Na ścianie w przedsionku biblioteki wisiało duże lustro w ręcznie rzeźbionych ramach. Zdenerwowany Mark zboczył z drogi, by przed spotkaniem z księżną ostatni raz rzucić okiem na swoje odbicie.
Brązowo — srebrny mundur najmłodszego lorda Vorkosigana nie mógł ukryć kształtów jego ciała — ani starych, ani nowych zniekształceń — choć kiedy stał zupełnie prosto, wydawało mu się, że wygląda na swój sposób potężnie. Niestety, kiedy rozluźnił ramiona, opadła też napięta tkanina tuniki. Opinała go dość ciasno, co było groźne, ponieważ kiedy ją dostał osiem tygodni temu, leżała dość luźno. Czyżby jakiś analityk z CesBezu na podstawie tej daty obliczył, ile przybierze na wadze? Mark nie wykluczał takiej możliwości.
To dopiero osiem tygodni? Miał wrażenie, jak gdyby więziono go tu od zawsze. Owszem, traktowany był nader łagodnie, jak dawni oficerowie, którzy składali przysięgę, dzięki czemu mogli swobodnie chodzić po terenie fortecy. Nie musiał jednak dawać słowa honoru. Może jego słowo nie jest powszechnie akceptowane. Porzuciwszy tę niewesołą refleksję, podreptał do biblioteki.
Księżna siedziała na jedwabnej kanapie, uważając na długą suknię — jasnobeżową, bez dekoltu i ozdobioną srebrno — miedzianym obszyciem, które pasowało do barwy jej włosów, dziś spiętych w lokach z tyłu głowy. Nie miała na sobie ani jednej plamki czerni czy szarości, mogących sugerować żałobę; wyglądała niemal bezczelnie elegancko. U nas wszystko w porządku, mówił jej strój. Jesteśmy Vorkosiganami w każdym calu. Gdy Mark wszedł, wyrwa na z zamyślenia odwróciła głowę w jego stronę i posłała mu krótki, lecz promienny uśmiech. Mark wbrew swej woli odpowiedział tym samym.
— Dobrze wyglądasz — oznajmiła z aprobatą.
— Pani również — odparł, ale odniósł wrażenie, że zwrócił się zbyt bezpośrednio i dodał: — …milady.
Zmarszczyła brew, słysząc ostatnie słowo, lecz nic nie powiedziała. Podeszła do stojącego nieopodal krzesła, ale jako że była zbyt spięta, by usiąść, położyła tylko dłoń na oparciu. Mark opanował przemożną ochotę, by przytupywać o marmurową posadzkę.
— Jak, pani zdaniem, przyjmą to dziś wieczorem? Mam na myśli pani przyjaciół Vorów.
— Cóż, z pewnością przykujesz ich uwagę — westchnęła. — Możesz na to liczyć. — Wzięła małą torebkę z brązowego jedwabiu z wyszytym srebrem herbem Vorkosiganów i podała Markowi. W środku interesująco pobrzękiwały ciężkie złote monety. — Kiedy wręczysz to Gregorowi podczas ceremonii podatkowej, występując jako pełnomocnik Arala, będzie to oficjalny dowód na to, że uznajemy cię za naszego prawego syna — i że ty również to akceptujesz. To Krok Pierwszy. Przed nami jeszcze wiele następnych.
A na końcu tej drogi — tytuł księcia? Mark zmarszczył brwi.
— Bez względu na to, co będziesz czuł i czymkolwiek skończy się ten kryzys — nie możesz dać po sobie poznać, że trzęsiesz się ze strachu — poradziła mu księżna. — Wśród Vorów dużą rolę odgrywa psychika. Pewność siebie jest zaraźliwa. Podobnie jak zwątpienie.
— Uważa pani system Vorów za iluzję? — zapytał Mark.
— Kiedyś uważałam. Dziś określiłabym go raczej jako twór, który należy ciągle tworzyć od nowa, jak każda żywą strukturę. Ustrój Barrayaru wydawał mi się niezręczny, piękny, zepsuty, głupi, szlachetny, frustrujący, szalony i zdumiewający. Zazwyczaj dobrze sobie radzi z tym, co należy do zadań rządu, co zresztą cechuje każdy ustrój.
