ROZDZIAŁ TRZECI

Kabina drżała, żołądek wywracał mu się na lewą stronę i chwilami ciemniało mu w oczach. Dziwaczne doznania towarzyszące skokowi przez tunel czasoprzestrzenny zniknęły niemal zaraz po tym, jak się pojawiły, pozostawiając jednak przykre efekty somatyczne, przez które czuł się jak wibrujący gong. Nabrał głęboko powietrza, próbując się uspokoić. To był czwarty skok podczas tej podróży. Jeszcze pięć skoków pozostało przez sieć tuneli czasoprzestrzennych na krętym szlaku z Escobaru do Obszaru Jacksona. „Ariel” był w drodze już trzy dni, czyli niemal dokładnie w jej połowie.

Rozejrzał się po kabinie Naismitha. Nie mógł tu się dłużej ukrywać pod pretekstem złego samopoczucia czy podłego naismithowskiego nastroju. Thorne potrzebował szczegółowych danych, by dobrze zaplanować atak Dendarian na żłobek klonów. Na szczęście dobrze wykorzystał ten spędzony samotnie czas, przeglądając zapisy o misjach, które wypełnił „Ariel” w ciągu dwóch lat, jakie minęły od jego ostatniego spotkania z Dendarianami. Teraz wiedział o najemnikach dużo więcej i perspektywa rozmowy z przypadkowo spotkanym członkiem załogi okrętu nie napawała go już takim przerażeniem.

Niestety, w dziennikach nie znalazł zbyt wielu informacji, które pozwoliłyby mu zrekonstruować swoje pierwsze spotkanie z Naismithem na Ziemi z punktu widzenia Dendarian. Zapisy skupiały się przede wszystkim na pracach remontowych i modernizacyjnych, targach z różnymi sprzedawcami części oraz odprawach technicznych. W strumieniu danych odnalazł jeden rozkaz, który miał związek z jego przygodami — powiadamiający o tym, że na Ziemi widziano klona admirała Naismitha, i ostrzegający, iż klon może udawać admirała, podając (błędną) informację, że w obrazie skanera medycznego zamiast plastikowych protez w nogach klona będą widoczne normalne kości. Nakazywano także zatrzymać oszusta tylko i wyłącznie przy użyciu ogłuszaczy. Nie było żadnych wyjaśnień, żadnych korekt ani aktualizacji. Wszystkie najważniejsze rozkazy Naismith/Vorkosigan zazwyczaj wydawał ustnie i ze względów bezpieczeństwa (chodziło o ochronę przed Dendarianami, nie o ich ochronę) nie zostały one nigdzie udokumentowane — zwyczaj ten był mu bardzo na rękę.

Odchylił się do tyłu na krześle, spoglądając spode łba na ekran konsoli. Dendarianie nadali mu imię „Mark”. „Na to także nie będziesz miał wpływu — mówił wtedy Miles Naismith Vorkosigan. — Mark Piotr. Na Barrayarze jesteś lordem Markiem Piotrem Vorkosiganem”.

Ale nie był na Barrayarze i nigdy się tam z własnej woli nie wybierze. Nie jesteś moim bratem, a Rzeźnik Komarru nie był moim ojcem, mówił tysięczny raz do swego nieobecnego pierwowzoru. Moją matką był replikator maciczny.

Lecz siła tamtej sugestii zapadła mu odtąd mocno w pamięć, osłabiając satysfakcję z każdego nowego pseudonimu, jaki sobie wybierał, mimo że przeglądał bardzo długie listy przeróżnych imion. Były wśród nich imiona pretensjonalne i zwyczajne, egzotyczne, dziwne, popularne i głupie… Najdłużej występował jako Jan Vandermark, co było jego pierwszą nieśmiałą próbą zyskania prawdziwej tożsamości.

„Mark! — krzyczał Miles, kiedy, jak sądził, wlekli go na śmierć. — Masz na imię Mark!”.

Nie jestem Mark. Nie jestem twoim bratem, pomyleńcu. Sprzeciwiał się głośno i z całego serca, lecz gdy przebrzmiały echa jego protestów, poczuł w głowie pustkę i przemknęło mu przez myśl, że jest nikim.

Bolała go głowa, pulsujący ból zdawał się pełznąć po kręgosłupie, ramionach i szyi, a potem rozpływać się po skórze czaszki. Mocno potarł kark, ale napięcie barków wcale nie minęło, tylko usztywniło jego ręce.

