ROZDZIAŁ PIĄTY

Zaczął nakładać półpancerz. Pierwszą warstwę stanowiło najnowsze osiągnięcie techniki: siatka osłaniająca przed działaniem porażacza nerwów. Siatka generująca tarczę pola była wbudowana w tkaninę obcisłego kombinezonu oraz kaptura, który chronił szyję, czaszkę i czoło, tak że wystawały tylko oczy, nos i usta. W ten sposób zagrożenie ze strony najstraszniejszej broni przeciw ludziom, niszczącego mózg porażacza nerwów, malało do zera. Dodatkowo siatka zabezpieczała też przed ogniem ogłuszaczy. Mógł polegać na Naismicie, na pewno wszystkie jego rzeczy będą najnowocześniejsze, w najlepszym gatunku i we właściwym rozmiarze… ale czy naprawdę ten ściągający materiał musi być tak cholernie ciasny?

Na kombinezon z siatką wcisnął okrywający tułów elastyczny pancerz, który zatrzymywał każdy pocisk, od małych ręcznych granatów, po śmiertelnie niebezpieczne kolce z igłowca. Na szczęście zatrzaski dały się regulować, więc mógł normalnie oddychać. Ustawił maksymalną szerokość, aby jego cenna tarcza była jak najwygodniejsza, a jednocześnie szczelna. Następnie wciągnął przyjemnie luźny mundur w kamuflażowym szarym kolorze, uszyty ze specjalnej tkaniny, która podczas walki nie mogła się spalić ani stopić. Potem przyszła kolej na pasy i ładownice z uzbrojeniem: ogłuszacz, porażacza nerwów, łuk plazmowy, granaty, baterie, uprząż z nawijarką liny, awaryjny zapas tlenu. Na ramiona narzucił zawieszony na podobnej uprzęży zgrabny i płaski zasilacz, który już przy pierwszym zetknięciu z ogniem wroga generował osłaniające jedną osobę pole lustrzane, odbijające łuk plazmy z tak minimalnym opóźnieniem, że człowiek prawie nie czul gorąca. Żywotność baterii (i osoby dźwigającej ją na plecach) obliczono na trzydzieści do czterdziestu ataków. Arsenał określany mianem „półpancerz” należałoby raczej nazywać potrójnym pancerzem.

Na siatkę chroniącą stopy przed porażaczem nerwów nałożył grube skarpety, a potem bojowe buty Naismitha. Przynajmniej buty pasowały jak ulał, nie wymagały żadnego kłopotliwego regulowania. Wystarczył tydzień bezruchu i ciało zaczęło się buntować, przybierając na wadze… Do diabła, Naismith był chyba anorektykiem. Hiperaktywnym anorektykiem. Wyprostował się. Okazało się, że imponujący sprzęt jest zaskakująco lekki, jeśli właściwie go rozmieścić.

Na blacie obok konsoli spoczywał hełm naczelnego dowódcy. Widok ciemnego i pustego wnętrza nie wiadomo dlaczego przywodził na myśl pustą czaszkę. Podniósł hełm bliżej światła, wpatrując się pożądliwie w jego elegancki kształt. W rękach mógł utrzymać jedną, najwyżej dwie sztuki broni. Dzięki hełmowi dowodził ludźmi, posługując się dziesiątkami sztuk broni równocześnie, a mógł setkami czy nawet tysiącami. W tym tkwiła prawdziwa siła Naismitha.

W kabinie rozległ się dźwięk brzęczyka; podskoczył, omal nie upuszczając hełmu na podłogę. Wprawdzie mógłby cisnąć nim o ścianę bez strachu, że uszkodzi to elektroniczne cudo, mimo to odłożył go bardzo ostrożnie.

— Miles? — odezwał się z interkomu głos komandora Thorne’a. — Jesteś gotowy?

— Tak, wejdź. — Dotknął klawiszy zamka, by otworzyć drzwi.

Wszedł Thorne ubrany tak samo jak on, lecz ze zsuniętym z głowy kapturem. Ciało hermafrodyty okrywał bezkształtny polowy mundur, dzięki czemu komandor nie wyglądał jak istota dwupłciowa, lecz bezpłciowa — żołnierz rodzaju nijakiego. Thorne także trzymał pod pachą hełm dowódcy, trochę starszy i innej marki. Thorne obszedł dowódcę dookoła, obrzucając uważnym spojrzeniem broń i każdy zaczep na pasie, sprawdzając odczyt na baterii tarczy przeciwplazmowej.

— Dobrze. — Czyżby komandor Thorne zwykle dokonywał inspekcji rynsztunku admirała przed akcją? Może Naismith zwykł ruszać na bitwę w rozpiętych butach czy coś w tym guście? Thorne wskazał ruchem głowy hełm leżący na blacie. — Niezła maszyna. Na pewno umiesz się już z tym obchodzić?

Hełm wyglądał na nowy, ale na pewno nie aż tak. Wątpił, by Naismith posługiwał się używanym sprzętem wojskowym, bez względu na oszczędności w całej flocie.

— Czemu miałbym nie umieć? — Wzruszył ramionami. — Przecież już z niego korzystałem.

— Na początku czujesz się w czymś takim dość zagubiony. — Thorne uniósł swój hełm. — To nie jest strumień danych, to cholerny potop danych. Trzeba się nauczyć nie zwracać uwagi na niepotrzebne informacje, inaczej lepiej od razu to wyłączyć. A ty… — Thorne zawahał się przez moment — masz już tę samą niesamowitą umiejętność co Tung. Niby nie zwracasz uwagi na nic, ale zawsze potrafisz sobie przypomnieć każdy potrzebny szczegół. Jak gdybyś zawsze był na właściwym kanale o właściwej porze. Jakbyś umiał myśleć na dwóch poziomach. Kiedy czujesz zastrzyk adrenaliny, reagujesz i wydajesz rozkazy niewiarygodnie szybko. To uzależnia. Ludzie, którzy z tobą pracują, oczekują tego i polegają na tobie. — Thorne zamilkł w oczekiwaniu.

Co miał mu odpowiedzieć? Znów wzruszył ramionami.

— Staram się, jak mogę.

— Jeśli nadal źle się czujesz, możesz mi powierzyć dowództwo nad całą akcją.

— A co, źle wyglądam?

— Jesteś jakiś nieswój. Mógłbyś zarazić cały oddział. — Thorne wydawał się spięty i nie chciał ustąpić.

— Czuję się dobrze, Bel, daj spokój!

— Tak jest. — Thorne westchnął.