— A więc… akceptuje pani ten ustrój czy nie? — spytał zdezorientowany.
— Nie jestem pewna, czy moja akceptacja ma jakieś znaczenie. Cesarstwo przypomina potężną, bezładną symfonię skomponowaną komisyjnie. Praca nad nią trwała trzy stulecia, a wykonuje ją banda ochotników amatorów. Ustrój cechuje bezwład i kruchość. Nie jest niezmienny. Może zgnieść każdego niczym ślepy słoń.
— Cóż za pocieszająca myśl.
Uśmiechnęła się.
— Dziś wieczorem nie znajdziesz się w zupełnie obcym świecie. Będą tam Ivan i twoja ciotka Alys, a także młody lord i lady Vortala. I inni, których poznałeś w ciągu kilku minionych tygodni.
Owoc wszystkich tych męczących przyjęć. Jeszcze przed chorobą księcia przez Dom Vorkosiganów zaczęła się przewijać parada gości, którzy mieli go poznać. Chcąc dobrze przygotować Marka do dzisiejszego wieczoru, księżna Cordelia uparcie kontynuowała ów zwyczaj, mimo niemocy męża, który już tydzień przebywał w szpitalu.
— Zapewne wszyscy będą czyhać na poufne informacje na temat stanu zdrowia Arala — dodała księżna.
— Co mam im mówić?
— W takich sytuacjach zawsze najłatwiej trzymać się szczerej prawdy. Aral jest w CSW i czeka, aż nowe serce przygotują do przeszczepu. Jest bardzo złym pacjentem. Jego lekarz na przemian grozi, że albo przywiąże go do łóżka, albo zrezygnuje z leczenia, jeśli Aral się nie uspokoi. Nie musisz nic mówić o szczegółach medycznych.
Szczegóły zdradziłyby zły stan premiera. Otóż to.
— A jeżeli zapytają mnie o Milesa?
Księżna głęboko nabrała powietrza.
— Jeśli CesBez nie odnajdzie ciała, prędzej czy później trzeba będzie oficjalnie ogłosić jego śmierć. Dopóki Aral żyje, wolałabym, żeby to nastąpiło raczej później. Nikt poza najwyższym dowództwem CesBezu, cesarzem Gregorem i kilkoma urzędnikami rządowymi nie wie, że Miles jest kimś więcej niż tylko skromnym oficerem kurierskim niższego stopnia. Twierdzenie, że pełni służbę poza planetą, pokryje się z prawdą. Większość osób wypytujących o niego raczej zrozumie, że CesBez nie poinformował cię, dokąd go wysłał ani na jak długo.
— Galen powiedział kiedyś… — zaczął Mark, lecz urwał.
Księżna posłała mu spokojne spojrzenie.
— Dużo myślisz dziś o Galenie?
— Trochę — przyznał Mark. — Do tego też mnie szkolił. Ćwiczyliśmy wszystkie ważniejsze uroczystości w cesarstwie, bo sam nie wiedział dokładnie, o jakiej porze roku znajdę się na Barrayarze. Urodziny cesarza, Przegląd Letni, Święto Zimy — wszystko. Uczestnicząc w ceremonii, nie potrafię nie myśleć o nim i o tym, jak nienawidził cesarstwa.
— Miał swoje powody.
— Mówił, że… admirał Vorkosigan jest mordercą.
Księżna westchnęła, odchylając się na kanapie.
— Tak?
— A jest?
— Miałeś okazję sam go obserwować. Jak sądzisz?
— Pani… ja sam jestem mordercą. I trudno mi oceniać.
Przymrużyła oczy.
— Słusznie. Cóż. Jego kariera wojskowa była długa, skomplikowana — krwawa — i jest publicznie znana. Podejrzewam jednak, że Galenowi chodziło przede wszystkim o Masakrę w Dniu Przesilenia, gdy zginęła jego siostra, Rebecca.
Mark bez słowa skinął głową.
