oczywiście. — Dlaczego tak na mnie patrzysz?
— Opowiedz mi, co się wydarzyło w Obszarze Jacksona. Tak jak to widziałeś. — Gregor przysiadł na swoim stołku, krzyżując nogi, spokojny i uważny jak kruk na gałęzi.
— Muszę zacząć całą historię od pobytu na Ziemi.
— Śmiało. — Niewymuszony uśmiech mówił, że Mark ma mnóstwo czasu i wdzięcznego słuchacza.
Zacinając się, Mark rozpoczął opowieść. Gregor zadawał niewiele pytań, ale dociekliwych; wtrącał się tylko wówczas, gdy Mark zawieszał głos na opisie trudniejszych chwil. Mark szybko zorientował się, że Gregorowi nie zależy na suchych faktach. Widocznie czytał już raport Illyana. Cesarz szukał czegoś innego.
— Nie przeczę, że kierowały tobą szlachetne pobudki — rzekł w pewnym momencie Gregor. — Przemysł transplantacji mózgów to wstrętny proceder. Ale chyba zdajesz sobie sprawę, że twoja jedna akcja nawet go nie zadraśnie. Dom Bharaputra posprząta po was i wróci do tego, co robił zawsze.
— Dla czterdziestu dziewięciu klonów to ogromna różnica — upierał się Mark. — Wszyscy mówią to samo. „Nie dam sobie rady ze wszystkim, więc nie zrobię nic”. I nic nie robią. Interes toczy się dalej. Zresztą gdybym mógł wrócić przez Escobar, jak planowałem, wiadomość o tym mogłaby się roznieść. Dom Bharaputra mógłby nawet próbować legalnie odebrać klony, a wtedy obrzydliwa prawda wyszłaby na jaw. Dopilnowałbym tego. Nawet z escobarskiego więzienia. Gdzie zresztą trudno by było sięgnąć ludziom Bharaputry. I może… może zainteresowałbym tą sprawą więcej osób.
— Ach! — rzekł Gregor. — Chwyt reklamowy.
— To nie był żaden chwyt — zaprotestował chrypliwie Mark.
— Przepraszam. Nie chciałem przez to powiedzieć, że twój czyn to coś takiego. Wręcz przeciwnie. Ale opracowałeś całą strategię dalszego postępowania.
— Tak, tylko że wszystko wzięło w łeb, kiedy straciłem kontrolę nad Dendarianami. Gdy dowiedzieli się, kim naprawdę jestem. — Nachmurzył się na wspomnienie tamtej bezradności.
Ponaglany przez Gregora, Mark zaczął relacjonować śmierć Milesa, fatalną utratę kriokomory, daremne próby jej odzyskania oraz upokarzające wydalenie ich z przestrzeni Obszaru Jacksona. Zorientował się, że wypowiada więcej własnych myśli niż zwykle, ale… niemal udzieliła mu się swoboda Gregora. Jak on to robił? Łagodny, prawie skromny sposób bycia stanowił kamuflaż dla człowieka zręcznie manipulującego ludźmi dla własnej korzyści. Nie zatrzymując się na szczegółach i przeinaczając nieco fakty, Mark opowiedział o incydencie z Maree oraz swoim odizolowaniu, które omal nie przyprawiło go o szaleństwo, a potem wreszcie zamilkł.
Gregor zmarszczył w zamyśleniu brwi i przez dłuższą chwilę także milczał. Do diabła, prawie cały czas milczał.
— Wydaje mi się, Marku, że lekceważysz własne możliwości. Przeszedłeś próbę w bitwie, udowadniając, że jesteś odważny. Potrafisz przejąć inicjatywę i dokonać śmiałych czynów. Nie brakuje ci sprytu, choć czasem… informacji. Nieźle na początek dla przyszłego księcia, którym może kiedyś zostaniesz.
— Nigdy. Nie chcę być księciem Barrayaru — sprzeciwił się kategorycznie Mark.
— To mógłby być pierwszy szczebel w drodze do mojego stanowiska — zasugerował Gregor z nikłym uśmiechem.
— Nie! Gorzej nie mogłoby się stać. Zjedliby mnie żywcem. Mój skalp dołączyłby do kolekcji na dole.
— Niewykluczone. — Uśmiech Gregora przybladł, — Tak, często się zastanawiałem, dokąd trafią części mojego ciała. A jednak — dwa lata temu byłeś nawet gotów spróbować zastąpić Arala w roli księcia.
