ROZDZIAŁ DRUGI

Wyszli z rękawa statku pasażerskiego równym krokiem, trzymając się pod ręce. Quinn niosła na ramieniu worek, Miles trzymał swą torbę podróżną w wolnej ręce. Wszystkie głowy w hali przylotów orbitalnej stacji transferowej odwróciły się w ich stronę. Zadowolony Miles zerknął ukradkiem na swoją towarzyszkę, prowadząc ją pod ostrzałem rzucanych z ukosa zazdrosnych spojrzeń mężczyzn. Moja Quinn.

Tego ranka (ale czy to rzeczywiście był ranek? — będzie musiał sprawdzić czas obowiązujący flotę Dendarii) Quinn wyglądała szczególnie wspaniale, prawie już przypominała dawną Quinn. Udało się jej nadać szarym spodniom mundurowym z wieloma kieszeniami modny wygląd, wpuszczając nogawki w cholewki czerwonych zamszowych butów (stalowa nakładka pod wąskim noskiem buta pozostała niezauważona). Miała też na sobie kusą jasnoczerwoną bluzkę bez rękawów. Biel skóry odcinała się od czerwieni bluzki oraz ciemnych krótkich włosów. Skupiając wzrok na ostrych barwach, nie dostrzegało się atletycznej budowy jej ciała, o którego sile ktoś mógłby się przekonać, gdyby chciał sprawdzić ciężar tego cholernego worka.

Bystre spojrzenie brązowych oczu zdradzało inteligencję. Jednak mężczyźni milkli w pół słowa na widok całej twarzy o doskonałych rysach i proporcjach. Była to bardzo kosztowna twarz, dzieło chirurga artysty obdarzonego niewątpliwym geniuszem. Postronny obserwator mógłby powziąć podejrzenie, że za tę twarz zapłacił niski brzydal prowadzący pod rękę piękność, którą też najprawdopodobniej kupił. Postronny obserwator nigdy by się nie domyślił, jaka była prawdziwa cena: kobieta musiała zapłacić swoją dawną twarzą, spaloną w walce w przestrzeni Tau Verde. Była to jedna z pierwszych strat odniesionych w bitwie przez oddział admirała Naismitha — przed dziesięciu laty. Boże. Miles uznał, że nie będzie się przejmował postronnymi obserwatorami.

Ostatnim reprezentantem tego gatunku był jakiś bogaty prezes, który przypominał Milesowi cywilną blond wersję kuzyna Ivana i który przez większą część dwutygodniowej podróży z Sergyaru na Escobar usiłował uwieść Quinn. Miles dostrzegł go teraz, jak ładował bagaż na lotopaletę, wzdychając z poczuciem klęski, a potem ruszył ciężkim krokiem w swoją stronę. Pomijając fakt, że człowiek przypominał Ivana, Miles nie czuł do niego wrogości. Właściwie nawet mu współczuł, ponieważ Quinn miała niezwykle ostry język i szybki refleks.

Miles wskazał ruchem głowy umykającego Escobarczyka, pytając półgłosem:

— Co mu powiedziałaś na koniec, żeby się go pozbyć, kochana? Quinn spojrzała w tę stronę. W jej oczach zaigrały wesołe iskierki i zaśmiała się.

— Gdybym ci powiedziała, mógłbyś się poczuć zażenowany.

— Na pewno nie. Powiedz.

— Powiedziałam mu, że potrafisz robić pompki na języku. Zapewne uznał, że nie sprosta takiej konkurencji.

Miles oblał się purpurą.

— Nie zwodziłabym go tak długo, tylko że z początku nie byłam pewna, czy nie jest jakimś agentem — dodała przepraszająco.

— A teraz jesteś pewna?

— Tak. Szkoda. Mogło być jeszcze zabawniej.

— Mnie nie. Nastawiłem się na małe wakacje.

— Tak, i chyba bardzo ci się przydały. Wyglądasz na wypoczętego.

— Naprawdę spodobał mi się pomysł udawania w podróży małżeństwa — zauważył. — Nawet mi to na rękę. — Nabrał trochę więcej powietrza. — Mamy już za sobą miodowy miesiąc, może więc dorzucimy do kompletu ślub?

— Nigdy nie dajesz za wygraną, co? — Powiedziała to swobodnym tonem. Tylko lekkie drgnienie ramienia powiedziało mu, że jego słowa sprawiły jej ból. Przeklął się w duchu.

— Przepraszam. Obiecałem, że nie będę poruszał tego tematu.

Wzruszyła wolnym ramieniem, jak gdyby przypadkiem uwalniając się z jego uścisku. Szła obok niego i wymachiwała gwałtownie ręką.

— Kłopot w tym, że nie chcesz, żebym została madame Naismith, Postrachem Dendarii. Chcesz, żebym została lady Vorkosigan z Barrayaru. To przyziemna funkcja. A ja urodziłam się do życia w przestrzeni. Gdybym nawet wyszła za jakiegoś ziemskiego szczura, zamieszkała w jakiejś dziurze z grawitacją i nigdy już nie miała wznieść się w przestworza… to nie wybrałabym Barrayaru. Nie, wcale nie chcę obrażać twojej ojczyzny.

Czemu nie? Wszyscy to robią.

— Moja matka cię lubi — powiedział.

— Podziwiam ją. Spotkałam ją jakieś sześć razy i za każdym razem robiła na mnie większe wrażenie. Mimo to… im bardziej mi imponuje, tym bardziej jestem oburzona, że Barrayar w tak skandaliczny sposób marnuje jej talenty. Gdyby została na Kolonii Beta, mogłaby dzisiaj być Głównym Inspektorem w Betańskiej Agencji Astrometrycznej. Albo kimkolwiek by miała ochotę.

— Miała ochotę zostać księżną Vorkosigan.

