Mark, Bothari — Jesek i księżna siedzieli w bibliotece Domu Vorkosiganów dzień przed planowanym odlotem, sprawdzając specyfikację statku.
— Sądzi pani, że zdążę zatrzymać się jeszcze na Komarze, żeby zobaczyć moje klony? — spytał księżnę Mark z nutą tęsknoty w głosie. — Illyan mi pozwoli?
Na początek CesBez ulokował klony w prywatnej szkole z internatem na Komarze po konsultacjach z księżną, która z kolei informowała o wszystkim Marka. Dla CesBezu było to korzystne, ponieważ miał tylko jedno miejsce do pilnowania. Klonom podobało się, bo zostały razem ze swoimi przyjaciółmi, jedynymi znanymi im osobami w odmienionej nagle rzeczywistości. Nauczyciele również się cieszyli, bo mogli potraktować wszystkie klony jak jedną klasę wyrównawczą i wyedukować wszystkie razem. Równocześnie młodzi uchodźcy mieli okazję do kontaktów z młodymi ludźmi z normalnych rodzin (choć w większości pochodzących z arystokracji) i rozpoczęcia socjalizacji. Później, kiedy będzie bezpieczniej, księżna zamierzała wywierać naciski w sprawie znalezienia dla nich rodzin zastępczych, mimo dość niecodziennego wieku i wzrostu dzieci — klonów. Jak mają się nauczyć zakładania rodziny, jeśli nie będą miały modelu? — przekonywała Illyana. Mark podsłuchiwał ich rozmowę w najwyższym napięciu, ale się nie wtrącał.
— Oczywiście, jeśli sobie życzysz — powiedziała do Marka księżna. — Illyan będzie pewnie protestował, ale raczej z przyzwyczajenia. Tylko że… mógłby się odwołać do mocnego argumentu. Jeśli znów, Boże uchowaj, zetkniesz się z Domem Bharaputra, lepiej, jeśli nie będziesz wiedział wszystkiego o poczynaniach CesBezu. Rozsądniej będzie więc zatrzymać się na Komarze w drodze powrotnej. — Księżna sprawiała wrażenie, jak gdyby nie podobał się jej wydźwięk tych słów, ale spędziwszy wiele lat ze służbami bezpieczeństwa na co dzień, automatycznie wyciągnęła taki wniosek. Jeśli znów spotkam Vase Luigiego, klonami najmniej będę się przejmował, pomyślał z ironią Mark. Czego w ogóle oczekiwał, decydując się na tę wyprawę? Wciąż starał się uchodzić za bohatera? Bohater powinien być bardziej samodzielny i skromniejszy. Nie powinien do tego stopnia pragnąć pochwał, aby błagać o nie własne… ofiary. Już i tak się wygłupił.
— Nie — westchnął w końcu. — Gdyby któreś z nich chciało ze mną rozmawiać, chyba wiedzą, gdzie mnie znaleźć. — I tak żadna heroina mnie nie pocałuje.
Księżna uniosła w zdumieniu brwi, słysząc ton jego głosu, ale wzruszyła ramionami, wyrażając w ten sposób zgodę.
Na wniosek Bothari — Jesek zajęli się bardziej praktycznymi sprawami, takimi jak koszty paliwa i naprawy regulatora powietrza na statku. Bothari — Jesek i księżna, która — jak sobie przypomniał Mark — dowodziła kiedyś statkiem, były pochłonięte fachową dyskusją na temat regulacji prętów Necklina, kiedy ekran konsoli przedzielił się na pół i ukazała się na nim twarz Simona Illyana.
— Witaj, Eleno. — Skinął jej głową, bo to ona siedziała na krześle przed konsolą. — Chciałbym rozmawiać z Cordelia.
Bothari — Jesek uśmiechnęła się, kiwnęła głową, wyłączyła dźwięk i odsunęła się na bok. Dała znak księżnej, pytając szeptem:
— Będziemy mieć jakieś kłopoty?
— Chce nas zablokować — zmartwił się Mark, podczas gdy księżna sadowiła się przed konsolą. — Wiem, że Illyan chce mnie sprowadzić do parteru i zatrzymać.