— To oficer polityczny ekspedycji barrayarskiej, nie Aral, wydał rozkaz tej potwornej rzezi. Gdy Aral się o tym dowiedział, własnoręcznie wykonał na nim wyrok. Niestety, nie był to oficjalny wyrok sądu wojennego. Tak więc pierwszy zarzut jest bezpodstawny, drugi już nie. Zatem tak, jest mordercą.
— Galen powiedział, że admirał chciał się w ten sposób pozbyć dowodów. Rozkaz wydał ustnie i wiedział o tym tylko oficer polityczny.
— To jak dowiedział się Galen? Aral mówi co innego. Wierzę mu.
— Galen powiedział, że admirał stosował tortury.
— Nie — odrzekła stanowczo księżna. — To akurat sprawka Gesa Vorrutyera i księcia Serga. Ich frakcja już nie istnieje. — Uśmiechnęła się zimno.
— Jest szaleńcem.
— Nikt na Barrayarze nie jest przy zdrowych zmysłach — z punktu widzenia Betańczyka. — Spojrzała na niego rozbawiona. — Nawet ty i ja.
Zwłaszcza ja. Nabrał powietrza.
— I homoseksualistą.
Przechyliła głowę.
— A to ma dla ciebie jakieś znaczenie?
— Galen w swoich naukach… mocno to podkreślał.
— Wiem.
— Naprawdę? Do diabła… — Czyżby był dla tych ludzi przezroczysty? Traktowali go jak kukiełkę, bawiąc się jego uczuciami? Tylko że księżna wcale nie wyglądała na rozbawioną. — Zapewne raport CesBezu — powiedział z goryczą.
— Potraktowali fast — pentą jednego z ocalałych podkomendnych Galena. Człowieka imieniem Lars, jeśli coś ci to mówi.
— Mówi. — Zgrzytnął zębami. Nie pozostawili mu ani kawałka ludzkiej godności.
— Pomijając Galena, czy orientacja Arala ma dla ciebie znaczenie?
— Nie wiem. Prawda ma znaczenie.
— Czyli ma. Cóż, prawdę mówiąc… uważam Arala za biseksualistę, ale podświadomie bardziej skłaniającego się ku mężczyznom niż kobietom. A raczej — ku żołnierzom. Nie sądzę, żeby chodziło o mężczyzn w ogóle. Ja, z punktu widzenia Barrayarczyków, jestem, hm, skrajnym przykładem chłopczycy, dzięki czemu stałam się wygodnym rozwiązaniem jego dylematów. Kiedy mnie poznał, miałam na sobie mundur i spotkaliśmy się podczas dość nieprzyjemnego starcia. Sądził, że to miłość od pierwszego wejrzenia. Nigdy mu nie tłumaczyłam, że to do głosu doszły jego tłumione impulsy. — Jej usta drgnęły.
— Dlaczego nie? A może to pani impulsy doszły do głosu?
— Nie, ja się rozkleiłam dopiero po czterech czy pięciu dniach. W każdym razie na pewno po trzech. — Jej oczy zaszły mgłą wspomnień. — Szkoda, że nie mogłeś zobaczyć go wtedy, gdy miał czterdzieści kilka lat. W pełnym rozkwicie sił.
Mark siedział ukryty w tej samej bibliotece, gdy księżna dokonywała na nim słownej wiwisekcji. Myśl, że jej skalpel nie jest zarezerwowany wyłącznie dla niego, na swój sposób niosła pocieszenie. To nie tylko ja. Robi to wszystkim. Ach.
— Jest pani… bardzo szczera, milady. Co o tym sądził Miles?
Zmarszczyła w zamyśleniu brwi.
— Nigdy mnie o nic nie pytał. Być może wiadomości o nieszczęśliwym okresie młodości Arala doszły do uszu Milesa w formie przeinaczeń i oszczerstw rzucanych przez politycznych wrogów Arala, toteż w ogóle nie brał ich poważnie.
— Dlaczego więc mnie pani o tym mówi?