Nie jest jego bratem. Ale, ściśle biorąc, nie mógł winić Naismitha za zmuszenie go do życia tak jak inne pierwowzory klonów z Domu Bharaputra. Owszem, pod względem genetycznym byli identyczni. To była raczej sprawa… intencji. I źródła pochodzenia pieniędzy.

Lord Miles Naismith Vorkosigan miał zaledwie sześć lat, gdy z laboratorium klinicznego na Barrayarze skradziono próbkę jego tkanki pobraną podczas biopsji. Na Komarze dogorywało właśnie powstanie przeciw inwazji barrayarskiej. Mały kaleki Miles nie obchodził nikogo, żadnego Barrayarczyka ani Komarrczyka. W centrum uwagi był jego ojciec. Admirał książę Aral Vorkosigan, regent Barrayaru, Zdobywca (lub Rzeźnik) Komarru. Dzięki sile woli i sprytowi Arala Vorkosigana Komarr stał się pierwszą ofiarą pozaplanetarnych podbojów Barrayaru, a sam admirał głównym obiektem zemsty i oporu Komarrczyków. Z czasem nadzieje na powodzenie powstania zaczęły się rozwiewać. Rozgoryczeni wygnańcy żywili jeszcze nadzieję na zemstę. W jednej z takich komarrskich grupek, pozbawionej wojska, broni i czyjegokolwiek wsparcia, zaczął powstawać plan odłożonego nieco w czasie okrutnego odwetu. Uderzyć w ojca, posługując się jego synem, poza którym podobno świata nie widział…

Niczym czarnoksiężnicy z dawnych baśni Komarrczycy zawarli pakt z diabłem, by stworzyć kopię pierwowzoru. Klonbękart, pomyślał, śmiejąc się w duchu drwiąco. Ale coś poszło nie tak. Kaleki chłopiec, otruty jeszcze przed narodzinami przez innego śmiertelnego wroga ojca, rozwijał się w niespotykany i nieprzewidywalny sposób; jego duplikat genetyczny rozwijał się normalnie… pomyślał, że była to dla niego pierwsza wskazówka, iż jest inny od pozostałych klonów. Kiedy inne klony szły do lekarzy, wracały zdrowsze, silniejsze i znacznie szybciej rosły. Ilekroć on trafiał w ręce medyków, poddawano go bolesnym zabiegom, przez które stawał się bardziej chorowity i coraz bardziej karlał. Klamry, jakie założono mu na kości, szyję i plecy, w ogóle nie pomagały. Zrobili z niego garbatego kurdupla, jak gdyby wtłaczając prasą jego ciało w matrycę odlaną według kształtu ciała jego pierwowzoru. Mógłbym być normalny, gdyby Miles Vorkosigan nie był kaleką.

Kiedy zaczął podejrzewać, jakie jest prawdziwe przeznaczenie innych klonów — ponieważ mimo wysiłków i uwagi ich opiekunów pogłoski szerzyły się bardzo szybko — ucieszył się w duchu ze swych postępujących ułomności cielesnych. Z pewnością takiego ciała nie zechcą wykorzystać do transplantacji mózgu. Być może pozbędą się go — być może uda mu się uciec od tych życzliwie uśmiechniętych strażników…

Kiedy miał czternaście lat, przybyli po niego jego komarrscy właściciele — stał się cud, mógł uciec naprawdę. A potem rozpoczęło się szkolenie. Niekończąca się ciężka nauka, bezustanna musztra, indoktrynacja. Z początku cieszyła go świadomość, że jego życie ma jakiś cel, czego nie mogły powiedzieć inne klony ze żłobka. Ostro zabrał się do ćwiczeń, aby zastąpić swój pierwowzór i w ten sposób zaatakować zły Barrayar, którego nigdy nie widział, w obronie ukochanego Komarru, którego także nigdy nie widział. Nauka bycia Milesem Vorkosiganem okazała się jednak podobna do wyścigu z paradoksem ruchu Zenona z Elei. Bez względu na to, z jakim zapałem uczył się i ćwiczył, jak surowo karano go za błędy, Miles uczył się więcej i szybciej; kiedy go doganiał, ścigana ofiara zawsze była już o wiele dalej, pod względem intelektualnym czy jakimkolwiek innym.

Umowny wyścig stał się rzeczywistością, gdy jego komarrscy nauczyciele przystąpili do realizacji zamiany. Ścigali nieuchwytnego lorda Vorkosigana po całej sieci czasoprzestrzennej, nie zdając sobie sprawy, że kiedy znika, zupełnie przestaje istnieć, a zjawia się admirał Naismith. Komarrczycy nigdy nie odkryli prawdy o admirale Naismicie. Spotkali się nie w wyniku planu, lecz za sprawą przypadku, dwa lata temu na Ziemi, w miejscu gdzie narodziła się cała ta głupia rasa. Odkładana dwadzieścia lat zemsta mogła się wreszcie spełnić.