— Cicho — upomniała go księżna, uśmiechając się nieznacznie. — Oboje macie tam siedzieć i nie wolno wam pisnąć ani słowem. Ja załatwiam sprawy z Simonem. — Ponownie włączyła fonię. — Słucham, Simonie, czego sobie życzysz?
— Milady. — Illyan skłonił głowę. — Najkrócej mówiąc, proszę zaniechać tej misji. Wasz plan jest nie do przyjęcia.
— Dla kogo, Simonie? Nie dla mnie. Kto jeszcze ma tu prawo głosu?
— Służba bezpieczeństwa — burknął Illyan.
— Ty jesteś służbą bezpieczeństwa. Będę ci wdzięczna, jeśli weźmiesz odpowiedzialność za swoje osobiste reakcje emocjonalne, nie próbując nadawać im żadnych abstrakcyjnych form. W przeciwnym razie wyłącz się i pozwól mi rozmawiać z kapitanem służby bezpieczeństwa.
— No dobrze. Plan jest nie do przyjęcia dla mnie.
— Najkrócej mówiąc, ciężko będzie.
— Proszę, żebyście go zaniechali.
— Odmawiam. Jeśli chcesz mnie zatrzymać, musisz wydać nakaz aresztowania Marka i mnie.
— Porozmawiam z księciem — rzekł sztywno Illyan tonem człowieka, który jest zmuszony odwołać się do ostatecznej instancji.
— Jest w zbyt poważnym stanie. Poza tym już z nim rozmawiałam.
Illyan gładko przełknął własny blef.
— Nie wiem, co chcecie osiągnąć, podejmując bez pozwolenia tę misję, co najwyżej wywołacie zamieszanie, narazicie czyjeś życie i znacznie uszczuplicie majątek.
— W tym sęk, Simonie. Nie wiem, co Mark potrafi zrobić. Ty także nie wiesz. Kłopot z CesBezem polega na tym, że ostatnio nie miał żadnej konkurencji. Uważacie swój monopol za zupełnie naturalny. Dobrze wam zrobi, jeśli ktoś was popędzi.
Illyan przez chwilę zaciskał w milczeniu zęby.
— Wystawiasz tym samym Dom Vorkosiganów na potrójne niebezpieczeństwo — powiedział w końcu. — Ryzykujesz utratę ostatniego odwodu.
— Wiem o tym. Mimo to wybieram ryzyko.
— Masz takie prawo?
— Większe niż ty.
— W rządzie, za zamkniętymi drzwiami, panuje największe poruszenie, jakie widziałem od wielu lat — powiedział Illyan. — Koalicja Centrowa gorączkowo szuka kogoś na miejsce Arala. Pozostałe trzy partie również.
— Doskonale. Mam nadzieję, że jednej z nich się uda, zanim Aral stanie na nogi, bo inaczej nigdy nie zdołam go namówić na emeryturę.
— Tylko to się dla ciebie liczy? — spytał dociekliwie Illyan. — Szansa na zakończenie kariery męża? Czy to lojalna postawa, milady?
— Liczy się dla mnie szansa, by go wywieźć żywego z Vorbarr Sultany — odparła lodowatym tonem. — Czego pragnęłam przez długie lata. Ty masz swoją lojalność, ja swoją.
— Kto potrafi go zastąpić? — zapytał przygnębiony Illyan.
— Wielu ludzi. Racozy, Vorhalas albo Sendorf, żeby wymienić tylko trzech. Jeśli nie, to znaczy, że z przywództwem Arala było coś nie tak. Wybitnego człowieka można poznać po tym, że zostawia godnych następców, którym przekazuje swoje umiejętności. Jeżeli uważasz Arala za małego człowieka, który usunął wszystkich potencjalnych rywali, siejąc tę małość jak dżumę, to zapewne Barrayarowi lepiej będzie bez niego.
— Wiesz, że tak nie myślę!
— Dobrze. Wobec tego sam sobie przeczysz.
— Co ja z tobą mam. — Illyan potarł kark. — Milady — rzekł w końcu. — Nie chciałem tego powiedzieć, ale czy pomyślałaś o niebezpieczeństwie, jakie może zaistnieć, kiedy lord Mark dotrze do lorda Milesa przed innymi?
Odchyliła się na krześle z uśmiechem, bębniąc lekko palcami o blat konsoli.
— Nie, Simonie. Jakie niebezpieczeństwo masz na myśli?