— Wszystko gotowe?

— Wahadłowiec zatankowany i uzbrojony. Oddział Zielonych w tej chwili kończy ładować ekwipunek. Zaplanowaliśmy czas tak, żeby znaleźć się na orbicie dokładnie o północy, bezpośrednio nad głównym Obszarem medycznym Bharaputry. Spadamy od razu, nie czekając, aż zjawią się jacyś ciekawscy. Uderzamy i znikamy. Cała operacja powinna trwać godzinę, jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem.

— Dobrze. — Serce zaczęło mu walić mocniej. Odetchnął głęboko, udając, że ciężko wzdycha. — To chodźmy.

— Może… najpierw sprawdźmy system łączności w hełmach, dobra? — zaproponował Thorne.

Dobry pomysł. Lepiej zrobić to w ciszy kabiny niż w wypełnionym hałasem i nerwowością wahadłowcu.

— W porządku — odparł i dodał przebiegle: — Nie spiesz się.

Nawet podczas tak skromnej akcji mieli wykorzystać ponad sto kanałów w hełmie. Poza bezpośrednim połączeniem głosowym z „Arielem”, Thorne’em i wszystkimi żołnierzami, miał łączność z komputerami operacyjnymi na statku, na wahadłowcu i w samym hełmie. Rozmaite odczyty telemetryczne, kontrola zasobów broni, dane logistyczne. Hełmy wszystkich żołnierzy były wyposażone w odbiorniki wizyjne, widział więc to, co oni w podczerwieni, paśmie widzialnym i ultrafiolecie; odbierał wszystkie dźwięki; miał dane medyczne i obrazy map holowizyjnych. Specjalny program obejmował holomapę żłobka klonów, wczytano także plan ataku i kilka planów awaryjnych. Niektóre kanały były przeznaczone wyłącznie do podsłuchiwania telemetrii wroga na bieżąco. Thorne rozkazał już dostroić je do nadajników ochrony Bharaputry. Mogli nawet odbierać publiczne programy rozrywkowe nadawane z planety, do której się zbliżali. Gdy przerzucał te kanały, kabinę wypełniły na chwilę metaliczne dźwięki muzyki.

Zakończyli kontrolę i stali, przyglądając się sobie w niezręcznym milczeniu. Thorne miał puste spojrzenie, a jego twarz zdradzała obawę, jak gdyby dusił w sobie jakieś emocje. Poczucie winy? Dziwne wrażenie, na pewno nie. Niemożliwe, żeby Thorne się domyślił, bo wówczas odwołałby całą operację.

— Nerwy przed bitwą, Bel? — spytał od niechcenia. — Sądziłem, że uwielbiasz swoją robotę.

Thorne drgnął i przestał przygryzać w zamyśleniu wargę.

— Uwielbiam. — Nabrał powietrza. — A więc do roboty.

— Naprzód! — przytaknął i pierwszy wyszedł z jaskini swojej kabiny na jasno oświetlony korytarz, gdzie krążyli ludzie, wykonując zadania, które on — tylko on — im przydzielił.

Korytarz prowadzący do włazu wahadłowca wyglądał prawie tak samo jak wtedy, gdy pierwszy raz go ujrzał, tyle że teraz potężni komandosi dendariańscy nie wysypywali się bezładnie z wahadłowca, lecz szli w drugą stronę jeden za drugim. Tym razem zachowywali się ciszej, nie błaznowali i nie stroili sobie żartów. Wyglądali bardziej profesjonalnie. Wszyscy mieli imiona, zapisane w pamięci jego hełmu, dzięki któremu ich nie pomyli. Wszyscy mieli na sobie różne półpancerze i hełmy, a poza ręczną bronią, jaką i on miał, byli uzbrojeni w znacznie cięższy sprzęt.

Zorientował się, że teraz, gdy poznał przeszłość monstrualnej sierżant, patrzy na nią zupełnie inaczej. Z zapisów tamtej misji wynikało, że ma zaledwie dziewiętnaście lat, choć wyglądała na więcej; cztery lata temu, kiedy Naismith wykradł ją z Domu Ryoval, miała szesnaście. Zmrużył oczy, próbując ją sobie wyobrazić jako dziewczynkę. Jego zabrano przed ośmiu laty, miał wówczas czternaście lat. Musieli spędzić pewien czas razem jako więźniowie Bharaputry, ale nigdy jej nie spotkał. Laboratoria badań genetycznych znajdowały się w innym mieście, daleko od głównego centrum chirurgii. Dom Bharaputra był potężną organizacją, czymś w rodzaju małego rządu na jacksońską skalę. Tyle że w Obszarze Jacksona nie było rządów…

Osiem lat… Wszyscy, których wtedy znałeś’, nie żyją. Wiesz o tym, prawda?

Jeśli nie mogę zrobić tego, czego chcę, zrobię przynajmniej to, co mogę.

Podszedł do niej.

— Sierżancie Tauro… — Odwróciła się, a on uniósł brwi zaskoczony. — Co ty masz na szyi? — Widział, że to szeroka różowa kokarda, więc powinien raczej zapytać: „Po co masz to na szyi?”.

Poprawiając kokardę szponiastą dłonią, posłała mu odrażający grymas, który chyba miał być uśmiechem. Pazury miała dziś polakierowane na jasny róż.

— Sądzisz, że to pomoże? Chciałam coś zrobić, żeby dzieci się nie przestraszyły.

Zmierzył wzrokiem zwalistą postać: prawie dwa i pół metra wzrostu, półpancerz, ubranie maskujące, buty, ładownice, mięśnie i kły. Jakoś nie jestem przekonany, że to wystarczy, sierżancie…

— Na pewno… warto spróbować — wykrztusił. A więc zdawała sobie sprawę ze swego niecodziennego wyglądu… Idioto! Jak mogło być inaczej? Ty nie zdajesz sobie sprawy ze swojego wyglądu? Zrobiło mu się niemal przykro, że nie odważył się wcześniej opuścić kabiny i poznać jej lepiej. Dziewczyna z mojego miasteczka.

— Jak się czujesz, wracając tam? — zapytał nagle; ruchem głowy wskazał w bliżej nieokreślonym kierunku, mając na myśli zbliżającą się strefę lądowania nad Domem Bharaputra.

— Dziwnie — przyznała, marszcząc krzaczaste brwi.

— Znasz to lądowisko? Byłaś kiedyś w tej części?