Zwłoka okazała się zgubna, czego Komarrczycy nawet nie zauważyli. Kiedy zaczęli ścigać Vorkosigana, wyprodukowany na jego miarę klon miał ostatecznie ukierunkowany umysł, był bez reszty oddany idei buntu i pełen zapału. Czyż to nie oni ocalili go przed losem klonów? Osiemnaście miesięcy podróży, osiemnaście miesięcy przyglądania się ich nieudolności, słuchania nieocenzurowanych wiadomości i poglądów oraz spotkań z niektórymi ludźmi zasiało w jego umyśle ziarno wątpliwości. Zresztą, szczerze mówiąc, nie sposób skopiować nawet imitacji bogatej galaktycznej edukacji Vorkosigana, nie ucząc się przy okazji myślenia. Jeszcze w trakcie pościgu przeprowadzono nadzwyczaj bolesną operację wymiany jego zupełnie zdrowych kości nóg na syntetyczne protezy tylko dlatego, że Vorkosigan zmiażdżył w jakimś wypadku nogi. A jeśli następnym razem Vorkosigan skręci kark? Powoli zaczął sobie wszystko uświadamiać.

Wtłaczanie do jego głowy kawałek po kawałku lorda Vorkosigana niewiele się różniło od transplantacji mózgu przeprowadzanej za pomocą wibroskalpeli na żywej tkance. Ten, kto knuje zemstę, musi kopać dwa groby. Ale Komarrczycy drugi grób wykopali dla niego. Dla człowieka, którym nigdy się nie stanie, którym mógłby być, gdyby pod groźbą broni nie zmuszano go do nieustannych wysiłków, by stał się kimś innym.

Bywały dni, gdy nie wiedział, kogo bardziej nienawidzi, Domu Bharaputra, Komarrczyków czy Milesa Naismitha Vorkosigana.

Z pogardliwym prychnięciem wyłączył konsolę, wstał i wydobył ukrytą w kieszeni bezcenną kostkę danych. Po namyśle jeszcze raz się umył i ogolił, a potem przywdział czysty mundur dendariański. Wyglądał ze wszech miar przepisowo. Niech Dendarianie widzą tylko tę elegancką fasadę zamiast człowieka tkwiącego w człowieku…

Zebrał się w sobie, wyszedł z kabiny, stanął pod drzwiami po drugiej stronie korytarza i wcisnął guzik brzęczyka.

Brak reakcji. Nacisnął drugi raz. Po chwili rozległ się niewyraźny alt hermafrodyty Thorne’a:

— Tak?

— Tu Naismith.

— Ach! Wejdź, Miles. — Głos komandora wyraźnie się ożywił. Drzwi rozsunęły się i wszedł do środka. Zorientował się, że Thorne nie odpowiadał tak długo, ponieważ właśnie go obudził. Hermafrodyta leżał w łóżku z włosami w nieładzie, opierając się na łokciu, z drugą ręką na klawiszach zamka, który przed chwilą zwolnił, by otworzyć drzwi.

— Przepraszam — rzekł, cofając się, lecz drzwi zdążyły się już zamknąć.

— Nic nie szkodzi. — Hermafrodyta uśmiechnął się sennie i odsunął, robiąc mu miejsce i poklepując zachęcająco łóżko tuż przy swoim przykrytym prześcieradłem… łonie. — Zawsze jesteś mile widziany. Siadaj. Może wymasować ci plecy? Wydajesz się spięty. — Thorne miał na sobie zwiewną koszulę nocną ozdobioną zdecydowanie zbyt wieloma falbankami, z koronkowym głębokim dekoltem, z którego wyłaniały się blade krągłości piersi.

Podszedł do krzesła. Uśmiech Thorne’a przybrał osobliwie sardoniczny wyraz, choć pozostał łagodny.

— Pomyślałem… że pora na szczegółowe informacje na temat misji, które ci obiecałem. — Powinienem był sprawdzić harmonogram służby. Czy admirał Naismith mógłby znać rozkład snu komandora?

— Najwyższa pora. Cieszę się, że w końcu się zjawiłeś i jesteś przytomniejszy. Coś ty porabiał przez osiem tygodni tam, gdzie cię zaniosło, Miles? Ktoś umarł?

— Nikt. Chyba że osiem klonów.