— Bo zapytałeś. Jesteś dorosły. I… musisz wiedzieć. Z powodu Galena. Jeśli będziecie z Aralem szczerzy wobec siebie, nie ocenisz go ani zbyt nisko, ani zbyt wysoko. Aral to wspaniały człowiek. Mówię to ja, Betanka; nie mylę jednak wspaniałości z perfekcją. Tak czy inaczej, być wspaniałym to… większe osiągnięcie. — Posłała mu krzywy uśmiech. — To powinno ci dać nadzieję, prawda?
— Hm. To znaczy zablokować mi drogę ucieczki. Chce pani powiedzieć, że bez względu na to, ile rzeczy zepsuję, wciąż będziecie się spodziewać po mnie cudów? — Zgroza.
Zastanowiła się.
— Tak — odrzekła ze stoickim spokojem. — Skoro nikt nie jest ideałem, oznacza to, że wszystkich wielkich czynów dokonano z niedoskonałości. Mimo to jakoś ich dokonano.
Mark uznał, że powodem szaleństwa Milesa był nie tylko jego ojciec.
— Nie słyszałem, żeby poddawała pani analizie samą siebie, milady — rzekł cierpko. Rzeczywiście, kto golił fryzjera?
— Ja? — Uśmiechnęła się ze smutkiem. — Jestem głupią ofiarą, mój chłopcze.
Wykręciła się od odpowiedzi. A może nie?
— Ofiarą miłości? — spytał lekkim tonem, starając się zatuszować niezręczność wywołaną swoim pytaniem.
— Nie tylko. — Jej oczy były lodowate.
Gdy księżna i Mark przybyli do Rezydencji Cesarskiej, miasto zaczął otulać wilgotny, mglisty zmierzch. Samochód prowadził Pym ubrany w nieskazitelną liberię. W drugim pojeździe siedziało kilku strażników przybocznych księcia, pełnili raczej funkcję straży honorowej niż prawdziwej ochrony; Mark sądził, że myślami są już na przyjęciu. Kiedy napomknął o tym księżnej, zauważyła:
— Rzeczywiście, dzisiejszy wieczór to dla nich rzadka chwila wytchnienia. Rezydencji pilnuje CesBez. Przy takich okazjach jest zwykle obecna cała świta — a bywa, że czyjś miły strażnik może zwrócić na siebie uwagę jakiejś młodszej córki rodziny Vorów i ożenić się, awansując w hierarchii społecznej: rzecz jasna, jeśli pochodzi z szanowanej rodziny wojskowej.
Przybyli do okazałej posiadłości, która pod względem architektonicznym przypominała nieco Dom Vorkosiganów, lecz była osiem razy większa. Uciekając przed gęstniejącą mgłą, spiesznie weszli do jasno oświetlonego wnętrza. Księżna oficjalnym gestem ujęła Marka pod ramię, co podziałało nań pokrzepiająco i niepokojąco zarazem. W jakiej roli miał tu występować — osoby towarzyszącej czy dodatku? Bez względu na odpowiedź, wciągnął brzuch i wyprostował się, jak tylko potrafił.
Mark zdziwił się, kiedy okazało się, że pierwszą osobą, jaka powitała ich w holu, był Simon Illyan. Szef służby bezpieczeństwa na dzisiejszą uroczystość włożył czerwononiebieski galowy mundur, który z pewnością nie czynił jego szczupłej sylwetki niewidoczną, lecz wśród gości kręciło się tyle osób odzianych w niebieskie i czerwone barwy, że mógł się łatwo wtopić w tłum. Wyróżniało go tylko to, że zamiast tępych mieczy paradnych, jakie nosili oficerowie z kasty Vorów, miał prawdziwą broń w wysłużonych kaburach — łuk plazmowy i porażacz nerwów. W prawym uchu połyskiwała mu mikrosłuchawka.
— Milady. — Illyan skłonił się i odciągnął ich na bok. — Jak się czuł, kiedy widziała go pani dziś po południu? — spytał przyciszonym głosem.
Nie musiał wyjaśniać, o kogo pyta. Księżna rozejrzała się, sprawdzając, czy nie usłyszy ich żaden przypadkowy przechodzień.