— W tym kompleksie medycznym — nie. Prawie nie opuszczałam centrum genetycznego, z wyjątkiem kilku lat, kiedy mieszkałam u wynajętych wychowawców, ale to było w tym samym mieście. — Odwróciła głowę i zniżając głos o oktawę, rozkazała jednemu ze swoich ludzi ładować sprzęt, a ten w odpowiedzi machnął ręką i pobiegł wypełnić polecenie. Gdy odezwała się do admirała, znów mówiła świadomie ściszonym i opanowanym głosem. W żaden inny sposób nie zdradzała niestosownej na służbie poufałości; wyglądało na to, że ona i Naismith zachowują swój związek w dyskrecji, jeżeli to w ogóle był związek. Poczuł ogromną ulgę.

— Nie wychodziłam za często — dodała.

On również ściszył głos.

— Nienawidzisz ich? — Tak jak ja? Osobiste pytanie, choć innego rodzaju.

Skrzywiła wywinięte wargi w zamyśleniu.

— Przypuszczam, że… okropnie mną manipulowali, kiedy dorastałam, ale wtedy nie uważałam tego za znęcanie się. Było dużo nieprzyjemnych badań, ale chodziło o naukę… nie zamierzali robić mi krzywdy. Nikt mnie nie krzywdził, dopóki nie sprzedali mnie Ryovalowi po przerwaniu programu superżołnierza. To, co chciał mi zrobić Ryoval, było groteskowe, lecz on już taki jest. Ale Bharaputra… Bharaputry nic nie obchodziło, pozbył się mnie bez żalu. Właśnie to mnie zabolało. A potem zjawiłeś się ty… — Rozpromieniła się. — Rycerz w lśniącej zbroi i tak dalej.

Ogarnęła go dobrze znana fala wzburzenia. Chrzanić rycerza w lśniącej zbroi i konia, na którym przyjechał. Ja też potrafię ratować ludzi, do diabła! Na szczęście patrzyła gdzieś w bok, nie zauważyła więc gniewu wykrzywiającego mu twarz. A może wzięła to za gniew na jej dawnych oprawców.

— Mimo to — powiedziała półgłosem — gdyby nie Dom Bharaputra, nie byłoby mnie. Oni mnie stworzyli. Żyję, choć nie wiem, jak długo jeszcze… mam się odwdzięczyć, odbierając im życie w zamian za to, które mi dali? — Na jej zniekształconej twarzy odmalowała się głęboka zaduma.

Zorientował się poniewczasie, że nie tak wygląda duch bojowy, którego należy tchnąć w oddział komandosów tuż przed akcją desantową.

— Nie… niekoniecznie. Naszym zadaniem jest ocalenie klonów, nie zabijanie ludzi Bharaputry. Zabijamy tylko w razie najwyższej konieczności.

To było dobre zagranie w stylu prawdziwego Naismitha; uniosła głowę, uśmiechając się do niego radośnie.

— Kamień spadł mi z serca na wiadomość, że czujesz się już lepiej. Bardzo się martwiłam. Chciałam cię odwiedzić, ale komandor Thorne zabronił. — Spojrzała na niego ciepło, jak gdyby w jej oczach zapaliły się żółte płomienie.

— Tak, byłem… bardzo chory. Thorne słusznie postąpił. Ale… może uda nam się porozmawiać dłużej w drodze do domu. — Gdy już będzie po wszystkim. Kiedy zdobędzie prawo… prawo do czego?

— Jesteśmy umówieni, admirale. — Puściła do niego oko i wyprostowała się, radosna jak skowronek. Cóż ja jej takiego obiecałem? Ruszyła naprzód, żeby znów zmienić się w sierżanta swojego oddziału.

Wszedł za nią na pokład wahadłowca desantowego. Światło było tu przyćmione, powietrze chłodniejsze i naturalnie brakowało grawitacji. Płynął za komandorem Thorne’em, od uchwytu do uchwytu, dzieląc w myślach powierzchnię podłogi i rozmieszczając na niej swój planowany ładunek. Dwanaście lub piętnaście rzędów dzieci siedzących czwórkami jedno za drugim… jest mnóstwo miejsca. Desantowiec mógł wziąć na pokład dwa oddziały i uzbrojone poduszkowce lub cały szpital polowy. Z tyłu znajdowało się stanowisko pierwszej pomocy wyposażone w składane koje i przenośną kriokomorę ratunkową. Dendariański komandos-sanitariusz pospiesznie organizował swój kącik, zabezpieczając ekwipunek. Ubrani w bojowy strój żołnierze krzątali się cicho i sprawnie, mocowali i przypinali cały sprzęt. Na wszystko było miejsce i wszystko miało swoje miejsce.

Pilot wahadłowca czuwał już za sterami. Thorne zajął fotel drugiego pilota. On natomiast zasiadł przy stanowisku komunikacyjnym za nimi. Przez czołowe okno widział odległe gwiazdy o mocno zarysowanych krawędziach, bliżej mrugające kolorowe światełka jakichś tworów ludzkiej ręki, a tuż na skraju pola widzenia jasny plaster krzywizny planety. Zbliżał się do domu. W żołądku czuł niepokojące drżenie, spowodowane nie tylko stanem nieważkości. Miał wrażenie, jakby skronie ściskała mu pulsująca opaska.

Pilot powiedział do interkomu:

— Melduj stan z tyłu, Taura. Przed nami pięć minut lotu na orbitę na pełnym ciągu, potem spadamy.

Po chwili odezwał się głos Taury:

— W porządku. Ludzie przypięci, właz zamknięty. Jesteśmy gotowi. Można startować, powtarzam, można startować.

Thorne zerknął przez ramię i coś mu pokazał. Szybko zapiął pasy, w ostatniej chwili. Pasy werżnęły się głęboko w ciało, gdy zaczęło nim szarpać na boki i „Ariel” z dygotem ruszył na orbitę; w wahadłowcu dotkliwie odczuwali skutki przyspieszenia, które między pokładami dużego statku dzięki sztucznej grawitacji byłoby łagodniejsze lub w ogóle niezauważalne.

Pilot uniósł dłonie i nagle skierował ich w dół, jak gdyby był muzykiem grającym oszalałe crescendo. Kadłub zaczął wydawać jakieś głośne metaliczne hałasy. W odpowiedzi z przedziału za pokładem załogi rozległy się rozpaczliwe okrzyki.

Gdy mówili o spadaniu, mówili serio, pomyślał w panice. Gwiazdy i planety za przednią szybą wirowały, przyprawiając go o mdłości. Zamknął oczy; żołądek próbował wyjść z niego przez przełyk. Nagle odkrył ukrytą zaletę pełnego pancerza. Jeżeli podczas spadania człowiek narobi w spodnie z przerażenia, wszystkim zajmie się wewnętrzna instalacja skafandra i nikt się o niczym nie dowie.