— Pokusę awansowania samego siebie — wypalił Illyan.
— Zamordowania Milesa. Powiedz to. — Jej oczy błysnęły groźnie. — Musisz zatem zrobić wszystko, żeby twoi ludzie dotarli do Milesa pierwsi. Nie mam nic przeciwko temu.
— Do diabła, Cordelio! — wykrzyknął z rozpaczą. — Zdajesz sobie sprawę, że jeśli wpakują się w kłopoty, natychmiast wezwą na ratunek CesBez!
Księżna rozpromieniła się w uśmiechu.
— Będę służyć całym swoim życiem — coś takiego mówicie w przysiędze, prawda?
— Jeszcze zobaczymy — warknął Illyan, po czym się wyłączył.
— Co on chce zrobić? — spytał zaniepokojony Mark.
— Prawdopodobnie zwrócić się do kogoś o szczebel wyżej. Ponieważ odcięłam mu drogę do Arala, pozostaje mu tylko jedno. Chyba nie będę wstawała. Spodziewam się za chwilę następnej rozmowy.
Mark i Bothari — Jesek usiłowali wrócić do omawiania szczegółów technicznych statku. Mark drgnął, kiedy ponownie rozległ się brzęczyk konsoli.
W holowidzie pojawił się anonimowy młody człowiek, skinął głową księżnej i zaanonsował:
— Lady Vorkosigan, cesarz Gregor — i zniknął, ustępując miejsca twarzy Gregora. Cesarz spoglądał na księżnę w zadumie.
— Dzień dobry, lady Cordelio. Naprawdę nie powinnaś się w ten sposób drażnić z biednym Simonem.
— Zasłużył sobie na to — odparła łagodnie. — Przyznaję, że w tej chwili ma za dużo spraw na głowie. Za każdym razem, gdy stara się opanować panikę, wychodzi z niego kawał drania. Niektórzy biegają w kółko i krzyczą, a on radzi sobie w taki sposób.
— Inni natomiast wolą przeprowadzać zbyt drobiazgową analizę — mruknął Gregor. Usta księżnej drgnęły, a Mark nagle się domyślił, kto może „golić fryzjera”.
— Jego obawy o bezpieczeństwo są w pełni uzasadnione — ciągnął Gregor. — Czy ta wyprawa do Obszar Jacksona to mądry krok?
— Na to pytanie można odpowiedzieć tylko drogą empiryczną, by tak rzec. Zaręczam ci, że Simon przekonywał mnie zupełnie szczerze. Jednak… jak najlepiej służyć sprawom Barrayaru? Na to pytanie musisz odpowiedzieć sam, panie.
— Biję się z myślami.
— A z uczuciami? — Zabrzmiało to jak wyzwanie. Księżna rozłożyła ręce w przepraszającym geście, który miał go udobruchać. — Tak czy inaczej, jeszcze przez długi czas będziesz miał do czynienia z lordem Markiem Vorkosiganem. Ta ekspedycja, jeśli nie przyniesie innych rezultatów, potwierdzi wszystkie wątpliwości albo im zaprzeczy. Jeśli nie przeprowadzisz tej próby, wątpliwości pozostaną i wciąż będą o sobie przypominać. Poza tym to nie fair wobec Marka.
— Jakież to naukowe. — Gregor westchnął. Oboje spoglądali na siebie z ironią.
— Sądziłam, że w ten sposób przemówię ci do rozsądku.
— Jest z tobą lord Mark?
— Owszem. — Księżna dała mu znak, by podszedł bliżej.
Mark znalazł się w kadrze holowidu.
— Panie.
— Tak, lordzie Marku. — Gregor zmierzył go poważnym spojrzeniem. — Twoja matka chce, abym dał ci do ręki broń, którą sam zadasz sobie śmierć.
Mark przełknął ślinę.
— Tak, panie.
— Albo darujesz sobie życie… — Gregor pokiwał głową. — Niech tak będzie. Powodzenia i szczęśliwych łowów.
— Dziękuję, panie.
Gregor uśmiechnął się do niego i zniknął.
Illyan już się do nich nie odezwał.