— Miała ochotę ulec czarowi twojego taty. Przyznaję, że jest czarujący. Nic jej nie obchodzi reszta kasty Vorów. — Quinn zamilkła, ponieważ zbliżali się do stanowiska celników escobarskich. Miles zatrzymał się obok niej. Nie patrzyli na siebie, ale w głąb hali. — Mimo że usiłuje trzymać fason, tak naprawdę jest bardzo zmęczona. Barrayar za dużo z niej wyssał. Barrayar jest jak rak. Zabija ją bardzo powoli.

Miles w milczeniu pokręcił głową.

— Ciebie też, lordzie Vorkosigan — dodała ponuro Quinn. Tym razem to on się wzdrygnął.

Wyczuła to i odrzuciła do tyłu głowę.

— W każdym razie admirał Naismith to szaleniec bardziej w moim typie. Lord Vorkosigan jest natomiast obowiązkowym i posłusznym nudziarzem. Widziałam cię na Barrayarze, Miles. Wyglądasz tam jak pół siebie samego. Stłamszony, jak gdyby przytłumiony. Nawet mówisz ciszej. To bardzo dziwne.

— Nie mogę… muszę się dopasować. Jeszcze za życia poprzedniego pokolenia ktoś z takim ciałem jak moje zostałby od razu uśmiercony jako podejrzany mutant. Nie mogę się wyrywać, muszę znać swoje miejsce. Zbyt łatwo mógłbym się stać celem ataków.

— Czy dlatego Cesarska Służba Bezpieczeństwa ciągle wysyła cię w misje pozaplanetarne?

— Żebym rozwijał się jako oficer. Żebym poszerzał horyzonty, zdobywał doświadczenia.

— A pewnego dnia złapią cię i sprowadzą z powrotem na stałe, abyś im służył swoimi doświadczeniami. Wycisną cię jak gąbkę.

— Ja już im służę, Elli — przypomniał jej poważnie. Mówił tak cicho, że musiała się nachylić. — Teraz, wtedy i zawsze.

Odwróciła wzrok.

— Dobra… kiedy więc uziemią cię na Barrayarze, chcę przejąć twoje stanowisko. Chcę kiedyś zostać admirał Quinn.

— Z mojej strony zgoda — rzekł przyjaźnie. Stanowisko, praca, otóż to. Czas, żeby odłożyć na bok lorda Vorkosigana i jego osobiste ambicje. Zresztą i tak musiał przerwać tę masochistyczną powtórkę głupiej rozmowy z Quinn o małżeństwie. Quinn to była Quinn; nie chciał, żeby przestała być Quinn nawet dla… lorda Vorkosigana.

Mimo przygnębienia, które go ogarnęło, na myśl o powrocie do Dendarian przyspieszył kroku. Minęli stanowisko celne i znaleźli się w gigantycznej stacji transferowej. Quinn miała rację. Niemal czuł, jak w jego ciele odradza się Naismith, poczynając od najgłębszych zakamarków umysłu, a kończąc na czubkach palców. Żegnaj, nudny poruczniku Milesie Vorkosiganie, tajny agencie Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa Barrayaru (któremu od dawna należy się awans); witaj, dzielny admirale Naismith, kosmiczny najemniku, wszędobylski żołnierzu fortuny.

Albo ofiaro kaprysów fortuny. Zwolnił kroku, gdy doszli do rzędu publicznych kabin komunikacyjnych w holu pasażerskim, i wskazał ich lustrzane drzwi.

— Sprawdźmy najpierw, co słychać u Oddziału Czerwonego. Jeżeli na tyle odzyskali już siły, żeby wyjść, chciałbym ich osobiście wypuścić ze szpitala.

— Dobra. — Quinn rzuciła worek, który wylądował niebezpiecznie blisko obutych w sandały stóp Milesa, wskoczyła do najbliższej pustej kabiny, włożyła kartę do szczeliny i wstukała kod.

Miles postawił torbę podróżną, usiadł na worku i przyglądał się Quinn. Kątem oka dostrzegł swoje pokawałkowane odbicie w lustrzanej mozaice na opuszczonych drzwiach sąsiedniej kabiny. Jego ciemne spodnie i luźna biała koszula nie były utrzymane w żadnym stylu typowym dla konkretnej planety, ale jako cywilny strój podróżny stanowiły dobre zabezpieczenie. Swobodny, nieformalny ubiór. Zupełnie niezły.

Kiedyś nosił mundury jak żółw skorupę, by w ten sposób ochronić osobliwe ułomności swego ciała. Ta zbroja była znakiem przynależności, który mówił: „Nie zaczynaj ze mną. Mam przyjaciół”. W którym momencie przestał tak bardzo potrzebować munduru? Nie pamiętał dokładnie.

I kiedy właściwie przestał nienawidzić własnego ciała? Minęły dwa lata od ostatniego poważnego urazu, jakiego doznał podczas misji ratowania zakładników, zaraz po niewiarygodnym zamieszaniu z jego bratem na Ziemi. Od długiego czasu był zupełnie zdrowy. Poruszył rękami, w których kości zostały zastąpione plastikowymi protezami, i stwierdził, że ma nad nimi taką samą władzę jak przed ostatnim wypadkiem, w którym zostały złamane. Jak przed wszystkimi wypadkami. Od wielu miesięcy nie dokuczały mu stany zapalne kości. Nie boli mnie, zdał sobie sprawę, kwaśno się uśmiechając. I to wcale nie była zasługa Quinn, choć Quinn miała działanie… wielce terapeutyczne. Czyżbym na starość odzyskiwał rozsądek?

Ciesz się tym, dopóki jest. Miał dwadzieścia osiem lat, osiągnął więc szczyt sprawności fizycznej. Czuł, że to szczyt, radosne apogeum, po którym w niedługiej przyszłości krzywa zacznie spadać.