Gdy weszli w jonosferę, wokół zewnętrznego kadłuba zaczęło gwizdać powietrze. Pasy próbowały go pokroić na plasterki jak jajko.

— Fajnie, co? — krzyknął Thorne, szczerząc zęby w wariackim uśmiechu; przy gwałtownej utracie szybkości miał zniekształconą twarz i łopotały mu wargi. Chyba kierowali się prosto w dół, tak przynajmniej skierowany był nos wahadłowca, choć fotel starał się człowiekiem cisnąć o sufit kabiny, roztrzaskując mu czaszkę i łamiąc kark.

— Mam nadzieję, że nic nie stoi nam na drodze! — zawołał wesoło pilot. — Nie zgłosiliśmy się przecież do żadnej kontroli lotów.

Wyobraził sobie zderzenie w powietrzu z ogromnym wahadłowcem pasażerskim… na pokładzie pięćset kobiet i dzieci… gigantyczna żółto-czarna eksplozja, wylatujące łukiem martwe ciała…

Przecięli terminator i znaleźli się w strefie cienia. Potem nastała ciemność, roztrącali chmury… coraz większe… wahadłowiec wibrował i ryczał jak oszalała tuba… mógłby przysiąc, że wciąż pikowali prosto w dół, choć nie miał pojęcia, jak pilot nie stracił orientacji w tej gwiżdżącej mgle.

Nagle w jednej chwili stanęli poziomo jak zwykły statek powietrzny, chmury mieli nad głową, a pod spodem światła miasta — jak klejnoty rozsypane na dywanie. I zaczęli lecieć w dół jak kamień. Czuł, jak coraz większa siła ściska mu kręgosłup. Znów usłyszał straszliwe metalowe zgrzyty, gdy wysunęły się nogi wahadłowca. Na dole wyrósł szereg na wpół oświetlonych budynków. Ciemny dziedziniec — Cholera, jesteśmy, to tul Budynki mieli już obok i nad sobą. Łup, chrup-chrup. Pewne lądowanie na sześciu nogach. Raptowna cisza zadźwięczała mu w uszach.

— Dobra, idziemy! — Thorne zerwał się z fotela z błyszczącymi oczyma i twarzą zarumienioną od żądzy krwi albo ze strachu, albo z obu tych powodów naraz.

Ruszył ciężko w dół trapu w ślad za dwunastką Dendarian. Jego wzrok prawie przywykł do ciemności, a wokół budynków było dość świateł, których blask wystarczająco rozpraszał chłodne i mgliste nocne powietrze, żeby wszystko wyraźnie widzieć. Krajobraz był pozbawiony kolorów, czarne cienie wydawały się złowrogie. Sierżant Taura gestami ręki rozdzieliła oddział. Nikt nie wydał najlżejszego dźwięku. Milczące twarze posrebrzało staccato błysków wewnątrz hełmów, które na holowidach z boku wizjera wyświetlały informacje. Dendarianka, z dodatkowymi teleskopami na hełmie, wzniosła się w powietrze na jednoosobowym motolocie. Osłona z góry.

Pilot został na pokładzie, a Taura odliczyła jeszcze czterech najemników. Dwóch zniknęło w ciemnościach jako zewnętrzna osłona desantowca, dwóch zostało przy wahadłowcu jako tylna straż. On i Thorne sprzeczali się o to. Thorne chciał zostawić więcej ludzi. On miał natomiast przeczucie, że będą potrzebowali jak najwięcej żołnierzy w żłobku klonów. Cywilna ochrona szpitala nie stanowiła specjalnego zagrożenia i zanim zjawi się tu lepiej uzbrojone wsparcie, upłynie trochę czasu. Wtedy Dendarianie zdążą już odlecieć, jeżeli uda się dość szybko zabrać na pokład klony. Przeklął się w myśli za krótkowzroczność, z jaką na Escobarze rozkazał zabrać tylko jeden oddział komandosów zamiast dwóch. Mógł zabrać więcej ludzi, ale miał na uwadze liczbę miejsc pasażerskich na „Arielu” i wyobrażał sobie, że będzie musiał oszczędzać regulator powietrza na statku na czas ucieczki. W grę wchodziło tyle różnych czynników.

Jego hełm wyświetlał mnóstwo kolorowych kodów, liczb i wykresów. Oglądał wszystko, ale widział je za krótko; zanim zdążył odczytać i zinterpretować jeden, ten znikał i pojawiał się nowy. Posłuchał rady Thorne’a i szeptem zmniejszył natężenie światła urządzenia do majaczącego w tle blasku. Odbiornik audio był zupełnie niezły. Nikt nie wdawał się w zbędne pogaduszki.

On, Thorne oraz siedmiu pozostałych Dendarian ruszyli truchtem, aby dotrzymać kroku długonogiej Taurze i po chwili znaleźli się między dwoma przylegającymi do siebie budynkami. Nastawiwszy hełm na częstotliwość, którą posługiwali się Bharaputranie, usłyszał, że działają komunikatory strażników ochrony. Najpierw usłyszał: „Co jest, do diabła? Słyszałeś to? Joe, sprawdź sektor czwarty”, potem jakieś poruszenie, które stanowiło reakcję na polecenie. Był pewien, że usłyszy więcej wymiany zdań, lecz nie zamierzał czekać bezczynnie.

Doszli za róg. To tu. Trzypiętrowy ładny biały budynek z mnóstwem roślin i zadbanym otoczeniem, dużymi oknami oraz balkonami. Nie bardzo przypominał szpital ani też dormitorium; jego przeznaczenie na pierwszy rzut oka nie było jasne. W jacksońskiej obłudnej nowomowie nazywał się „Domem życia”. Dom śmierci. Stary kochany dom. Bardzo znajomy i jednocześnie bardzo obcy. Kiedyś wydawał mu się wspaniały. Teraz wydawał mu się… mniejszy niż kiedyś.

Taura uniosła łuk plazmowy, ustawiła szeroką wiązkę i usunęła zamknięte drzwi frontowe, pryskając wokół pomarańczowymi, białymi i błękitnymi strumieniami tłuczonego szkła. Zanim szklane grudki zdążyły przygasnąć, najemnicy wpadli do środka, rozdzielając się na dwie grupy. Jeden z nich zajął stanowisko na parterze. Rozdźwięczały się alarmy ostrzegawcze oraz przeciwpożarowe: Dendarianie uciszali mijane głośniki plazmą, nie zatrzymując się, ale w głębi budynku odzywały się nowe, więc jazgot, choć stłumiony, wcale nie ustawał. Przejście utrudniała im instalacja, z której tryskały kłęby pary.