Po południu księżna zabrała Marka do Cesarskiego Szpitala Wojskowego, by towarzyszył jej w jednej z codziennych wizyt u męża. Od czasu choroby księcia Mark był tam już z nią dwa razy, ale nie przepadał za tym miejscem. Zapach za bardzo kojarzył mu się z klinikami, które zmieniły jego młodość w Obszarze Jacksona w koszmar; zorientował się, że pamięta szczegóły operacji i zabiegów, o których, jak mu się wydawało, zupełnie zapomniał. Po drugie, książę wciąż przejmował Marka lękiem. Mimo poważnego zagrożenia życia jego osoba nadal emanowała wielką siłą. Mark nie był wcale pewien, czego się bardziej boi.
W korytarzu szpitalnym zwolnił i niezdecydowany przystanął pod strzeżonymi drzwiami sali premiera. Księżna obejrzała się i również się zatrzymała.
— O co chodzi?
— Naprawdę… nie chcę tam wchodzić.
Zmarszczyła w zamyśleniu brwi.
— Nie będę cię zmuszać. Ale coś ci przepowiem.
— Słucham.
— Nigdy nie będziesz żałował, że to zrobiłeś. Ale możesz głęboko żałować, że tego nie zrobiłeś.
Mark zastanowił się nad jej słowami.
— Dobrze — powiedział słabym głosem i ruszył za nią.
Weszli cicho, stąpając na palcach po miękkim dywanie. Zasłony były rozsunięte, ukazując szeroką panoramę wieżowców Vorbarr Sultany, starodawne budynki i przecinającą serce miasta rzekę. Było pochmurne, chłodne i deszczowe popołudnie i szczyty najwyższych nowoczesnych budynków otulała szarobiała mgła. Książę spoglądał w stronę srebrnego światła. Wyglądał na pogrążonego w myślach i znudzonego. Chora, opuchnięta i zielonkawa twarz zdawała się stanowić blade odbicie światła i zielonej mundurowej piżamy, która przypominała o tym, że książę jest pacjentem. Ciało księcia było naszpikowane plastrami monitorującymi, a z nozdrzy wystawała rurka tlenowa.
— Ach. — Gdy weszli, odwrócił głowę i się uśmiechnął. Podkręcił nieco lampę przy nocnym stoliku, która rzucała nieco cieplejszy blask, ale mimo to nie zdołała nadać jego cerze zdrowszego wyglądu. — Droga pani kapitan. Marku. — Księżna nachyliła się nad mężem i wymieniła z nim pocałunek, znacznie dłuższy niż formalne powitalne cmoknięcie. Usiadła na końcu łóżka ze skrzyżowanymi nogami i wygładziła długą spódnicę. Potem, jak gdyby od niechcenia, zaczęła masować bose stopy księcia, który westchnął z zadowoleniem.
Mark zbliżył się na odległość mniej więcej metra.
— Dzień dobry panu. Jak się pan czuje?
— Jak wszyscy diabli. Nie mogę pocałować własnej żony, żeby nie zabrakło mi tchu — poskarżył się. Opadł na poduszki, dysząc ciężko.
— Wpuścili mnie do laboratorium i pokazali twoje nowe serce — odezwała się księżna. — Już ma rozmiar serduszka kurczaka i wesoło bije w pojemniczku.
Książę zaśmiał się słabo.
— To groteskowe.
— Mnie się wydało śliczne.
— O tak, tobie na pewno.
— Jeżeli tak ci zależy na grotesce, to zastanów się, co zrobisz potem ze starym sercem — poradziła mu księżna z szelmowskim uśmieszkiem. — Pokusa niesmacznych żartów jest doprawdy nie do odparcia.
— Aż się w głowie mąci — mruknął książę. Spojrzał na Marka, wciąż się uśmiechając.
Mark nabrał powietrza.
— Lady Cordelia wyjaśniła panu, co zamierzam zrobić, prawda?
— Mhm. — Uśmiech zniknął z oblicza księcia. — Tak. Uważaj na siebie. Obszar Jacksona to paskudne miejsce.
— Tak… wiem.
— Rzeczywiście. — Odwrócił głowę, by spojrzeć w szare okno. — Szkoda, że nie mogę wysłać z tobą Bothariego.
Księżna wyglądała na zaskoczoną. Mark mógł wyczytać z jej twarzy: Czyżby zapomniał, że Bothari nie żyje? Bała się jednak zapytać. Przykleiła tylko do ust jeszcze bardziej promienny uśmiech.