Głosy z kabiny wyrwały go z tych rozważań i kazały wrócić do teraźniejszości. Quinn połączyła się z Sandy Hereld i powiedziała do niej:

— Cześć, wróciłam.

— Cześć, Quinnie, spodziewałam się ciebie. W czym mogę ci pomóc? — Nawet patrząc z boku, Miles zauważył, że Sandy znowu zrobiła z włosami coś dziwnego.

— Właśnie wysiadłam ze statku skokowego, jestem na stacji. Zamierzam trochę zboczyć z trasy. Potrzebuję transportu na dół, żeby zabrać ocalałych z Oddziału Czerwonego, a potem z powrotem na „Triumpha”. W jakim są stanie?

— Poczekaj chwilę, zaraz ci powiem… — Porucznik Hereld odwróciła się w lewo, żeby postukać w klawisze i wyświetlić na monitorze odpowiednie dane.

W zatłoczonym holu mignął jakiś człowiek w szarym dendariańskim mundurze. Ujrzał Milesa i z wahaniem, ostrożnie skinął mu głową, nie wiedząc, czy cywilny strój admirała jest jakimś przebraniem. Miles uspokoił go gestem, więc człowiek uśmiechnął się i ruszył dalej. Pamięć natychmiast podsunęła Milesowi niepotrzebne informacje: człowiek nazywał się Travis Gray, był technikiem polowym przydzielonym obecnie do statku „Peregrine”, od sześciu lat we flocie, ekspert od sprzętu łącznościowego, zbierał pochodzącą z Ziemi klasyczną muzykę sprzed ery Skoku… ile podobnych kartotek osobowych Miles miał w głowie? Setki? Tysiące?

Właśnie szykowały się nowe. Hereld odwróciła się z powrotem i zaczęła terkotać:

— Ives dostał przepustkę, a Boyd wrócił na „Triumpha” na dalsze leczenie. Centrum Życia Beauchene melduje, że mogą już wypuścić Durhama, Vifian i Aziza, ale najpierw chcą porozmawiać z kimś z dowództwa.

— Dobra.

— Kee i Zelaski… też chcą o nich rozmawiać.

Quinn zacisnęła usta.

— Dobrze — odparła sucho. Miles poczuł lekki i nieprzyjemny skurcz w żołądku. Podejrzewał, że nie będzie to miła rozmowa. — Daj im znać, że jesteśmy w drodze — dodała Quinn.

— Tak jest. — Hereld przerzuciła dane na holowizyjnym monitorze. — Zrobi się. Który chcesz wahadłowiec?

— Wystarczy mniejszy wahadłowiec pasażerski z „Triumpha”, chyba że trzeba przy okazji zabrać jakiś ładunek z portu Beauchene.

— Nie, niczego stamtąd nie bierzemy.

— W porządku.

Hereld zerknęła na monitor.

— Według escobarskiej kontroli lotów, mogę wam przysłać wahadłowiec dwa do doku J26 za trzydzieści minut. Dostaniecie zgodę na natychmiastowy start na ląd.

— Dzięki. Przekaż wiadomość — po naszym powrocie odbędzie się odprawa dla komandorów i właścicieli. Która godzina jest teraz w Beauchene?

Hereld rzuciła okiem w bok.

— Dziewiąta sześć. Doba trwa dwadzieścia sześć godzin i siedem minut.

— Czyli rano. Świetnie. Jaka na dole pogoda?

— Śliczna. Ciepło i przyjemnie.

— Dobrze, nie będę się musiała przebierać. Kiedy będziemy gotowi do odlotu z Portu Beauchene, damy ci znać. Quinn, bez odbioru.

Miles siedział na worku ze spojrzeniem wbitym we własne sandały, zatopiony w przykrych wspomnieniach. Była to jedna z bardziej męczących przygód Najemników Dendarii, którzy otrzymali zadanie przemycenia doradców wojskowych i materiałów na Marilac, stawiający nieustanny opór cetagandańskiej inwazji. Podczas ostatniego kursu bojowy wahadłowiec desantowy A4 z „Triumpha”, na którego pokładzie znajdował się cały Oddział Czerwony oraz kilku ważnych Marilakan, dostał się pod obstrzał nieprzyjaciela. Pilot, porucznik Durham, choć został śmiertelnie ranny i doznał szoku, sprowadził płonący i uszkodzony wahadłowiec do blokad doku na „Triumphie” z dostatecznie małą prędkością, dzięki czemu zespół ratowników zdołał dołączyć do pojazdu rękaw awaryjny, przeciąć powłokę i wydobyć wszystkich na zewnątrz. Udało się odrzucić uszkodzony wahadłowiec tuż przed jego eksplozją, a „Triumph” zdążył opuścić orbitę, zanim dosięgła go zemsta Cetagandan. I tak misja, która z początku miała być zupełnie prosta, spokojna i niewzbudzająca niczyich podejrzeń, znów przeistoczyła się w chaotyczny akt heroizmu, czego Miles zaczął szczerze nie cierpieć. Chaosu, nie heroizmu.

Po przygnębiającym przeliczeniu strat bilans wyglądał następująco: dwanaście osób ciężko rannych; „Triumph” nie miał odpowiednich środków, aby reanimować siedmiu najemników, zostali więc zamrożeni w kriostacie w nadziei, że uda się im pomóc później; u trzech osób stwierdzono definitywne ustanie funkcji życiowych. Teraz Miles będzie się musiał dowiedzieć, ilu z drugiej kategorii trzeba przenieść do trzeciej. W jego myślach wirował kalejdoskop twarzy, nazwisk i związanych z nimi niemiłych faktów. Według pierwotnych planów Miles miał być na pokładzie ostatniego wahadłowca, lecz postanowił polecieć wcześniej, żeby zająć się inną niecierpiącą zwłoki sprawą…

— Może nie będzie z nimi tak źle — powiedziała Quinn, odgadując powód jego miny. Wyciągnęła rękę, którą złapał i wstał z worka, a potem wziął swoją torbę podróżną.