Dogonił komandosów. W korytarzu przed nimi zjawił się bharaputrański strażnik w brązowo-różowym uniformie. Trzy ogłuszacze Dendarian położyły go dokładnie w chwili, gdy strzał z jego broni trafił w sufit.

Taura i dwie Dendarianki wjechały rurą windową na trzecie piętro; inny żołnierz minął je, chcąc dostać się na dach. Mark poprowadził Thorne’a i dwóch pozostałych komandosów na drugie piętro i korytarzem w lewo. Natknęli się na dwie nieuzbrojone dorosłe osoby, w tym odzianą w koszulę nocną kobietę, która nakładała szlafrok; oboje zostali ogłuszeni, gdy tylko się pojawili. To tu. Za tymi podwójnymi drzwiami. Były zamknięte, ale ktoś walił w nie od środka.

— Wyłamiemy drzwi! — zawołał Thorne. — Odsuńcie się, bo możecie przypadkiem oberwać! — Łomotanie ustało. Thorne skinął głową. Komandos ustawił łuk plazmowy na wąską wiązkę i przeciął metalowy rygiel. Thorne kopniakiem otworzył drzwi.

Młody człowiek o jasnych włosach cofnął się o krok, przypatrując się w zaskoczeniu Thorne’owi.

— Nie jesteście strażakami.

W korytarzu za plecami blondyna kłębiła się grupa wysokich chłopców. Dobrze wiedział, że to gromadka dziesięciolatków, ale nie był pewien, czy nie trzeba o tym przypomnieć żołnierzom. Chłopcy byli różnego wzrostu i budowy ciała, a także najrozmaitszych ras; mozaika ludzkich typów zaskakiwała, choć ogród i fontanny w tle mógł sugerować, że spotka się tu wyłącznie młodych bogów greckich. Cóż, ci, na których wzór ich stworzono, legitymowali się bogactwem, nie urodą. Mimo to wszystkie klony promieniały zdrowiem w takim stopniu, w jakim pozwalał ich materiał genetyczny. Wszystkie miały jednakowe piżamy złożone z szortów i brązowych tunik.

— Idź — syknął Thorne, wypychając go do przodu. — Mów do nich.

— Ustal, ilu ich jest — rzucił, mijając go z boku.

— Dobra.

Tysiące razy powtarzał sobie w myślach, co ma powiedzieć w tej wielkiej chwili, ćwicząc mnóstwo wersji. Wiedział jednak na pewno, że nie rozpocznie od: „Jestem Miles Naismith”. Serce tłukło mu się w piersi. Nabrał głęboki haust powietrza.

— Jesteśmy Najemnikami Dendarii i przyszliśmy was uratować.

Na twarzy chłopca odmalowały się naraz obrzydzenie, strach i pogarda.

— Wyglądasz jak grzyb — rzekł obojętnym tonem.

To było zupełnie… nieprzewidziane. Miał tysiąc odpowiedzi, ale zupełnie się nie orientował, jak zareagować na coś takiego. Chociaż w hełmie i całym rynsztunku pewnie wyglądał jak duży i szary… nie jak bohater, na jakiego chciał wyglądać.

Zdjął hełm, zdarł z głowy kaptur i wyszczerzył zęby. Chłopiec wzdrygnął się.

— Posłuchajcie mnie, klony! — wrzasnął. — Tajemnica, o której szeptano i o której może słyszeliście, jest prawdą! Każdego z was po kolei czeka śmierć z rąk chirurgów Domu Bharaputra. Włożą wam do głowy czyjś mózg, a wasz własny wyrzucą. Tak właśnie kończą wasi koledzy, kiedy odchodzą stąd jeden po drugim — są bez litości mordowani. Zabierzemy was na Escobar, gdzie znajdziecie bezpieczne schronienie…

W korytarzu nie było wszystkich chłopców, a teraz jeszcze niektórzy z tyłu zaczęli uciekać i kryć się w pokojach. Podniósł się szmer, który po chwili przerodził się w krzyki i wrzaski. Jakiś ciemnowłosy chłopiec usiłował przemknąć obok nich do korytarza za dużymi podwójnymi drzwiami, lecz komandos zatrzymał go klasycznym chwytem. Młodzieniec krzyknął z bólu i zdumienia, a cały tłum cofnął się wstrząśnięty. Chłopak bezskutecznie szamotał się w żelaznym uścisku żołnierza, który wyglądał na zdenerwowanego, niepewnego i spoglądał na dowódcę, jak gdyby oczekiwał dalszych rozkazów.

— Przyprowadźcie swoich kolegów i chodźcie za mną — krzyknął zrozpaczony Mark za umykającymi chłopcami. Blondyn obrócił się na pięcie i pobiegł sprintem.

— Nie sądzę, żeby nam zaufali — rzekł Thorne. Na bladej twarzy hermafrodyty malowało się napięcie. — Łatwiej byłoby ich wszystkich ogłuszyć i zanieść na pokład. Nie możemy sobie pozwolić na marnowanie czasu, zwłaszcza przy takiej słabej osłonie z zewnątrz.

— Nie…

Ktoś wzywał go w eterze. Pospiesznie włożył hełm na głowę. Przez gwar wielu mówiących jednocześnie osób przebił się głęboki głos sierżant Taury, wzmocniony selektywnie przez jej kanał.

— Admirale, potrzebujemy pana pomocy.

— Co się stało?

Jej odpowiedź zagłuszył meldunek kobiety na motolocie.

— Admirale, kilka osób schodzi po balkonach budynku, w którym pan przebywa. Od północy zbliża się grupa czterech strażników Bharaputry.

Gorączkowo przeszukiwał kanały, aż wreszcie ten, który pozwalał na komunikowanie się z osłoną powietrzną.

— Nie pozwólcie nikomu uciec!

— Jak mam ich zatrzymać? — W głosie Dendarianki zabrzmiała cierpka nuta.

— Ogłuszaczem — postanowił bezradnie. — Zaczekaj! Nie ogłuszaj nikogo, kto schodzi z balkonu, zaczekaj, aż znajdzie się na ziemi.

— Mogę nie mieć dobrej pozycji do strzału.

— Postaraj się. — Przełączył się z powrotem do Taury. — O co chodzi, sierżancie?