— Niedobrze, Simonie. Źle wygląda, wystąpił poważny obrzęk. Od czasu do czasu wydaje się zupełnie nieobecny duchem, co martwi mnie najbardziej. Chirurg chce mu oszczędzić podwójnego stresu związanego z wszczepieniem sztucznego serca oraz oczekiwaniem na odpowiednio rozwinięte serce organiczne, ale być może nie będzie mógł zwlekać. Lada chwila operacja może się okazać jedynym wyjściem.
— Pani zdaniem powinienem go odwiedzić, milady?
— Nie. Gdy tylko przestąpisz próg, usiądzie i zacznie myśleć o pracy. W wyniku tej próby przeżyje stres, który jednak będzie ni czym w porównaniu z poczuciem porażki. Doznałby silnego wstrząsu. — Zamilkła na chwilę. — Chyba że wpadniesz do niego na chwilę, aby przekazać mu jakąś dobrą nowinę.
Illyan ze smutkiem pokręcił głową.
— Przykro mi.
Ponieważ księżna znów nie odzywała się przez chwilę, Mark ośmielił się powiedzieć:
— Sądziłem, że jest pan na Komarze, kapitanie.
— Musiałem wrócić na tę uroczystość. Przyjęcie z okazji Cesarskich Urodzin to największy w roku koszmar służb bezpieczeństwa. Wystarczy bomba, żeby za jednym zamachem pozbyć się całego rządu. Sam pan dobrze wie. Wiadomość o… chorobie Arala otrzymałem w drodze. Gdybym mógł przyspieszyć lot, na pewno wysiadłbym ze statku i sam go pchał.
— Hm, co się dzieje na Komarze? Kto nadzoruje poszukiwania?
— Mój zaufany człowiek. Skoro teraz może się okazać, że szukamy tylko ciała… — Illyan ugryzł się w język, zerknąwszy na księżnę, która zmarszczyła brwi.
A więc poszukiwania tracą status priorytetu. Zaniepokojony Mark nabrał powietrza.
— Ilu agentów przeszukuje Obszar Jacksona?
— Tylu, ilu mogłem wyznaczyć. Ten nowy kryzys — nieznaczny ruch głowy miał oznaczać groźną chorobę księcia — w znacznym stopniu nadwerężył mój stan osobowy. Ma pan pojęcie, jakie niezdrowe podniecenie w samej Cetagandzie wzbudziła wieść o niemocy premiera?
— Ilu? — Pytanie zabrzmiało bardzo ostro i Mark wypowiedział je za głośno, lecz księżna nie wykonała najmniejszego ruchu, by go uciszyć. Przyglądała mu się z chłodnym zaciekawieniem.
— Lordzie Marku, jeszcze nie może pan żądać ode mnie szczegółowych informacji o tajnych działaniach CesBezu!
Jeszcze nie? I pewnie nigdy nie będę mógł.
— Tylko proszę, panie kapitanie. Ale pan udaje, że ta operacja to nie moja rzecz.
Illyan dwuznacznie i wymijająco skinął głową. Dotknął słuchawki, przez chwilę miał nieobecne spojrzenie, a potem zasalutował księżnej.
— Musi mi pani wybaczyć, milady.
— Baw się dobrze.
— Wzajemnie. — Skrzywił się w odpowiedzi na jej ironiczny uśmiech.
Mark towarzyszył księżnej w drodze po szerokich schodach, które zaprowadziły ich do długiej sali. Po jednej stronie ciągnął się rząd luster, a naprzeciw nich — rząd wysokich okien. Stojący przy szeroko otwartych drzwiach majordomus głośno zaanonsował ich przybycie, wymieniając ich z imienia i tytułów.
Z początku Mark odniósł wrażenie, jak gdyby ujrzał niewyraźne, pozbawione twarzy kolorowe plamy, niczym w ogrodzie pełnym barwnych kwiatów mięsożernych. Tęczowe uniformy domów Vorów, wśród których wyróżniały się niebieskoczerwone mundury galowe, zdawały się przyćmiewać nawet wspaniałe suknie dam. Goście stali w małych grupkach, wypełniając salę bezładnym gwarem rozmów; kilka osób siedziało na wysokich, wąskich krzesłach pod ścianami, tworząc wokół siebie własny nieduży dwór. Między obecnymi sprawnie krzątali się służący, roznosząc tace z napojami i przekąskami. Głównie służący. Wszyscy ci nadzwyczaj wysportowani młodzi mężczyźni w uniformach służby Rezydencji Cesarskiej z pewnością byli agentami CesBezu. Starsi, surowi mężczyźni w liberiach Vorbarry, którzy obstawiali wyjście, stanowili osobistą straż przyboczną cesarza.