— Udawać. Teraz mówimy o rzeczywistości. Nie o jej imitacji. — Sam jestem imitacją, nie wiesz o tym? — Badałem teren z zewnątrz, nie wyobrażam sobie, że mógłbym się znaleźć w środku.
— Wiesz, wszyscy zaczynamy w ten sposób — powiedział Gregor. — Udajemy. Nasza rola to pozory, pusta skorupa, którą powoli wypełniamy prawdziwym ciałem.
— I stajemy się maszyną?
— Niektórzy tak. To patologiczny rodzaj książąt i mamy paru takich. Inni stają się… bardziej ludzcy. Maszyna, rola, później staje się poręczną protezą, która służy człowiekowi. Dla swoich celów korzystam z obu rodzajów. Trzeba tylko wiedzieć, w jakim stadium złudzenia co do własnej osoby znajduje się człowiek, z którym rozmawiasz.
Tak, do nauki tego człowieka musiała przyłożyć rękę księżna Cordelia. Mark niemal widział dotyk jej dłoni, jak fosforyzujące w ciemności ślady.
— A jakie są twoje cele, panie?
Gregor wzruszył ramionami.
— Utrzymać pokój. Hamować różne frakcje, żeby się nawzajem nie pozabijały. Dopilnować, żeby żaden galaktyczny najeźdźca ni gdy więcej nie postawił stopy na barrayarskiej ziemi. Wspierać rozwój gospodarczy. Zawsze, gdy pojawiają się kłopoty ekonomiczne, najbardziej zagrożony jest pokój. Okres mojego panowania jest pod tym względem nadzwyczaj szczęśliwy: udało się terraformować drugi kontynent, rozpoczęliśmy pełną kolonizację Sergyaru. Wreszcie udało się nam opanować plagę tego podskórnego robactwa. Zasiedlanie Sergyaru powinno pochłonąć nadmiar energii kilku pokoleń. Ostatnio studiowałem historię różnych kolonizacji, zastanawiając się, jakich błędów powinniśmy się wystrzegać… cóż…
— Mimo to nie chcę być księciem Vorkosiganem.
— Nieobecność Milesa nie pozostawia ci wyboru.
— Bzdura. — Przynajmniej miał nadzieję, że to bzdura. — Powiedziałeś, panie, że można to ogniwo wymienić. Jeśli zajdzie potrzeba, znajdą kogoś odpowiedniejszego. Na przykład Ivana.
Gregor uśmiechnął się ponuro.
— Przyznaję, że sam często uciekałem się do tego argumentu. Choć w moim przypadku chodzi przede wszystkim o potomstwo. Koszmary o tym, co się stanie z fragmentami mojego ciała, są niczym wobec strachu o dzieci, jakie teoretycznie mogę w przyszłości mieć. Nie zamierzam poślubić pochodzącego z rodu Vorów dziewczęcia, którego linie genealogiczne szesnastokrotnie krzyżują się z moimi w ciągu życia ostatnich sześciu pokoleń. — Zreflektował się nagle i urwał, robiąc przepraszającą minę. Mimo to Mark pomyślał, że to nadzwyczaj opanowany człowiek. Nieoczekiwany przypływ szczerości mógł przecież służyć określonemu celowi.
Zaczynała go boleć głowa. Bez Milesa… czy z Milesem, wszystkie te barrayarskie dylematy i tak dotyczą Milesa. Mark stanie wobec własnych dylematów. Stawi czoło własnym demonom, nie tym adoptowanym.
— To nie jest moje powołanie. Nie mam talentu. Nie interesuje mnie to. Nie mam… tego czegoś. — Potarł szyję.
— Pasji? — podsunął Gregor.
— Tak, nie mam w sobie pasji, by zostać księciem.
Po chwili Gregor zapytał zaciekawiony:
— A jaką wobec tego masz pasję, Marku? Jeśli nie chodzi o rząd, władzę ani bogactwo — właściwie ani słowem nie wspomniałeś o bogactwie.
— Bogactwo, dzięki któremu mógłbym zniszczyć Bharaputrę, jest poza moim zasięgiem, toteż nie ma o czym mówić. Na pewno nigdy nie zdobędę takiego majątku. Ale… niektórzy ludzie to kanibale. Dom Bharaputra, jego klienci — chcę powstrzymać kanibali. Dla tego celu warto wstawać z łóżka. — Zdał sobie sprawę, że zaczął mówić głośniej, więc znów opadł na miękkie krzesło.