— Musi pan przyjść porozmawiać z tą stukniętą dziewczyną. Tylko pan może ją przekonać.

— Tu na dole… niezupełnie panujemy nad sytuacją.

Thorne przewrócił oczami. Schwytany chłopiec walił bosymi piętami w golenie dendariańskiego komandosa. Thorne ustawił ogłuszacz na najniższą moc i dotknął nim karku szarpiącego się chłopca. Ten drgnął konwulsyjnie i zawisł bezwładnie w ramionach żołnierza. Nie stracił jednak przytomności i zaczął płakać.

Tymczasem Marka nagle obleciał tchórz.

— Spędź ich razem — powiedział do Thorne’a. — Wszystko jedno jak. Idę pomóc sierżant Taurze.

— Idź — warknął Thorne tonem, w którym wyraźnie słychać było nieposłuszeństwo. Odwrócił się, zbierając swoich ludzi. — Ty i ty, weźcie ich z tej strony, ty — z tamtej. Przebijcie się przez tamte drzwi…

Zrejterował sromotnie na dźwięk rozbijanego plastiku.

Na górze było ciszej. Dziewczynek trzymano tu mniej niż chłopców, podobnie jak w jego czasach. Często zastanawiał się dlaczego. Przekroczył potężne ciało ogłuszonej strażniczki i kierując się holowidową mapą, zmierzał do sierżant Taury.

Kilkanaście dziewcząt siedziało ze skrzyżowanymi nogami na podłodze, trzymały ręce na karku. Mierzono do nich z dendariańskiego ogłuszacza. Miały takie same tuniki i szorty jak chłopcy, tylko z różowego jedwabiu. Wyglądały na przestraszone, ale przynajmniej nie robiły hałasu. Wszedł do bocznego pokoju, gdzie zastał Taurę i jeszcze jednego komandosa, stali naprzeciw wysokiej dziewczyny-kobiety typu eurazjatyckiego, która siedziała przy konsoli z założonymi rękoma. W miejscu, gdzie powinna znajdować się płyta holowidu, ziała dziura, która dymiła po zetknięciu z ogniem plazmowym.

Kiedy wszedł, Eurazjatka odwróciła głowę w jego stronę, potrząsając długimi czarnymi włosami, po czym z powrotem spojrzała na Taurę.

— Ale cyrk! — Jej głos przepełniała pogarda.

— Nie umiemy przemówić jej do rozumu — powiedziała Taura z dziwnym niepokojem.

— Dziewczyno. — Skinął jej przelotnie głową. — Jeśli tu zostaniesz, będziesz zimnym trupem. Jesteś klonem. Ciało ukradnie ci twój pierwowzór. Usuną ci mózg i zniszczą. Być może niedługo.

— Wiem — odparła wyniośle, jak gdyby był bełkoczącym idiotą.

— Co? — Szczęka mu opadła ze zdumienia.

— Wiem o tym. Godzę się na swój los. Tak postanowiła moja pani. Moim zadaniem jest wiernie służyć mojej pani. — Uniosła podbródek, a w jej oczach na chwilę pojawił się rozmarzony wyraz uwielbienia. Nie miał pojęcia, co tak zachwyciło dziewczynę.

— Połączyła się z ochroną Domu — zameldowała lapidarnie Taura, wskazując dymiący holowid. — Opisała nas, nasz sprzęt, podała im nawet szacunkową wielkość oddziału.

— Nie odbierzecie mnie mojej pani — oświadczyła chłodno dziewczyna, kiwając głową. — Strażnicy was złapią i mnie uratują. Jestem bardzo ważna.

Jak, u diabła, Bharaputranom udało się przenicować jej mózg? I czy uda mu się to odkręcić w ciągu niecałych trzydziestu sekund? Nie sądził.

— Sierżancie. — Wziął głęboki oddech i z głośnym westchnieniem, osobliwie wysokim głosem wydał rozkaz: — Ogłuszyć ją.

Eurazjatka chciała się uchylić, ale zwalista sierżant miała błyskawiczny refleks. Wiązka z ogłuszacza trafiła dziewczynę dokładnie między oczy w momencie, gdy starała się uskoczyć z linii strzału. Taura przesadziła konsolę i chwyciła małą, nim ta zdążyła uderzyć głową w podłogę.

— Mamy wszystkie? — zapytał.

— Zanim odcięliśmy drogę, co najmniej dwie zeszły tylnymi schodami — zameldowała Taura, marszcząc brwi.

— Jeśli będą chciały wyjść z budynku, zostaną ogłuszone — uspokoił ją.

— A jeżeli ukryją się na dole? Trochę potrwa, zanim je znajdziemy. — Jej żółtobrązowe oczy uciekły w bok, by sprawdzić czas na chronowyświetlaczu wewnątrz hełmu. — Powinniśmy już być w drodze do wahadłowca.

— Jeszcze chwileczkę. — Mozolnie przerzucał kanały, dopóki z powrotem nie odnalazł Thorne’a. Słychać było niewyraźnie, jak ktoś w tle krzyczy: „…kinsynu! Ty mały…”.

— Co? — warknął udręczonym głosem Thorne. — Zebraliście już wszystkie dziewczynki?

— Jedną trzeba było ogłuszyć. Taura ją poniesie. Słuchaj, ustaliłeś liczbę wszystkich klonów?

— Tak, wziąłem z konsoli dozorcy: trzydziestu ośmiu chłopców i szesnaście dziewczynek. Brakuje czterech chłopców, którzy prawdopodobnie zeszli przez balkon. Philippi potwierdziła obecność trzech, ale mówi, że nie zauważyła czwartego. A u was?

— Sierżant Taura melduje, że dwie dziewczynki zeszły na dół tylnymi schodami. Uważajcie na nie. — Zerknął w górę, wyglądając zza holowidowego wyświetlacza, którego obraz wirował jak zorza polarna. — Komandor Thorne mówi, że powinno ich tu być szesnaście.

Taura wychynęła na korytarz, przez chwilę poruszała bezgłośnie ustami, po czym cofnęła się do pokoju, zatrzymując wzrok na Eurazjatce.

— Wciąż brakuje jednej. Kesterton, przejdź się po piętrze, sprawdź szafki i pod łóżkami.

— Tak jest, sierżancie. — Dendarianka pobiegła wypełnić rozkaz.

Ruszył za nią. W uszach rozbrzmiewał mu natarczywy głos Thorne’a:

— Pospieszcie się tam! To miał być szybki atak i ucieczka, pamiętasz? Nie mamy czasu na zbieranie zabłąkanych owieczek!