— Hm. — Thorne pokiwał ze zrozumieniem głową. Porzucając kokieterię, usiadł na łóżku, przetarł oczy i otrząsnął się z resztek snu. — Herbaty?

— Chętnie. A może… przyjdę, kiedy zaczniesz swoją zmianę. — A raczej kiedy się ubierzesz.

Hermafrodyta spuścił spowite w jedwab nogi na podłogę.

— Nie ma mowy. I tak musiałem wstać za godzinę. Czekałem na to. Trzeba korzystać z dnia. — Przemknął cicho przez kabinę, by znów przystąpić do herbacianego rytuału. Tymczasem on umieścił kostkę danych w konsoli i zaczekał, z uprzejmości i ze względów praktycznych, aż komandor wypije łyk gorącego, ciemnego płynu i do końca się rozbudzi. Wolałby jednak, żeby hermafrodyta nałożył mundur.

Włączył ekran, a Thorne podszedł bliżej.

— Mam tu szczegółową holomapę głównego kompleksu medycznego Domu Bharaputra. Dane pochodzą zaledwie sprzed czterech miesięcy. Dodatkowo rozkład wart i schemat patroli — obiekt jest o wiele lepiej chroniony niż zwykły cywilny szpital, przypomina wojskowe laboratorium, ale nie fortecę. Bardziej przejmują się pojedynczymi intruzami, którzy mogą być potencjalnymi złodziejami. Oczywiście ich zadaniem jest także uniemożliwienie ucieczki mniej zdyscyplinowanym pacjentom. — Na tej mapie był kawał jego poprzedniego życia.

Nad płytą hołowidu rozpostarł się świetlisty kształt kolorowych linii i płaszczyzn. Kompleks naprawdę wyglądał jak gigantyczny labirynt złożony z budynków, tuneli, ogrodów terapeutycznych, laboratoriów, miniaturowych terenów produkcyjnych, lądowisk lotniaków, magazynów, garaży, a nawet dwóch doków dla wahadłowców latających na orbitę planetarną.

Thorne odstawił filiżankę, nachylił się nad konsolą i spojrzał z zaciekawieniem na mapę. Przy użyciu zdalnego sterownika obracał ją, pomniejszał i powiększał, dzielił na mniejsze wycinki.

— Czyli zaczniemy od opanowania zatok wahadłowców?

— Nie. Klony trzyma się w tutaj, po zachodniej stronie, w czymś w rodzaju hospicjum. Doszedłem do wniosku, że jeżeli wylądujemy tutaj, na tym boisku, będziemy tuż nad ich dormitorium. Oczywiście, nie bardzo mnie obchodzi, co wahadłowiec zniszczy przy siadaniu.

— Naturalnie. — Na twarzy komandora zaigrał uśmiech. — Planowany czas?

— Chciałbym zrzucić desant w nocy. Nie chodzi mi o osłonę, bo bojowy desantowiec nie może być niewidzialny, ale dlatego że tylko wtedy wszystkie klony są w jednym miejscu. W ciągu dnia znajdują się w różnych salach ćwiczeń, na boiskach, basenach i tak dalej.

— W klasach też?

— Nie, niezupełnie. Uczą ich tylko minimum niezbędnego do życia w grupie. Wystarczy, że klon potrafi liczyć do dwudziestu i czytać. Mózgi są przecież do wyrzucenia. — Także w ten sposób dowiedział się, że jest inny niż reszta. Został wprowadzony w świat licznych programów wirtualnych przez prawdziwego nauczyciela, człowieka. Spędzał całe dnie przed cierpliwym komputerem, który nie szczędził mu pochwał. W przeciwieństwie do późniejszych nauczycieli z Komarru programy wiele razy wszystko powtarzały i nigdy go nie karały, nigdy nie zmuszały do fizycznego wysiłku, który doprowadzał do mdłości albo omdlenia… — Mimo to klony przyswajają sobie zdumiewająco dużo informacji. Na przykład dzięki grom holowidowym. To bystre dzieciaki. Prawie żaden pierwowzór klonów nie jest głupi, inaczej nie zdołaliby zgromadzić fortuny, żeby kupić sobie takie przedłużenie życia. Być może są bezwzględni, ale nie głupi.

Thorne zmrużył oczy, analizując holowidowy obraz, uważnie oglądając rozkład każdego budynku, piętro po piętrze.

— Czyli kilkunastu uzbrojonych po zęby dendariańskich komandosów budzi w środku nocy kilkadziesiąt dzieciaków… wiedzą, że mamy przylecieć?