— Sam spędziłem w szpitalach tyle czasu, że aż za dobrze potrafię postawić się na ich miejscu — wyjaśnił swą zadumę. Żeby choć jedna misja była doskonała. Ile by dał za jedną jedyną misję doskonałą, w której nie zdarzy się nic złego. Może najbliższa wreszcie się taka okaże.


Zaraz po wejściu do Centrum Życia Beauchene, specjalistycznej kriokliniki na Escobarze, z której usług korzystali Dendarianie, nozdrza Milesa zaatakował szpitalny zapach. Nie była to brzydka woń, w żadnym razie nie można jej było nazwać odorem — był to ledwie wyczuwalny dziwny zapaszek unoszący się w klimatyzowanym pomieszczeniu. Serce zabiło mu jednak szybciej, ponieważ woń jednoznacznie kojarzyła mu się z bólem i cierpieniem. Atak lub ucieczka. Żadne nie wchodziło tu w grę. Oddychał głęboko, opanowując pulsowanie w trzewiach i rozglądając się. Hol był utrzymany we współczesnym stylu pałacowo-technicznych wnętrz obowiązującym na Escobarze — czysty, lecz umeblowany niewielkim kosztem. Prawdziwe pieniądze zainwestowano w urządzenia na górze — sprzęt kriogeniczny, laboratoria regeneracyjne oraz sale operacyjne.

Wyszedł ich przywitać doktor Aragones, główny wspólnik kliniki, za którym poszli do jego gabinetu. Milesowi podobał się gabinet zapchany po sufit dyskami danych, kartami pacjentów i odbitkami artykułów, świadczył o tym, że jego właściciel jest technokratą, który bezustannie i poważnie myśli o tym, co robi. Podobał mu się także sam doktor Aragones, korpulentny, prostoduszny człowiek o brązowej skórze, szlachetnym nosie i siwiejących włosach, sympatyczny i szczery.

Doktor Aragones był bardzo zmartwiony, że nie ma dla nich lepszych wiadomości. Miles uznał, że najwyraźniej została zraniona jego duma.

— Przywozicie nam ludzi w okropnym stanie i oczekujecie cudów — narzekał, kręcąc się na krześle, kiedy Miles i Quinn zajmowali swoje miejsca. — Jeżeli chcecie mieć pewność, że cud nastąpi, trzeba przystąpić do działania od razu, gdy moi biedni pacjenci przeszli fazę wstępną.

Aragones nigdy nie nazywał ich „mrożonkami” i nie nadawał im innych przydomków wymyślanych przez żołnierzy. Zawsze mówił „moi pacjenci”. To również podobało się Milesowi.

— Na ogół — niestety — liczba i stan ofiar nie zależą od żadnego określonego i regularnego porządku — niemal przepraszającym tonem odrzekł Miles. — W tamtej akcji do szpitala pokładowego trafiło naraz dwadzieścia osiem osób z różnymi obrażeniami — poważnymi urazami, oparzeniami, zatruciami chemicznymi. Przez pewien czas panował straszny bałagan, dopiero po chwili udało się ustalić, kto jest najciężej ranny. Moi ludzie robili, co w ich mocy. — Zawahał się. — Sądzi pan, że warto by było nauczyć naszych medyków waszych najnowszych technik? A jeśli tak, byłby pan gotów poprowadzić takie zajęcia?

Aragones rozłożył ręce z zamyśloną miną.

— Można coś wykombinować… proszę przed wyjściem porozmawiać z administratorem Margarą.

Quinn zauważyła, jak Miles skinął głową, więc zanotowała coś w panelu raportowym.

Aragones wyświetlił na konsoli karty pacjentów.

— Najpierw najgorsze przypadki. Nie mogliśmy nic zrobić dla Kee i Zelaski.

— Widziałem… ranę głowy u Kee. Nie jestem zaskoczony. — Roztrzaskana jak melon. — Ale dysponowaliśmy kriokomorą, więc próbowaliśmy.

Aragones ze zrozumieniem pokiwał głową.

— Z panią Zelaski był podobny problem, choć nie mogliśmy tego stwierdzić od razu. W wyniku urazu większa część naczyń krwionośnych czaszki uległa zniszczeniu, toteż krew nie mogła swobodnie odpływać z mózgu i nie mogły się tam dostać kriopłyny. Komórki nerwowe pomiędzy krystalicznie zamrożoną warstwą a krwiakami uległy całkowitemu zniszczeniu. Przykro mi. Ich ciała znajdują się w naszej kostnicy, czekaliśmy na wasze instrukcje.

— Kee chciał, żeby jego ciało oddano rodzinie i pochowano go w ojczyźnie. Proszę polecić oddziałowi pogrzebowemu przygotować i wysłać ciało tymi kanałami co zwykle. Dostarczymy adres. — Dał znak Quinn, która znów coś zanotowała. — Zelaski nie podała nam adresu rodziny ani najbliższych krewnych. Kiedyś jednak mówiła kolegom z oddziału, co ma się stać z jej ciałem po śmierci. Proszę poddać ją kremacji, a prochy odesłać na „Triumpha” do naszych lekarzy.

— Dobrze. — Aragones usunął karty z wyświetlacza holowidu; zniknęły jak duchy. Na ich miejscu zjawiły się nowe. — Durham i Vifian są częściowo wyleczeni z obrażeń. Oboje cierpią na normalne w tym stanie zaburzenia układu nerwowego i tak zwaną krioamnezję. Utrata pamięci u Durhama jest nieco poważniejsza, między innymi z powodu komplikacji związanych z neuroimplantami pilota, które niestety musieliśmy usunąć.