— Zaczekaj, do diabła.

W trzecim przeszukiwanym pokoju Dendarianka zajrzała pod łóżko i zawołała:

— Ha! Mam ją, sierżancie.

Zanurkowała, chwyciła parę wierzgających nóg i szarpnęła. Wyciągnięta na światło zdobycz okazała się niską dziewczynkąkobietą w różowej zawiązywanej z tyłu tunice oraz szortach. Bezradnie wydawała ciche rozpaczliwe dźwięki, jak gdyby straciła nadzieję, że krzykiem może sprowadzić pomoc. Jej platynowe włosy spływały kaskadą na plecy, lecz cechą, która jeszcze bardziej rzucała się w oczy, był oszałamiający biust. Napięty jedwab tuniki ledwie mógł pomieścić dwie olbrzymie krągłości. Dziewczyna uklękła, a potem przysiadła na piętach, uniesionymi rękami podtrzymując nieco wydatne fragmenty swej figury, jak gdyby jeszcze się nie przyzwyczaiła, że je ma.

Dziesięciolatka. Niech to szlag. Wyglądała na dwadzieścia lat. Taka monstrualna hipertrofia nie mogła być naturalna. Klientka — jej pierwowzór — musiała zamówić modelowanie ciała. Wolała, żeby cierpienia związane z operacją i zabiegami na metabolizmie znosił klon. Cieniutka talia, szerokie biodra… przesadnie wybujała fizyczna kobiecość nasuwała podejrzenia, że pierwowzorem może być osoba transseksualna po zmianie płci. Prawie na pewno. Data operacji została już zapewne wyznaczona.

— Nie, odejdźcie — chlipała. — Odejdźcie, zostawcie mnie w spokoju… matka po mnie przyjedzie. Matka przyjedzie po mnie jutro. Odejdźcie, zostawcie mnie w spokoju, spotkam się z moją mamą…

Od jej płaczu i widoku wstrząsanej szlochem… piersi zaraz oszaleję, pomyślał.

— Tę też ogłuszyć — wychrypiał. Będą ją musieli nieść, ale przynajmniej nie będą musieli jej słuchać.

Tak jak on Dendarianka wyglądała na osłupiałą ze zdumienia i zażenowaną groteskową budową dziewczyny.

— Biedna lalka — szepnęła i musnęła jej szyję ogłuszaczem. Dziewczyna runęła naprzód, rozpłaszczając się na podłodze.

Tymczasem Mark usłyszał, że ktoś znów wzywa go przez hełm, choć nie był pewien, czyj to głos.

— Panie admirale, właśnie ogniem ogłuszaczy odrzuciliśmy ekipę strażaków Domu Bharaputry. Nie mieli ochraniaczy. Ale ludzie ze służb bezpieczeństwa, którzy tu idą, mają. Wysyłają nowe oddziały, ciężej uzbrojone. Niedługo skończy się ta zabawa z ogłuszaczami.

Przełączając wyświetlacz w hełmie z obrazu, starał się zlokalizować komandosa na siatce mapy. Zanim mu się jednak udało, rozległ się zdyszany głos Dendarianki, która osłaniała ich z powietrza.

— Z południa okrąża wasz budynek ciężkozbrojny oddział Bharaputran, panie admirale. Musicie stamtąd jak najszybciej wyjść. Zaraz zrobi się bardzo nieprzyjemnie.

Dał znak Dendariance, żeby wyniosła z sypialni ogłuszoną dziewczynęlalkę, a sam wyszedł za nimi.

— Sierżancie Tauro — zawołał. — Słyszałaś ten meldunek?

— Tak jest. Zabierajmy się stąd.

Sierżant Taura przerzuciła sobie Eurazjatkę przez jedno ramię, a blondynkę przez drugie, lecz to brzemię najwyraźniej nie stanowiło dla niej odczuwalnego ciężaru; potem pognali stadko przerażonych dziewcząt w dół po schodach. Taura kazała im iść w parach i miały trzymać się za ręce, tak więc stanowiły kolumnę lepiej zorganizowaną, niż przypuszczał. Kiedy skierowali je do dormitorium chłopców, wśród dziewczynek podniósł się szmer przestrachu.

— Nie wolno nam tu wchodzić — zaprotestowała jedna ze łzami w oczach. — Będziemy miały kłopoty.

W korytarzu leżało na wznak sześciu ogłuszonych chłopców, a dwudziestu kilku pozostałych stało opartych o ścianę z rozstawionymi szeroko nogami i uniesionymi ramionami, jakby zamierzano ich obszukać. Kilku zdenerwowanych komandosów pokrzykiwało na nich, nie pozwalając się im ruszyć. Niektórzy chłopcy wyglądali za wzburzonych, inni płakali, lecz wszyscy byli śmiertelnie przerażeni.

Obrzucił skonsternowanym spojrzeniem stos ofiar ogłuszacza.

— Jak my ich wszystkich zabierzemy?

— Niech inni ich poniosą — odezwała się Taura. — Będziemy mieć wolne ręce, a oni nie. — Ostrożnie położyła swój ciężar na końcu rzędu ciał.

— Dobrze — odrzekł Thorne, z trudem odrywając zaintrygowany wzrok od kształtów blond lalki. — Worley, Kesterton, cho… — Urwał, ponieważ w tym samym momencie na wszystkich kanałach w hełmach usłyszeli przebijającą się przez zakłócenia wiadomość od Dendarianki na motolocie.

— Sukinsyn, ma wahadłowiec… uważajcie, z lewej… — krzyczała, po czym jej głos utonął w zakłóceniach. — Och, niech to jasny szlag… — Później nastąpiła cisza wypełniona tylko szumem.

Gorączkowo przebiegał pasma, szukając jakiegokolwiek odczytu z jej hełmu. Lokalizator wciąż działał, umiejscawiając ją między dwoma budynkami na tyłach dziedzińca, na którym wylądował desantowiec. Na odczycie medycznym znalazł czyste poziome linie. Nie żyje? Niemożliwe, powinien być przynajmniej skład chemiczny krwi… szum, pusty obraz, który pokazywał tylko nocną mgłę — wreszcie podsunął mu odpowiedź. Phillipi straciła hełm. Nie był w stanie ocenić, co poza nim mogła stracić.

Thorne usiłował wywołać pilota wahadłowca, potem tylną straż, ale mimo wielokrotnych prób nie uzyskał odpowiedzi. Zaklął.

— Sam spróbuj.