Markowi zdawało się, że kiedy weszli, wszystkie głowy zwróciły się w ich stronę, a rozmowy przycichły; uznał to jednak za przejaw paranoi. Niemniej kilka głów rzeczywiście odwróciło się — między innymi Ivana Vorpatrila i jego matki, lady Alys Vorpatril, która natychmiast gestem przywołała księżnę Vorkosigan.
— Cordelio, kochanie. — Lady Vorpatril uśmiechnęła się współczująco. — Musisz mnie zapoznać z najnowszymi wieściami. Ludzie wciąż pytają.
— Cóż, sama dobrze znasz obyczaje. — Księżna westchnęła. Lady Vorpatril skinęła głową z kpiącą miną. Odwróciła się do Ivana, kontynuując rozmowę, którą przerwało wejście Vorkosiganów.
— Bądź dziś miły dla córki Vorsoissonow, jeśli będziesz miał okazję. To młodsza siostra Violetty Vorsoisson, może bardziej ci się spodoba. Jest też Cassia Vorgorov. Pierwszy raz na Urodzinach Cesarza. I Irene Vortashpula, zatańcz z nią później przynajmniej raz. Obiecałam jej matce. Naprawdę, Ivanie, dziś wieczorem znajdziesz tu tyle odpowiednich dziewcząt, gdybyś się tylko postarał… — Obie starsze damy, wziąwszy się pod ręce, odeszły na bok, pogrążając się w rozmowie, która nie była przeznaczona dla uszu Marka i Ivana. Księżna dała Ivanowi dyskretny znak, że dziś znów ma służbę. Wracając pamięcią do ostatniego razu, gdy Ivan się nim opiekował, Mark pomyślał, że chyba jednak wolałby ochronę budzącej większy respekt księżnej.
— O co tu chodzi? — spytał Mark. Mijał ich służący z tacą; idąc za przykładem Ivana, Mark złapał kieliszek. Białe wytrawne wino o cytrynowym posmaku, dosyć dobre.
— Dwa razy do roku odbywa się taki spęd bydła. — Ivan się skrzywił. — Dziś i podczas Balu Święta Zimy najważniejsi Vorowie prezentują swoje jałówki.
O tym aspekcie uroczystości z okazji Urodzin Cesarza Galen nigdy nie wspominał. Mark pociągnął spory łyk z kieliszka. Zaczynał przeklinać Galena bardziej za to, co przed nim ukrył, niż za to, czego go siłą nauczył.
— Na mnie chyba nie będą zerkać?
— Czemu nie, zwłaszcza jeśli spojrzy się na żaby, które całują. — Ivan wzruszył ramionami.
Dzięki, Ivanie. Stojąc obok strojnego w błękity i czerwienie kuzyna, Mark prawdopodobnie wyglądał jak przysadzista bura ropucha. Tak się w każdym razie czuł.
— Ja w tej grze się nie liczę — oświadczył stanowczym tonem.
— Nie bądź taki pewien. Dziś jest tu zaledwie sześćdziesięciu książęcych spadkobierców, a córek znacznie więcej. Chyba setki. Kiedy wyjdzie na jaw, co się stało z biednym Milesem, wszystko może się zdarzyć.
— To znaczy, że… nie musiałbym zabiegać o względy kobiet? Gdybym tylko stanął, same by do mnie przyszły? — Może niekoniecznie do niego, ale zwabione jego nazwiskiem, pozycją i pieniędzmi. Wstąpiła w niego otucha przemieszana z przygnębieniem, choć wydawało się, że to sprzeczne ze sobą odczucia. Lepiej być kochanym tylko za swój status niż niekochanym w ogóle; wszyscy ci dumni głupcy, którzy twierdzą coś innego, nigdy nie umierali z tęsknoty za ludzkim dotykiem tak jak on.