— Zabieram ze sobą Elenę Bothari — Jesek.
— Historia się powtarza. — Książę z wysiłkiem wsparł się na łokciu i dorzucił surowym tonem: — Lepiej, żeby się nie powtórzyła, słyszysz, chłopcze? — Położył się z powrotem, zanim księżna zdążyła mu to nakazać. Z jej twarzy zniknął wyraz napięcia; książę oczywiście było nieco oszołomiony chorobą, ale na pewno nie zapomniał o strasznej śmierci najważniejszego członka swej straży przybocznej. — Elena jest inteligentniejsza od ojca, muszę to przyznać. — Westchnął. Księżna skończyła masować mu stopy.
Leżał i ściągnąwszy brwi, zastanawiał się nad bardziej przydatną radą, jakiej mógłby udzielić Markowi.
— Kiedyś myślałem — a zrozumiałem to dopiero wówczas, gdy się zestarzałem — że nie ma gorszego losu, niż zostać czyimś mentorem. Mówić komuś, jak ma coś zrobić, ale samemu nie kiwnąć palcem. Z uśmiechem wysłać swojego protegowanego na linię ognia, żeby narażał się zamiast nas… chyba odkryłem gorszy los. Wysłać swojego ucznia, doskonale wiedząc, że nie zdążyło się go nauczyć dostatecznie wielu rzeczy… Bądź sprytny, chłopcze. Uważaj i w porę rób uniki. Nie odkrywaj się zawczasu przed wrogiem ze swoimi myślami. Każdego można pokonać tylko tutaj. — Dotknął palcami własnych skroni.
— Nawet jeszcze nie wiem, kim jest ten wróg — rzekł ze smutkiem Mark.
— Przypuszczam, że sam cię znajdzie. — Książę westchnął. — Ludzie mogą się przed tobą zdradzić, słowem albo w inny sposób, jeśli będziesz cierpliwie milczał i pozwolisz im mówić, ale kiedy jesteś niecierpliwy, ślepy i głuchy, sam możesz się przed nimi zdradzić. Tak?
— Chyba tak, panie — odparł zaskoczony Mark.
— Ha. — Książę zupełnie stracił oddech. — Przekonasz się — wyrzęził.
Księżna popatrzyła na niego z uwagą, zsunęła się z łóżka i wstała.
— Cóż — powiedział Mark, skłaniając lekko głowę. — Do widzenia. — Jego słowa zawisły w powietrzu, jak gdyby nie wystarczyły na pożegnanie. Czego się boisz? Przecież choroby serca nie są zaraźliwe. Przełknął ślinę i ostrożnie podszedł bliżej księcia. Nigdy go nie dotykał z wyjątkiem jednego razu, gdy pomagał go posadzić na motolocie. W przypływie odwagi, choć nie bez lęku, wyciągnął rękę.
Książę chwycił ją i krótko, mocno uścisnął. Miał dużą, kwadratową dłoń o grubych palcach, nadającą się do łopaty i kilofa lub miecza i broni palnej. Ręka Marka wydawała się w niej mała i dziecinna, miękka i blada. Łączył je tylko uścisk.
— Zamęt w szeregach wroga, chłopcze — szepnął książę.
— Uczciwa taktyka to unik.
Jego ojciec parsknął śmiechem.
Tego wieczoru, ostatniego dnia pobytu na Barrayarze, Mark odbył jeszcze jedną rozmowę przez widkom. Zakradł się do pokoju Milesa, by skorzystać z jego konsoli — nie chciał rozmawiać w tajemnicy, ale na osobności. Przez dziesięć minut wpatrywał się w martwą maszynę, a potem zdecydowanym ruchem wstukał zapamiętany numer.
Kiedy umilkł brzęczyk, na ekranie ukazała się twarz blondynki w średnim wieku. Malowały się w niej zdecydowanie i pewność siebie — wynikające zapewne ze świadomości niepospolitej urody, jaką kiedyś się odznaczała. Miała wesołe, niebieskie oczy.
— Rezydencja komodora Koudelki — brzmiała powitalna formułka.
To jej matka. Mark zdusił w sobie panikę i bąknął:
— Czy mogę rozmawiać z Kareen Koudelką, proszę pani?