— Czy w przyszłości będzie mu można wszczepić nowy układ?

— Za wcześnie, by cokolwiek konkretnego powiedzieć. Oboje mają raczej dobre rokowania, ale żadne nie zdoła wrócić do służby wojskowej co najmniej przez rok. Potem będą potrzebowali intensywnego i drobiazgowego szkolenia. W obu wypadkach zaleciłbym powrót do domu i rodzin, jeśli to tylko możliwe. Znajome otoczenie pomoże im z czasem odzyskać pamięć.

— Porucznik Durham ma rodzinę na Ziemi. Dopilnujemy, żeby tam trafił. Technik Vifian jest ze Stacji Kline. Zobaczymy, co da się zrobić.

Quinn energicznie pokiwała głową, znów zawzięcie notując.

— Mogę ich wam przekazać już dziś. Zrobiliśmy, co w naszej mocy, teraz wystarczą zwykłe urządzenia rehabilitacyjne. Zostaje jeszcze… Aziz.

— Mój żołnierz Aziz — przytaknął Miles. Aziz był w służbie Dendarian od trzech lat, zgłosił się i został przyjęty na szkolenie oficerskie. Miał dwadzieścia jeden lat.

— Aziz… znów żyje. To znaczy jego ciało zaczęło funkcjonować bez sztucznych środków zewnętrznych. Pozostał jeszcze drobny problem z regulacją temperatury, ale i to się poprawia bez naszej ingerencji.

— Przecież Aziz nie odniósł ran głowy. Co się stało? — zapytał Miles. — Chce pan powiedzieć, że czeka go wegetacja?

— Obawiam się, że Aziz jest ofiarą źle przeprowadzonego zamrożenia. Wszystko wskazuje na to, że za szybko i niedokładnie odprowadzono mu krew. Drobne grudki zamarzniętej krwi podziurawiły tkankę mózgu jak sito, doprowadzając do miejscowej martwicy. Usunęliśmy obumarłe części tkanki i zaczęliśmy tworzyć nowe komórki, które na szczęście zaczynają się rozrastać. Ale nie odzyska już swojej osobowości.

— Wszystko stracone?

— Być może zachowają się małe fragmenty wspomnień. Sny. Jednak nowe połączenia nerwowe ani wyuczone działania nie pozwolą mu odzyskać dawnych zasobów, bo nie ma już samej tkanki. To będzie nowy człowiek, który zacznie życie od poziomu zbliżonego do niemowlęcia. Na przykład, nie umie już mówić.

— Ale z czasem odzyska inteligencję?

Przed udzieleniem odpowiedzi Aragones długo się wahał.

— Może za kilka lat będzie potrafił wykonywać proste zadania, żeby żyć samodzielnie.

— Rozumiem. — Miles westchnął.

— Co chcecie z nim zrobić?

— On także nie podał adresu najbliższej rodziny. — Miles głęboko odetchnął. — Przetransportujcie go do jakiegoś zakładu długotrwałej opieki na Escobarze. Z dobrym oddziałem terapii. Poproszę, aby polecił pan instytucję tego typu. Utworzę mały fundusz, aby pokryć koszty leczenia, dopóki Aziz nie będzie mógł zacząć samodzielnego życia. Niezależnie od tego, ile czasu tam spędzi.

Aragones skinął głową, po czym on i Quinn zapisali stosowne informacje.

Ustaliwszy dalsze szczegóły administracyjne i finansowe, zakończyli naradę. Miles upierał się, że przed odebraniem dwojga rekonwalescentów odwiedzi Aziza.

— Nie pozna pana — ostrzegł go doktor Aragones, kiedy wchodzili do sali szpitalnej.

— Nie szkodzi.

Na pierwszy rzut oka Aziz nie wyglądał na ogrzanego nieboszczyka, jak obawiał się Miles, mimo niezbyt twarzowej szpitalnej koszuli, w jaką go ubrano. Na policzkach miał rumieńce, a dzięki odpowiedniemu poziomowi melaniny jego twarzy nie zdobiła szpitalna bladość. Leżał jednak w pościeli apatyczny, wychudły i powykręcany. Łóżko miało wysoko uniesione ścianki boczne, przywodząc na myśl łóżeczko dziecięce lub trumnę. Quinn stanęła pod ścianą i założyła ręce na piersi. Jej także szpitale i kliniki kojarzyły się z okropnymi przeżyciami.

— Azzie — zawołał cicho Miles, nachylając się nad nim. — Azzie, słyszysz mnie?

Oczy Aziza drgnęły i na moment skierowały się w jego stronę, lecz po chwili znów umknęły gdzieś w bok.

— Wiem, że mnie nie znasz, ale może później sobie przypomnisz. Byłeś dobrym żołnierzem, silnym i inteligentnym. W czasie katastrofy pomagałeś swoim kolegom. Miałeś wewnętrzną dyscyplinę, która kazała ci ratować życie. — Innych, nie własne. — Jutro pojedziesz do innego szpitala, gdzie pomogą ci wyzdrowieć. — Wśród obcych. Coraz więcej obcych. — Nie przejmuj się pieniędzmi. Zorganizuję. — Przecież nie ma pojęcia, co to są pieniądze. — Kiedy będę miał okazję, zawsze do ciebie zajrzę — obiecał Miles. Komu obiecywał? Azizowi? To już nie był Aziz. Sobie? Opuszczały go siły, mówił coraz ciszej, aż zamilkł zupełnie.