— Nie. A propos, poinformuj oddział, że klony wcale nie wyglądają jak dzieci. To ostatni rok ich rozwoju. Większość ma dziesięć albo jedenaście lat, ale z powodu wykorzystania przyspieszaczy wzrostu mają ciała osiemnastolatków.

— Mało sprawne fizycznie?

— Nie. Mają świetną zaprawę. Zdrowe jak ryby. Właśnie dlatego nie hoduje się ich w pojemnikach do czasu transplantacji.

— Czy one… wiedzą? Wiedzą, co ich czeka? — zapytał Thorne, marszcząc w zadumie brwi.

— Nikt im nie mówi. Opowiada się im różne kłamstwa. Mówią im, że są w specjalnej szkole ze względów bezpieczeństwa, żeby uchronić je przed jakimś zewnętrznym zagrożeniem. Wmawiają im, że są kimś ważnym: księciem, księżniczką, spadkobiercą jakiegoś bogacza, potomkiem znamienitego rodu wojskowego i już niebawem przyjadą ich rodzice, ciotki czy ambasadorowie, aby je zabrać tam, gdzie czeka je wspaniała przyszłość… potem, oczywiście, przychodzi jakiś uśmiechnięty człowiek, przerywa im zabawę i mówi, że właśnie dziś nadszedł ten wielki dzień. Biegną… — przerwał, przełykając ślinę — łapią w pośpiechu swoje rzeczy, chwaląc się kolegom…

Thorne stukał bezwiednie w sterownik konsoli. Wydawał się bledszy.

— Wyobrażam to sobie.

— I w radosnych podskokach wychodzą za rękę ze swoim mordercą.

— Przestań rozwijać ten scenariusz, jeżeli nie chcesz, żebym się pozbył ostatniego posiłku.

— Przecież od dawna wiesz, że tak się dzieje — zakpił. — Skąd taka nagła wrażliwość? — Ugryzł się w język, by powstrzymać dalszą gorycz. Naismith. Musi być Naismithem.

Thorne posłał mu ostre spojrzenie.

— Ostatnim razem byłem gotów spalić ich z orbity, jeśli pamiętasz. Nie pozwoliłeś mi.

Jakim ostatnim razem? Na pewno nie w ciągu minionych trzech lat. Będzie musiał przejrzeć zapisy dawniejszych misji, niech to szlag. Wzruszył ramionami w dwuznacznym geście.

— Czyli… — rzekł Thorne — te duże dzieci uznają nas za wrogów swoich rodziców i pomyślą, że porywamy je tuż przed powrotem do domu? To będzie kłopot.

Zacisnął i rozprostował palce prawe dłoni.

— Może jednak nie. Dzieci… mają własną kulturę. Przekazywaną z roku na rok. Krążą plotki. Opowieści o straszydłach. Wątpliwości. Mówiłem ci, że nie są głupie. Dorośli opiekunowie starają się wyplenić te historie albo je wyśmiewają, albo wplatają w nie oczywiste kłamstwa. — Mimo to… jego nie udało się im oszukać. Ale przecież mieszkał w żłobku o wiele dłużej niż inne klony. Widział, jak przychodziły i odchodziły, słyszał te same historie, powtarzane pseudobiografie. Zdążył zauważyć drobne błędy i pomyłki, jakie przytrafiały się jego opiekunom. — Jeśli nic się zmieniło… — od moich czasów, chciał powiedzieć, lecz w porę się powstrzymał — chyba będę im umiał wytłumaczyć. Zostaw to mnie.

— Z radością. — Thorne postawił krzesło w zaciskach obok jego miejsca, usiadł i zaczął szybko wprowadzać informacje logistyczne, dane o kącie natarcia, o tym, kto ma iść na czele ataku, a kto zamykać grupę desantową, oraz śledził wyświetlone na mapie drogi przez budynki. — Dwa dormitoria? — spytał z zaciekawieniem, pokazując na ekran. Miał krótko obcięte, zaniedbane paznokcie.

— Tak. Bardzo dbają, żeby trzymać chłopców i dziewczynki oddzielnie. Klientki zwykle oczekują, że obudzą się w nowym ciele z nienaruszonym dziewictwem.

— Rozumiem. Czyli tak. Jakimś cudem ładujemy wszystkie dzieciaki na pokład, zanim zjawi się mnóstwo ludzi Bharaputry.

— Zgadza się, pośpiech jest konieczny.