Jasna brew lekko drgnęła.
— Chyba wiem, kim pan jest, ale… kogo mam zapowiedzieć?
— Lord Mark Vorkosigan — wyrzucił z siebie.
— Chwileczkę, milordzie. — Zniknęła z ekranu holowidu; usłyszał jej oddalający się głos, wołający: „Kareen!”.
W tle dało się słyszeć stłumiony łomot, gwar głosów, pisk i śmiech Kareen, która krzyczała:
— Nie, Delio, to do mnie! Mamo, niech ona sobie idzie! Do mnie, tylko do mnie! Daj mi spokój!
Głuchy rumor, jak gdyby z drzwiami zderzyło się czyjeś ciało, wrzask, a potem bardziej zdecydowane trzaśniecie drzwi.
Nad płytą holowidu pojawiła się zdyszana i nieco potargana Kareen.
— Cześć — rzuciła mu z roziskrzonym wzrokiem.
Jeśli to nie było takie samo spojrzenie, jakie Ivanowi posłała lady Cassia, to bardzo podobne. Markowi zrobiło się słabo.
— Witaj — wykrztusił. — Chciałem się z tobą pożegnać. — Nie, do diabła, to za krótko…
— Co?
— Hm, przepraszam, właściwie nie to miałem na myśli. Niedługo opuszczę planetę i nie chciałem wyjeżdżać bez słowa.
— Och. — Jej uśmiech przybladł. — Kiedy wrócisz?
— Sam nie wiem. Ale po powrocie chciałbym się z tobą zobaczyć.
— No… pewnie.
Powiedziała: „pewnie”. Ileż radosnego oczekiwania kryło się w tym „pewnie”.
Zmrużyła oczy, spoglądając na niego badawczo.
— Coś nie tak, lordzie Marku?
— Nie — odrzekł pospiesznie. — Hm, czy to twoją siostrę było słychać przed chwilą?
— Tak, musiałam się przed nią zamknąć, bo inaczej stanęłaby za ekranem i robiła miny. — Szczery ton żalu ulotnił się w jednej chwili, gdy dodała: — Ja też jej tak robię, kiedy dzwonią chłopcy.
Chłopcy. Został zaliczony do chłopców. Jakie to… normalne. Zachęcona kolejnymi pytaniami, zaczęła opowiadać o siostrach, rodzicach i swoim życiu. Prywatne szkoły, ukochane dzieci… Rodzina komodora należała do majętnych, lecz kierując się specyficznie barrayarską etyką, miała szczególną pasję do nauki i ciągłego zdobywania nowych umiejętności, jak gdyby wszyscy jej członkowie wiązali swoją przyszłość z dążeniem do ideału służenia innym. Mark chłonął jej słowa, marząc, że sam należy do tej rodziny. Kareen była taka łagodna i prawdziwa. Wolna od wszelkich utrapień, czysta i nieskazitelna. Miał wrażenie, jak gdyby się nią karmił, żywiąc nie brzuch, ale myśli. W głowie czuł błogie ciepło i szczęście — doznanie niemal erotyczne, tylko mniej groźne w skutkach. Niestety, po pewnym czasie Kareen zdała sobie sprawę z dysproporcji w rozmowie.
— Dobry Boże, ależ paplę. Przepraszam.
— Nie! Bardzo lubię cię słuchać.
— To jesteś pierwszy. W tej rodzinie mam szczęście, jeśli uda mi się dojść do słowa. Do wieku trzech lat w ogóle nie mówiłam. Kazali mnie badać. Okazało się, że wszystko przez moje siostry, które zawsze odzywały się w moim imieniu!
Mark się roześmiał.
— Teraz twierdzą, że odrabiam stracony czas.
— Wiem, co to znaczy stracony czas — rzekł melancholijnie Mark.
— Tak… coś słyszałam. Chyba miałeś w życiu sporo przygód.
— Nie nazwałbym tego przygodami — poprawił ją. — Raczej poniosłem wiele klęsk. — Zamyślił się nad tym, jak jego życie mogło wyglądać w jej oczach. Pewnie w trochę jaśniejszych barwach… — Może po powrocie więcej ci o tym opowiem. — Gdyby wrócił. Gdyby mu się powiodło.