Pod wpływem bodźców dźwiękowych Aziz zaczął się rzucać na łóżku, wydając jakieś głośne nieartykułowane jęki; widocznie nie potrafił jeszcze panować nad natężeniem głosu. Mimo nadziei i najlepszych chęci, Miles nie mógł uznać tego za próbę porozumienia się. Pozostały jedynie zwierzęce odruchy.

— Trzymaj się — szepnął i wycofał się na korytarz, gdzie przez chwilę stał roztrzęsiony.

— Dlaczego to sobie robisz? — spytała cierpko Quinn. Jej skrzyżowane w obronnym geście ramiona zdawały się pytać: I dlaczego robisz to mnie?

— Po pierwsze, zginął właściwie przeze mnie, a po drugie — starał się mówić jak najswobodniej — nie fascynuje cię zaglądanie w oczy swoim największym lękom?

— Najbardziej boisz się śmierci? — spytała zaciekawiona.

— Nie. Nie śmierci. — Potarł czoło z wahaniem. — Utraty zmysłów. Przez całe życie pragnąłem się z tym pogodzić. — Poczuł, że przez jego ciało przepływa jakaś dziwna nieokreślona fala. — Bo zawsze byłem takim cwanym mądralą, który potrafi przechytrzyć każdego przeciwnika, i raz za razem to udowadniałem. Gdybym postradał zmysły… — Gdybym postradał zmysły, byłoby po mnie. Wyprostował się, choć w brzuchu czuł bolesne napięcie. Wzruszył ramionami, uśmiechając się do niej z trudem. — Naprzód, Quinn.


Po wizycie u Aziza spotkanie z Durhamem i Vifian było już łatwiejsze. Oboje umieli chodzić i mówić, choć trochę się zacinali, a Vifian nawet poznała Quinn. Zabrali ich do portu wynajętym wozem naziemnym. Ze względu na ich prawie wygojone rany Quinn starała się pohamować fantazję, z jaką zawsze prowadziła samochód. Kiedy dotarli do wahadłowca, Miles wysłał Durhama na przedni fotel obok pilota, jego towarzysza, i zanim dobili do „Triumpha”, Durham przypomniał sobie nie tylko jego imię, ale również niektóre zasady pilotażu. Miles przekazał oboje rekonwalescentów w ręce sanitariusza, który spotkał się z nimi w korytarzu wiodącym z włazu wahadłowca i zaprowadził ich do szpitala pokładowego, aby odpoczęli po trudach krótkiej podróży. Patrząc, jak odchodzą, Miles poczuł się trochę lepiej.

— Kosztowna sprawa — zauważyła w zamyśleniu Quinn.

— Tak. — Miles westchnął. — Rehabilitacja poważnie naruszy budżet oddziału medycznego. Mogę kazać księgowości floty wydzielić te fundusze, żeby medycy nie poczuli się zagrożeni czy oszukani. Ale co mam robić? Moi żołnierze wykazali się ogromną lojalnością; nie mogę ich zdradzić. Poza tym — uśmiechnął się przelotnie — płaci Cesarstwo Barrayaru.

— Zdawało mi się, że podczas odprawy przed misją szef CesBezu czepiał się twoich rachunków.

— Illyan musi się tłumaczyć, dlaczego co roku z jego budżetu znika suma wystarczająca do sfinansowania prywatnej armii, a nie może przyznać się, że taka armia w ogóle istnieje. Niektórzy księgowi cesarstwa oskarżają go o marnotrawstwo, co bardzo go… cii.

Unieruchomiwszy statek, dendariański pilot wahadłowca wyszedł schylony do korytarza i zaryglował właz. Skinął Milesowi głową.

— Kiedy czekałem na pana w porcie Beauchene, admirale, słyszałem w lokalnym kanale informacyjnym mało ważną wiadomość, która może pana zainteresować. Mało ważną tu, na Escobarze. — Człowiek kołysał się lekko na palcach.

— Słucham, sierżancie LaJoie. — Miles uniósł brwi z zaciekawieniem.

— Cetagandanie właśnie ogłosili, że wycofują się z Marilaku. Jak oni to określili… „Ze względu na ogromne postępy w sojuszu kulturalnym, przekazujemy nadzór nad porządkiem publicznym miejscowym władzom”.

Uradowany Miles zacisnął pięści.

— Innymi słowy porzucają swój marionetkowy rząd! Ha! — Przeskakiwał z nogi na nogę, klepiąc Quinn po plecach. — Słyszysz, Elli? Wygraliśmy! To znaczy oni wygrali, Marilakanie. — Nasza ofiara została odkupiona…

Udało mu się opanować ucisk w gardle, zanim zdążył uderzyć w płacz czy zrobić coś równie głupiego.

— Zrób coś dla mnie, Lajoie. Przekaż wiadomość flocie. Powiedz im ode mnie: chłopcy, robicie dobrą robotę. Zgoda?

— Tak jest. Z przyjemnością. — Pilot zasalutował z wesołą miną i pomaszerował korytarzem.

Twarz Milesa rozpromieniła się w radosnym uśmiechu.

— Widzisz, Elli? Simon Illyan kupił właśnie coś, na co warto było wydać tysiąc razy więcej. Gigantyczna inwazja planetarna Cetagandy — najpierw straciła impet — potem utknęła w miejscu — i wreszcie poniosła sromotną klęskę! Ja tego dokonałem — dodał głośnym od emocji szeptem. — To dzięki mnie.

Quinn także się uśmiechała, lecz jej piękna brew uniosła się z ironią.

— Ślicznie, ale jeżeli dobrze zrozumiałam prawdziwe intencje twojego CesBezu, Cesarstwo Barrayaru chciało uwikłać cetagandańską armię w wojnę partyzancką na Marilaku. Na długi czas. Aby odciągnąć uwagę Cetagandan od barrayarskich granic i punktów skokowych.