— Jak zwykle. Ale w przypadku jakichkolwiek komplikacji czy opóźnienia Bharaputranie w jednej chwili zdobędą przewagę. Tu nie będziesz miał długich tygodni jak z Marilakanami na Dagooli, żeby nauczyć dzieci techniki wsiadania na pokład wahadłowca. I co wtedy?

— Kiedy tylko klony znajdą się na pokładzie desantowca, staną się w praktyce naszymi zakładnikami. Dzięki nim nas nie zestrzelą. Ludzie Bharaputry nie będą ryzykowali straty własnej inwestycji, dopóki istnieje choć cień szansy na jej odzyskanie.

— Kiedy jednak uznają, że nie ma żadnej szansy, bez litości wymierzą nam karę, na przykład po to, żeby zniechęcić naśladowców.

— To prawda. Musimy więc wzbudzić w nich wątpliwości.

— Wtedy ich następnym ruchem — zakładając, że uda się nam wystartować — będzie próba wysadzenia „Ariela” na orbicie, zanim tam przycumujemy, żeby odciąć nam drogę ucieczki.

— Trzeba się spieszyć — powtórzył z uporem.

— Weź pod uwagę nieprzewidziane trudności, kochany Milesie. Obudź się. Zwykle nie muszę włączać ci mózgu z rana — chcesz jeszcze herbaty? Nie? Gdyby mieli nas zatrzymać na dłużej na dole, proponuję, żeby „Ariel” schronił się na Stacji Fella. Tam moglibyśmy się umówić.

— Na Stacji Fella? Orbitalnej? — Zawahał się. — Dlaczego?

— Baron Fell wciąż pała chęcią zemsty na Bharaputrze i Ryovalu, prawda?

Mordercza polityka Domów w Jacksonie; nie znał aktualnego stanu tych stosunków tak dobrze, jak powinien. Nie przyszło mu nawet do głowy szukać sojusznika wśród innych Domów. Wszyscy byli przestępcami, wszyscy byli źli; tolerowali się lub sabotowali własne poczynania, w zależności od układu władzy. Znów w rozmowie pojawiła się osoba Ryovala. Dlaczego? Ponownie uciekł się do wypróbowanego sposobu, wymijająco wzruszając ramionami.

— Jeżeli utkniemy na Stacji Fella z pięćdziesięcioma klonami na pokładzie, wcale nie poprawimy swojego położenia, bo Bharaputra czym prędzej zajmie stacje skokowe. Nie można zaufać nikomu z Jacksona. Najbezpieczniejszym wyjściem jest jak najszybsza ucieczka.

— Bharaputra nie przejmie stacji skokowej pięć, przecież jej właścicielem jest Fell.

— Dobrze, ale ja chcę wrócić na Escobar. Tam klony znajdą bezpieczny azyl.

— Słuchaj, Miles, punkty skokowe na trasie należą do konsorcjum opanowanego już przez Bharaputrę. Nie uda się nam wrócić tą samą drogę, chyba że chowasz coś w rękawie, hę? Wtedy sam będę twierdził, że najlepsza droga ucieczki prowadzi przez punkt skokowy pięć.

— Naprawdę uważasz Fella za wiarygodnego sprzymierzeńca? — zapytał ostrożnie.

— Wcale nie. Ale jest wrogiem naszych wrogów. W tej misji.

— Ale skok ze stacji pięć prowadzi do Hegen Hub. Nie możemy się zapuszczać w głąb terytorium Cetagandan, a jedyna droga z Hegen prowadzi przez Poi na Komarr.

— Owszem, zrobimy koło, ale przynajmniej będzie bezpieczniej.

Nie dla mnie! To przeklęte Cesarstwo Barrayaru! Zdławił w gardle bezgłośny wrzask.

— Z Hegen na Komarr, potem na Sergyar i z powrotem na Escobar — wyliczył zadowolony z siebie Thorne. — Wiesz co, to naprawdę może się udać. — Znów coś notował, nachylony nad konsolą, a jego koszula nocna połyskiwała w blasku holoekranu. Potem wsparł się łokciami o konsolę i oparł brodę na złożonych dłoniach. Widać było, jak jego piersi poruszają się pod cienkim materiałem. Na jego twarzy odmalowała się głęboka zaduma. Wreszcie spojrzał na dowódcę z zagadkowym, nieco smutnym uśmiechem.

— Czy jakiemuś klonowi udało się uciec? — zapytał cicho Thorne.

— Nie — odparł szybko, automatycznie.

— Oczywiście, z wyjątkiem twojego klona.

Niebezpieczny zwrot w rozmowie.