— Innymi słowy… twoją pasją jest sprawiedliwość. Albo, niech mi wolno będzie tak ująć — bezpieczeństwo. Ciekawe echo twojego, hm, pierwowzoru.
— Nie, nie! — No, może w pewnym sensie. — Przypuszczam, że na Barrayarze też są kanibale, ale nimi się nie interesuję. Nie chodzi mi o pilnowanie prawa, bo w Obszarze Jacksona transplantacje nie są nielegalne. Czyli policjant to też nie jest rozwiązanie. A może… to musiałby być bardzo niezwykły policjant. — W rodzaju tajnego agenta CesBezu? Mark spróbował wyobrazić sobie inspektora z listem kaperskim i upoważnieniem do przeprowadzenia akcji odwetowej. Z jakiegoś powodu w wizje wciąż się wdzierał jego pierwowzór. Przeklęta sugestia Gregora. To nie policjant, tylko błędny rycerz. Księżna ujęła to najtrafniej. Ale na świecie nie było już miejsca dla błędnych rycerzy; policja musiałaby ich aresztować.
Gregor odchylił się na swoim stołku, wyglądał na dość zadowolonego.
— To bardzo interesujące. — Jego roztargniona mina przywodziła na myśl kogoś, kto stara się zapamiętać kod do sejfu. Wstał i zaczął spacerować wzdłuż ściany, co chwila wyglądając przez inne okno. Odwrócony w stronę światła zauważył: — Wydaje mi się, że możliwość realizacji twojej… pasji w dużej mierze zależy od tego, czy uda się odzyskać Milesa.
Mark westchnął ciężko.
— To już ode mnie nie zależy. Nigdy mi nie pozwolą… zresztą, co więcej mógłbym zrobić niż CesBez? Może lada dzień go znajdą.
— Innymi słowy… — rzekł wolno Gregor — nie masz żadnego wpływu na najważniejszą w tej chwili sprawę w swoim życia. Wyrazy szczerego współczucia.
Mark wbrew własnej woli uderzył w ton szczerości.
— Jestem tu niemal więźniem. Nie mogę niczego zrobić i nie mogę stąd wyjechać!
Gregor spojrzał na niego z ukosa.
— A próbowałeś?
Mark zamilkł.
— No… właściwie jeszcze nie.
— Aha. — Gregor odwrócił się od okna i z wewnętrznej kieszeni wyjął małą plastikową kartę. Przez biurko podał ją Markowi. — Mój Głos niesie się tylko do granic interesów Barrayaru — rzekł. — Mimo wszystko… oto mój prywatny numer widkomu. Twoje zgłoszenia będzie oglądać tylko jedna osoba. Znajdziesz się na specjalnej liście. Wystarczy, że podasz swoje imię, a cię połączą.
— E… dziękuję — bąknął zmieszany Mark. Na karcie znajdował się tylko pasek z kodem: brakowało innych oznaczeń. Pieczołowicie schował prezent.
Gregor dotknął audiokomu wpiętego w klapę i powiedział coś do Keviego. Po kilku chwilach rozległo się pukanie, potem otworzyły się drzwi i ponownie wszedł Ivan. Mark, który zaczął się kołysać na krześle Gregora — w ogóle nie skrzypiało — wstał nieco skrępowany.
Pożegnanie Gregora z Ivanem było podobnie lakoniczne jak powitanie, a później Ivan wyprowadził Marka z pokoju na wieży. Kiedy znaleźli się za rogiem, usłyszeli za sobą kroki i Mark się obejrzał. Kevi prowadził już następnego gościa na audiencję u Jego Cesarskiej Mości.
— I jak poszło? — spytał Ivan.
— Jestem zupełnie wypompowany — przyznał Mark.
Ivan uśmiechnął się posępnie.
— Gregor czasem ma na ludzi taki wpływ, kiedy rozmawia z nimi jako cesarz.
— Jako cesarz? Może gra cesarza?
— Och, nie, nie gra.
— Dał mi swój numer. — I pewnie przejrzał wszystkie moje.
Ivan uniósł brwi.
— Witaj w klubie wybrańców. Tych, którzy go dostali, można policzyć na palcach obu rąk.
— Czy… Miles też do nich należał?
— Oczywiście.