— Nie dostałem tego na piśmie. — Miles obnażył zęby niczym wilk. — Simon powiedział tylko: „Pomóż Marilakanom, kiedy nadarzy się okazja”. Taki rozkaz mnie obowiązywał, ani słowa więcej.

— Ale doskonale wiedziałeś, czego naprawdę chciał.

— Cztery lata krwawej wojny to chyba dość. Nie zdradziłem Barrayaru. Ani ja, ani nikt inny.

— Doprawdy? Jeżeli więc Illyan jest bardziej makiawelicznym typem niż ty, jak to się stało, że zwyciężyła twoja wersja? Pewnego dnia, Miles, zabraknie ci włosów, żeby je dzielić na czworo. I co wtedy poczniesz?

Uśmiechnął się tylko, kręcąc w odpowiedzi głową.


Uszczęśliwiony wieściami z Marilaku, miał wrażenie, że idąc do swojej kabiny na pokładzie „Triumpha”, niemal się unosi jak w stanie nieważkości. Rozejrzawszy się dyskretnie, aby sprawdzić, czy nikt nie nadchodzi korytarzem, objął i pocałował Quinn. Po gorącym i namiętnym pocałunku, który miał im wystarczyć na dość długo, Quinn poszła do siebie, a Miles wśliznął się do kabiny i westchnął, jak gdyby naśladując odgłos zasuwających się drzwi. Wreszcie w domu.

Rzucając torbę na łóżko i zmierzając prosto pod prysznic, zdał sobie sprawę, że to istotnie dom dla połowy jego osobowości. Dziesięć lat temu w pewnym krytycznym momencie lord Vorkosigan wymyślił na poczekaniu admirała Naismitha — swe alter ego — a potem dzięki brawurowej akcji objął na pewien czas dowództwo floty przemianowanej naprędce na Najemników Dendarii. Cesarska Służba Bezpieczeństwa Barrayaru doszła do wniosku, że taka przykrywka może się przydać… Nie, tę zasługę powinien przypisać sobie. To on przekonywał, intrygował, dowodził i w końcu zmusił CesBez, by znalazł flocie jakieś przeznaczenie. Uważaj, kogo udajesz. Możesz stać się nim naprawdę.

Kiedy właściwie admirał Naismith przestał być fikcyjną postacią i zaczął istnieć jako odrębna osoba? Naturalnie działo się to stopniowo, ale chyba od chwili rezygnacji jego nauczyciela-najemnika, komodora Tunga. A może przebiegły Tung domyślił się jeszcze przed Milesem, że jego rola we wspieraniu Milesa na tak wysokim stanowisku — bądź co bądź Miles był bardzo młody — jest już zakończona. W pamięci Milesa zaczęły się przesuwać po kolei kolorowe obrazy holowizyjne szczegółowej organizacji Wolnej Najemnej Floty Dendarii. Ludzie — sprzęt — administracja — logistyka — znał każdy statek, każdego żołnierza, każdy wahadłowiec i każdą sztukę broni. Wiedział, jak wszystko powinno do siebie pasować, co trzeba zrobić po pierwsze, co po drugie, trzecie, dwudzieste, aby z precyzyjnie obliczoną siła uderzyć w konkretny cel uzasadniony z taktycznego punktu widzenia. Doszedł do tego, że patrząc na statek taki jak „Triumph”, potrafił oczyma wyobraźni zobaczyć wszystko, co kryło się za każdą ścianą; każdy detal konstrukcyjny, każdy atut i słaby punkt; patrząc na oddział komandosów lub na komandorów i dowódców statków siedzących wokół stołu konferencyjnego, wiedział, co każdy z nich powie czy zrobi, zanim zdążyli o tym pomyśleć. Jestem górą. Wreszcie jestem górą. Dzięki temu zbrojnemu ramieniu mogę poruszać całe światy. Przełączył prysznic na suszenie i skierował na siebie strumień gorącego powietrza. Wychodząc z łazienki, wciąż chichotał pod nosem. Uwielbiam to.

Jednak wkrótce śmiech zamarł mu na ustach, ponieważ gdy otworzył szafkę ze swoimi mundurami, ujrzał puste wnętrze. Czyżby ordynans zabrał wszystko do czyszczenia albo naprawy? Jeszcze większe zdumienie ogarnęło go, kiedy zajrzał do innych szuflad i znalazł jedynie resztki przeróżnych cywilnych ubrań, które wkładał, zmieniając kolejny raz tożsamość i grając szpiega Dendarian. I trochę gorszej bielizny. To miał być jakiś kawał? Jeśli tak, to rzeczywiście się udał. Nagi i rozeźlony otworzył szafkę, w której trzymał broń. Pusto. To odkrycie było prawdziwym szokiem. Może ktoś ją zabrał do techników, żeby jeszcze raz skalibrować albo dodać jakieś programy taktyczne czy coś w tym rodzaju. Ale ordynans powinien już jednak dawno odnieść broń na miejsce. A gdybym nagle jej potrzebował?

Nie miał czasu. Zaraz zbiorą się jego ludzie. Kiedyś Quinn powiedziała, że Miles może paradować nago, wzbudzając tylko w pozostałych przekonanie, że są za bardzo ubrani. Przez chwilę kusiło go, by wypróbować jej teorię, lecz odsunąwszy od siebie tę upiorną wizję, włożył koszulę, spodnie i sandały, w których wszedł na pokład. Nie potrzebował munduru, żeby prowadzić odprawę. Już nie.

W drodze do sali konferencyjnej minął w korytarzu Sandy Hereld, która schodziła ze służby, i przyjaźnie skinął jej głową. Odwróciła się i spojrzała na niego zaskoczona, nie zatrzymując się.

— Już pan wrócił, admirale? Krótka podróż, nie ma co.