— Mój klon też nie uciekł. Po prostu zabrali go nabywcy. — Powinien przynajmniej spróbować uciec… jakie życie by go czekało, gdyby ucieczka zakończyła się powodzeniem?

— Pięćdziesięcioro dzieci — westchnął Thorne. — Wiesz, naprawdę podoba mi się ta misja. — Czekał i przyglądał mu się uważnie błyszczącymi oczyma.

Czując zmieszanie, powstrzymał się od powiedzenia idiotyzmu w rodzaju „dziękuję”, lecz nie wiedział, co mógłby rzec w zamian, toteż zapanowała niezręczna cisza.

— Przypuszczam — powiedział w zamyśleniu Thorne po długiej chwili — że nikomu, kto wychował się w takim środowisku, nie by loby łatwo zaufać… komukolwiek. Uwierzyć w czyjeś słowo. I dobrą wolę.

— Też tak sądzę. — Czy to zwykła rozmowa, czy pułapka?

Thorne z tym samym zagadkowym uśmiechem nachylił się nad krzesłem, ujął szczupłą, silną dłonią jego podbródek i pocałował dowódcę.

Nie wiedział, jak ma się zachować, czy się odsunąć, czy odwzajemnić pocałunek, więc nie zrobił nic, sparaliżowany panicznym przerażeniem. Miękkie usta Thorne’a były ciepłe i miały smak herbaty i olejku bergamoty. Czyżby Naismith posuwał też… to coś? Jeżeli tak — kto komu to robił? A może robili to na zmianę? Czy to naprawdę takie złe? Ogarniał go coraz większy strach, ale pojawiły się także niezaprzeczalne oznaki podniecenia. Oddałbym życie za miłosny dotyk. Zawsze był sam.

W końcu Thorne odsunął się, nie uwalniając jednak jego podbródka z uścisku. Po kolejnej chwili milczenia uśmiechnął się z lekką drwiną.

— Chyba nie powinienem się z tobą drażnić. — Westchnął. — Wziąwszy wszystko pod uwagę, jest w tym pewne okrucieństwo.

Wypuścił go i wstał, a zmysłowość jego ruchów natychmiast się ulotniła.

— Wracam za minutę. — Pomaszerował do przylegającej do kabiny łazienki, zamykając za sobą drzwi.

Siedział wytrącony z równowagi, dygocząc na całym ciele. Co to miało znaczyć, do cholery? Odezwała się inna część jego umysłu, mówiąc: Na pewno mógłbyś się w tej podróży pozbyć dziewictwa, a jeszcze jeden głos zawołał: Nie! Tylko nie z tym stworem!

Czyżby to miał być test? Zdał go czy nie? Przecież Thorne nie narobił wrzasku, oskarżając go, nie wezwał uzbrojonych najemników. Być może właśnie w tym momencie komandor wydawał dyspozycje aresztowania go przez nadajnik umieszczony w łazience. Na pokładzie stateczku w głębi przestrzeni kosmicznej nie miał dokąd uciec. Skrzyżował ramiona na piersi. Potem z wysiłkiem wyprostował je, położył dłonie na konsoli i zmusił mięśnie do rozluźnienia. Prawdopodobnie mnie nie zabiją. Zabiorą go do pozostałej części floty, żeby Naismith zabił go osobiście.

Ale drzwi nie wyłamał oddział ochrony, a po chwili wrócił Thorne. Nareszcie porządnie ubrany w mundur. Wyciągnął z komkonsoli kostkę danych i zamknął ją w dłoni.

— Posiedzę nad tym z sierżant Taurą i wszystko porządnie zaplanujemy.

— Ach, tak. Już czas. — Skóra mu cierpła na myśl, że ma stracić z oczu bezcenną kostkę. Ale wszystko wskazywało na to, że w oczach Thorne’a nadal jest Naismithem.

Thorne ściągnął usta.

— Pora urządzić odprawę dla załogi, nie sądzisz więc, że lepiej będzie zarządzić na „Arielu” ciszę w eterze?

Doskonały pomysł, choć sam bał się to zaproponować, sądząc, że może się wydać dziwne i podejrzane. Zapewne to nic niezwykłego podczas takich tajnych operacji. Nie miał pewności, kiedy do dendariańskiej floty ma wrócić prawdziwy Naismith, lecz z naturalnego przyjęcia go przez najemników wnosił, że niedługo. Przez ostatnie trzy dni żył w strachu, że skupioną wiązką promieni i kurierem skokowym nadejdzie pilna przesyłka z rozkazami od admirała, aby „Ariel” natychmiast zawracał. Daj mi kilka dni. Tylko kilka dni, a wszystko odkupię.