On także zlokalizował tylko puste kanały. Dwóch innych Dendarian z osłony zewnętrznej wdało się w wymianę ognia z ciężkozbrojnym oddziałem bharaputrańskim, o którym meldowała wcześniej Phillipi.

— Trzeba iść na zwiad — mruknął pod nosem Thorne. — Sierżancie Tauro, przejmiesz tu dowództwo, przygotuj dzieci do wymarszu. Ty… — Zorientował się, że te słowa skierowane są do niego; dlaczego Thorne nie nazywa go już „admirałem” ani „Milesem”? — Chodź ze mną. Sumner, osłaniaj nas.

Thorne ruszył, biegnąc ile sił w nogach; on, pozostając coraz bardziej w tyle, przeklinał swoje krótkie nogi. W dół rurą windową, potem przez jeszcze gorące drzwi, za ciemny budynek i między dwa inne. Dogonił hermafrodytę, który przywarł płasko do ściany budynku na skraju boiska.

Wahadłowiec nadal tam stał, nie nosił śladów widocznych uszkodzeń — z pewnością żadna ręczna broń nie mogła przebić utwardzonego pancerza. Trap była podniesiony, właz zamknięty. W cieniu pod ramieniem skrzydła leżał jakiś ciemny kształt — powalony Dendarianin czy nieprzyjaciel? Szepcząc przekleństwa, Thorne wstukał kod do płytki kontrolnej komputera, przymocowanej do lewego przedramienia. Otworzył się właz, z którego wysunął się jęzor trapu z jękiem serwozamków. Wciąż nie odpowiadał żaden człowiek.

— Wchodzę — powiedział Thorne.

— Komandorze, według zasad procedury to moje zadanie — zaoponował komandos, któremu Thorne kazał ich osłaniać; zajął punkt obserwacyjny za dużym betonowym klombem, gdzie rosło drzewo.

— Nie tym razem — odparł surowym tonem hermafrodyta. Urywając dyskusję, pomknął naprzód zygzakiem, później prosto na trap i do środka, wyciągając po drodze łuk plazmowy. Zaraz potem usłyszeli w hełmach jego głos:

— Teraz, Sumner.

Nieproszony Mark pobiegł za Sumnerem. W wahadłowcu panowała nieprzenikniona ciemność. Wszyscy trzej zapalili reflektory na hełmach, w których blasku migały ich białe palce. Wszystko wydawało się w porządku, lecz drzwi do kabiny pilota były zamknięte.

Thorne dał milczący znak komandosowi, by stanął w pozycji do strzału z drugiej strony, tak że cel, jakim była przegroda między wnętrzem kadłuba a pokładem załogi, znalazł się między nimi. Stanął za Thorne’em, który wstukał następny kod w płytkę na przedramieniu. Drzwi uchyliły się z potępieńczym jękiem, potem zadygotały i zacięły się.

Z kabiny buchnęła fala gorąca jak z pieca hutniczego. Do rozżarzonego przedziału dostał się tlen, toteż zapaliły się ocalałe łatwopalne elementy, wywołując niewielką pomarańczową eksplozję. Komandos nałożył maskę tlenową, chwycił zawieszoną na uchwycie w ścianie gaśnicę chemiczną i wycelował w pokład. Po chwili weszli za nim do środka.

Wszystko było spalone i spopielone. Urządzenia sterujące stopiły się, sprzęt komunikacyjny się zwęglił. Kabina wydzielała duszący odór toksycznych oparów pozostałych po utlenieniu syntetyków. Wyczuwali też jeden zapach organiczny. Zwęglonego mięsa. Gdy Mimes zobaczył to, co pozostało z pilota, odwrócił głowę i przełknął ślinę.

— Bharaputra nie ma… nie powinien mieć tu żadnej ciężkiej broni!

Thorne syknął, powstrzymując się od przekleństwa, i zauważył:

— Wrzucili tu kilka naszych min termicznych, zamknęli drzwi i uciekli. Pilota musieli najpierw ogłuszyć. Przez jednego sprytnego sukinsyna… nie mieli ciężkiej broni, więc skorzystali po prostu z naszej. Odciągnęli albo zaatakowali moją straż, potem wdarli się do środka i uziemili nas. Nie zadali sobie nawet trudu, żeby wymyślić jakąś pułapkę… teraz spokojnie mogliby to zrobić. Ta maszyna już nie poleci. — W białych świetle lamp na hełmach twarz Thorne’a wyglądała jak wyrzeźbiona w czaszce maska.

Panika ścisnęła Marka za gardło.

— Co teraz zrobimy, Bel?

— Wycofamy się do budynku. Zabezpieczymy się, wystawimy straże. Wykorzystamy zakładników do wynegocjowania warunków kapitulacji.

— Nie!

— Masz lepszy pomysł, Miles? — Thorne zgrzytnął zębami. — Sądzę, że nie.

Wstrząśnięty żołnierz wpatrywał się w hermafrodytę.

— Komandorze… — Spoglądał to na jednego, to na drugiego. — Admirał nas z tego wyciągnie. Nieraz byliśmy już w większych opałach.

— Nie tym razem. — Thorne wyprostował się, a w jego głosie zabrzmiała nuta udręki. — Moja wina — muszę ponieść pełną odpowiedzialność… to nie jest nasz admirał. To jego bratklon, Mark. Podszył się pod niego, ale wiedziałem o tym od dawna. Zorientowałem się, zanim jeszcze usiedliśmy, zanim ruszyli na nas pierwsi Jacksończycy. Sądziłem, że samemu uda mi się przeprowadzić tę akcję i nikt nas nie złapie.

— Hę? — Oszołomiony komandos zamrugał z niedowierzaniem. Podobną minę mógłby mieć klon poddawany narkozie.

— Nie możemy… nie możemy zdradzić tych dzieci i zostawić w rękach Bharaputry — zachrypiał Mark. Błagał.

Thorne włożył gołą rękę w kupkę zwęglonej mazi przyklejonej do tego, co kiedyś było fotelem pilota.

— Kto tu kogo zdradził? — Przejechał mu dłonią po twarzy, pozostawiając czarną i grubą smugę, sięgającą od policzka do brody. — Kto kogo zdradził? — powtórzył szeptem. — Masz — jakiś — lepszy — pomysł?

Mark drżał na całym ciele, mając w głowie absolutną białą pustkę. Gorące węglowe znamię na twarzy piekło jak blizna.

— Wycofujemy się do budynku — rzekł Thorne. — Na mój rozkaz.

Загрузка...