Nie określiłby raczej swej parotygodniowej podróży do cesarskiej kwatery głównej na Barrayarze jako krótkiej. Sandy musiała mieć na myśli wycieczkę na dół.

— Raptem dwie godziny.

— Co? — Zmarszczyła nos. Idąc tyłem, dotarła już do końca korytarza.

W sali czekali na niego wszyscy wyżsi oficerowie. Pomachał do Sandy i wskoczył do rury windowej.

Znajomy widok sali konferencyjnej oraz twarzy osób zgromadzonych przy lśniącym ciemnym stole podziałał na niego kojąco. Komandor Auson z „Triumpha”. Elena BothariJesek, niedawno awansowany komandor „Peregrine’a”. Jej mąż, komodor Baz Jesek, naczelny mechanik floty, kierujący podczas nieobecności Milesa wszystkimi naprawami i pracami remontowymi floty Dendarian na orbicie Escobaru. Oboje Jesekowie pochodzący z Barrayaru oraz Quinn należeli do nielicznej grupki Dendarian, którzy wiedzieli o podwójnej tożsamości Milesa. Komandor Truzillo z „Jayhawka” i kilkunastu innych. Wszyscy sprawdzeni i wierni. Jego ludzie.

Spóźniał się tylko Bel Thorne z „Ariela”. Rzadko się to zdarzało. Jedną z głównych cech Thorne’a była niezdrowa ciekawość; betański hermafrodyta zawsze traktował odprawę przed nową misją niczym prezent z okazji Święta Zimy. Miles odwrócił się do Eleny BothariJesek, aby porozmawiać z nią podczas czekania na pozostałych oficerów.

— Udało ci się odwiedzić matkę na Escobarze?

— Tak, dzięki. — Uśmiechnęła się. — Miło, że miałyśmy trochę czasu dla siebie. Porozmawiałyśmy o rzeczach, o których nie mogłyśmy mówić podczas naszego pierwszego spotkania.

Miles uznał, że rozmowa wyszła na dobre i matce, i córce. Z ciemnych oczy Eleny zdawał się znikać wieczny smutek. Coraz lepiej, kawałek po kawałeczku.

— To dobrze.

Syknęły drzwi i Miles uniósł głowę, ale to tylko weszła Quinn, niosła zabezpieczone pliki. W regulaminowym mundurze oficerskim wyglądała na osobę bardzo opanowaną i kompetentną. Wręczyła pliki Milesowi, który załadował je do konsoli i postanowił jeszcze czekać. Bel wciąż nie nadchodził.

Rozmowy umilkły. Oficerowie spoglądali na niego uważnie i ponaglająco. Uznał, że chyba lepiej będzie nie trzymać ich dłużej w niepewności, ale zanim uruchomił konsolę, spytał jeszcze:

— Czy jest jakiś powód spóźnienia komandora Thorne’a? Spojrzeli na niego, a potem po sobie. Nie stało się z nim chyba nic złego, na pewno natychmiast by mi zameldowano. Mimo to poczuł w żołądku bolesny ucisk niepokoju.

— Gdzie jest Bel Thorne?

Oficerowie milcząco wybrali na swojego przedstawiciela Elenę Bothari-Jesek. To bardzo zły znak.

— Miles — powiedziała z wahaniem. — Czyżby Bel miał wrócić przed tobą?

— Wrócić? Dokąd Bel się wybierał?

Patrzyła na niego jak gdyby zupełnie zwariował.

— Bel trzy dni temu odleciał z tobą „Arielem”. Quinn raptownie uniosła głowę.

— Niemożliwe.

— Trzy dni temu byliśmy jeszcze w drodze na Escobar — potwierdził Miles. Ból żołądka nasilał się, jakby narodziła się tam gwiazda neutronowa. Już nie panował nad salą, która pomału zaczynała wirować.

— Zabrałeś ze sobą Oddział Zielonych. Bel powiedział, że to miał być nowy kontrakt — dodała Elena.

— To jest nowy kontrakt. — Miles stuknął w konsolę. Jego żołądek zmienił się w czarną dziurę, a w głowie z wolna poczęło wyłaniać się rozwiązanie zagadki. Z twarzy oficerów, którzy wiedzieli o tamtej historii na Ziemi sprzed dwóch lat, mógł wyczytać, że i oni zaczęli się domyślać okropnej prawdy. Pozostali — większość — wyglądali na zupełnie zdezorientowanych…

— Dokąd niby miałem lecieć? — zapytał Miles. Sądził, że mówi łagodnie, ale kilka osób wzdrygnęło się.

— Do Obszaru Jacksona. — Elena patrzyła mu prosto w oczy wzrokiem zoologa, który zamierza przeprowadzić sekcję rzadkiego okazu. Nagła utrata zaufania…

Obszar Jacksona. Tylko tego brakowało.

— Bel Thome? „Ariel”? Taura? Dziesięć skoków do Obszaru Jacksona? — wykrztusił Miles. — Dobry Boże.

— Ale jeżeli ty to naprawdę ty — odezwał się Truzillo — kto to był trzy dni temu?

— Jeżeli ty to naprawdę ty — powtórzyła posępnie Elena. Grupa wtajemniczonych zaczęła spoglądać na niego równie podejrzliwie.

— Widzicie — rzekł głuchym głosem Miles, zwracając się do tej części oficerów, których miny mówiły: „O co tu do diabła chodzi?” — niektórzy mają złe bliźniacze rodzeństwo. Ja nie miałem takiego szczęścia. Mój brat bliźniak jest skończonym idiotą.

— Twój klon — rzekła Elena Bothari-Jesek.

— Mój brat — poprawił odruchowo.

— Mały Mark Piotr — powiedziała Quinn. — Och… niech to szlag.

Загрузка...