— Tak, macie moją zgodę.

— Świetnie, admirale. — Thorne zawahał się. — Jak się teraz czujesz? Wszyscy wiedzą, że te twoje depresje mogą się ciągnąć przez długie tygodnie. Ale jeżeli tylko porządnie odpoczniesz, mam nadzieję, że przed akcją znowu będziesz pełen wigoru. Mam nakazać wszystkim, żeby dali ci spokój?

— Byłbym… wdzięczny, Bel. — Co za szczęście! — Ale informuj mnie o wszystkim, dobra?

— Jasne. Możesz na mnie liczyć. To prosty atak, jeśli nie liczyć tego, że trzeba dać sobie radę ze stadem dzieciaków. Składam jednak to zadanie w twoje fachowe ręce.

— W porządku. — Zasalutował wesoło i z uśmiechem przemknął przez korytarz do bezpiecznego schronienia swojej kabiny. Pulsująca w nim radość i ból głowy sprawiły, że czuł się, jak gdyby płynął w powietrzu. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, padł na łóżko, zaciskając palce na pościeli, żeby utrzymać się w jednym miejscu. Naprawdę, to się naprawdę stanie!

Później, przeglądając pilnie zapisy rejsów na konsoli w swojej kabinie, znalazł dane o poprzedniej wizycie „Ariela” w Obszarze Jacksona przed czterema laty. Nie najlepsze, ale były. Zapis rozpoczynał się od śmiertelnie nudnych szczegółów na temat transakcji kupna broni, potem była wielopunktowa lista sztuk uzbrojenia stanowiącego ładunek, jaki mieli zabrać z orbitalnej stacji transferowej Domu Fell. Nagle bez żadnych wstępów rozległ się zdyszany głos Thorne’a, wypowiadający enigmatyczne słowa:

— Murka zgubił admirała. Jest uwięziony przez barona Ryovala. Zamierzam przeprowadzić z Fellem diabelską transakcję.

Później nastąpił zapis wyprawy ratunkowej desantowca bojowego na ląd, a potem nagłego odlotu „Ariela” ze Stacji Fella z zaledwie połową ładunku na pokładzie. Po tych wydarzeniach usłyszał dwie fascynujące i tajemnicze rozmowy między admirałem Naismithem a baronem Ryovalem, później zaś baronem Fellem. Ryoval wściekał się, wyrzucając z siebie najwymyślniejsze groźby śmierci. Z zaniepokojeniem obserwował przystojną, wykrzywioną twarz barona. Nawet w ceniącym bezwzględność społeczeństwie Ryoval był człowiekiem, którego inni potężni magnaci z Obszaru Jacksona obchodzili szerokim łukiem. Wyglądało na to, że admirał Naismith wkroczył na bardzo niebezpieczny grunt.

Fell był bardziej opanowany, emanował chłodnym gniewem. Jak zwykle wszystkie naprawdę ważne informacje na temat celu wizyty w Obszarze Jacksona utonęły w ustnych rozkazach Naismitha. W zapisie znalazła się natomiast wzmianka o tym, że komandos o wzroście prawie dwóch i pół metra, sierżant Taura, jest dziełem laboratoriów Bharaputry, stworzonym przez inżynierię genetyczną prototypem superżołnierza.

Poczuł się, jak gdyby nieoczekiwanie spotkał kogoś z rodzinnego miasta. W dziwnym przypływie nostalgii zapragnął spojrzeć jej w twarz i porozmawiać o wspólnych doświadczeniach. Najwyraźniej Naismith zdobył jej serce, a w każdym razie zdobył ją i wykradł, choć chyba nie to było powodem, dla którego Ryoval toczył pianę z ust. Wszystko było dość niezrozumiałe.

Zwrócił uwagę na jeszcze jeden niemiły fakt. Baron Fell był potencjalnym nabywcą klona. Jego dawny wróg, Ryoval, w wendecie rozkazał zapewne zamordować klona Fella przed transplantacją, pozostawiając Fella uwięzionego w starzejącym się ciele, ale nie zdołał w nim zabić samego zamiaru. Bez względu na awaryjne plany Thorne’a postanowił, że będzie unikał barona Fella, chyba że zostanie zmuszony do innego postępowania.

Odetchnął, wyłączył konsolę i wrócił do ćwiczeń z hełmokomem naczelnego dowódcy, korzystając z umieszczonego przez producenta symulacyjnego programu szkoleniowego, którego na szczęście nie usunięto z pamięci. Przeprowadzę mój plan. Tak czy inaczej.

Загрузка...