Nie jestem miły. Powinnaś o tym wiedzieć już przedtem. To znaczy kiedy? Im niebezpiecznie bliższa stawała się ich znajomość, tym trudniej będzie mu mówić o swoich odrażających tajemnicach.
— Posłuchaj, musisz… zrozumieć. — Boże, mówił zupełnie jak Bothari — Jesek, kiedy szykowała się do swego wyznania. — Mam ze sobą problemy, ale nie chodzi tylko o wygląd. — Do diabła, co ta miła i niewinna dziewczyna mogła wiedzieć o subtelnościach tortur psychoprogramowania i ich nieprzewidywalnych skutkach? Kto dał mu prawo, by roztaczać przed nią tak przerażające obrazy? — Nawet nie wiem, co mam ci powiedzieć!
Wyraźnie czuł, że jeszcze na to za wcześnie. Ale potem mogło się okazać za późno, a ona poczuje się zdradzona i wystrychnięta na dudka. Jeśli przeciągnie tę rozmowę o minutę dłużej, na pewno nędznie się wygada i straci tę jedyną jasną i niezepsutą istotę, jaką znalazł.
Kareen przechyliła głowę z zaciekawieniem.
— Może powinieneś poprosić księżnę?
— Znasz ją dobrze? Tak żeby z nią porozmawiać?
— O, tak. Ona i moja matka to najlepsze przyjaciółki. Moja matka była jej osobistą ochroną, zanim odeszła, żeby zająć się nami.
Mark znów wyczuł wspomnianą wcześniej ligę cieni założoną przez babcie. Wpływowe starsze panie i ich genetyczne cele… Domyślał się, że o pewne rzeczy człowiek powinien zadbać sam. Jednak na Barrayarze korzystano z usług pośredników. W swoim obozie miał ambasadora nadzwyczajnego — wyjątkowego dla całego kobiecego rodu. Księżna na pewno będzie działać na rzecz jego dobra. Tak jak kobieta trzymająca wrzeszczące dziecko, by podano mu bolesną szczepionkę, która uchroni je przed śmiertelną chorobą.
W jakim stopniu ufał księżnej? Czy odważył się zaufać jej w tej sprawie?
— Kareen… zanim wrócę, chciałbym cię prosić o przysługę. Jeśli znajdziesz okazję, porozmawiaj z księżną na osobności i zapytaj ją, co jej zdaniem powinnaś o mnie wiedzieć, zanim się lepiej poznamy. Powiedz jej, że ja cię o to poprosiłem.
— Dobrze. Lubię rozmawiać z lady Cordelia. Jest kimś w rodzaju mojej nauczycielki. Dzięki niej wydaje mi się, że wszystko potrafię. — Kareen zawahała się. — Jeżeli wrócisz na Święto Zimy, zatańczysz znowu ze mną na balu w Rezydencji Cesarskiej? I nie będziesz się chował po kątach — dodała surowo.
— Jeśli wrócę na Święto Zimy, nie będę musiał się chować po kątach. I zatańczę z tobą.
— To dobrze. Trzymam cię za słowo.
— Słowo Vorkosigana — zapewnił ją.
Jej niebieskie oczy otworzyły się szeroko.
— Ojej. — Miękkie usta rozchyliły się w olśniewającym uśmiechu.
Poczuł się jak ktoś, kto splunął i stwierdził, że zamiast śliny z ust wypadł mu brylant. Nie mógł wciągnąć go z powrotem. W tej dziewczynie musi płynąć krew jakiegoś Vora, jeśli traktuje słowo mężczyzny tak poważnie.
— Muszę już kończyć — powiedział.
— Dobrze. Lordzie Marku — uważaj na siebie.
— Dlaczego… to mówisz? — Mógłby przysiąc, że ani słowem nie wspomniał, dokąd ani po co jedzie.
— Mój ojciec jest żołnierzem. Masz w oczach ten sam wyraz co on, kiedy kłamie, mówiąc o jakimś czekającym go zadaniu. Nigdy nie udaje mu się oszukać mojej matki.
Żadna dziewczyna nie prosiła go nigdy, by na siebie uważał. Szczerze się wzruszył.
— Dziękuję, Kareen. — Wbrew własnej woli rozłączył się, dotykając wyłącznika niemal pieszczotliwym gestem.