— Zdaje się, że w przypadku Milesa tak to się właśnie odbywało — rzekł Ivan tonem, w którym wyczuwało się nutkę zazdrości. — Nigdy nie potrafiłem go skłonić, aby to wykorzystał. Oczywiście, nie zniósłby odmowy. Mnie przyświecało motto: spróbuj jeszcze raz, ale on głęboko urażony wycofywał się do swojej skorupy na długie dni. Nie lubił przygód, a może po prostu wcale ich nie pragnął. Miał zwyczaj pozostawania w pierwszym bezpiecznym porcie, jaki go przyjął. Najpierw z Eleną, a kiedy to nie wyszło — z Quinn. Chociaż przypuszczam, że rozumiem, dlaczego został z Quinn. — Ivan wychylił resztkę wina i zamienił pusty kieliszek na pełny.
Mark powtórzył sobie w myślach, że admirał Naismith był alternatywną osobowością Milesa. Możliwe, że Ivan nie wiedział o swoim kuzynie wszystkiego.
— O, nie — rzucił Ivan znad kieliszka. — Właśnie idzie do nas jedna osoba z listy mojej mamuni.
— To uganiasz się za kobietami czy nie? — zapytał zdezorientowany Mark.
— Za tymi nie ma sensu. Tu obowiązuje zasada „nie dotykać eksponatów”. Bez szans.
Mark domyślił się, że „szansa” oznacza seks. Podobnie jak w wielu zacofanych kulturach wciąż uzależnionych od biologicznego rozmnażania się i pozbawionych replikatorów macicznych, Barrayarczycy dzielili seks na dwie kategorie: legalny, w ramach oficjalnego kontraktu, z którego rodzi się prawe potomstwo, oraz nielegalny, czyli cała reszta. Mark poweselał jeszcze bardziej. A więc dzisiejszego wieczoru rezydencja to seksualna strefa bezpieczeństwa? Bez napięcia i lęków?
Zbliżała się do nich młoda kobieta, którą zauważył Ivan. Miała na sobie długą i zwiewną, pastelowo zieloną suknię. W ciemnobrązowe loki zaplecione w warkoczyki wpięła prawdziwe, żywe kwiaty.
— Co z nią jest nie tak? — spytał szeptem Mark.
— Żartujesz? — mruknął Ivan. — Cassia Vorgorov? Ta mała krewetka o twarzy konia i figurze deski…? — Urwał, ponieważ mogła go usłyszeć, po czym skinął jej uprzejmie głową. — Cześć, Cass. — W jego głosie prawie w ogóle nie było słychać znudzenia.
— Witaj, lordzie Ivanie — odrzekła niemal bez tchu. Jej oczy rozbłysły w promiennym uśmiechu. Rzeczywiście, miała może odrobinę za długą twarz i za szczupłą figurę, lecz Mark uznał, że Ivan jest zbyt wybredny. Miała ładną cerę i prześliczne oczy. Właściwie wszystkie obecne tu kobiety miały prześliczne oczy — dzięki makijażowi. I używały odurzających perfum. Nie mogła mieć więcej niż osiemnaście lat. Na widok nieśmiałego uśmiechu, jaki posłała Ivanowi, zachciało mu się płakać. Nikt tak na mnie nigdy nie patrzył. Ivan, ty parszywy niewdzięczniku!
— Cieszysz się na tańce? — zapytała Ivana z niedwuznaczną zachętą.
— Nieszczególnie. — Wzruszył ramionami. — Co roku są takie same.
Jej entuzjazm zniknął. Mark był pewien, że to jej pierwszy bal. Gdyby w pobliżu znajdowały się schody, Mark miałby ochotę kopniakiem posłać Ivana na sam dół. Odchrząknął. Kiedy Ivan zerknął na niego, zaświtał mu chyba jakiś pomysł.
— Cassie — zamruczał jak kot. — Poznałaś już mojego nowego kuzyna, lorda Marka Vorkosigana?
Spojrzała na niego, jak gdyby pierwszy raz go zauważyła. Mark uśmiechnął się do niej niepewnie. Utkwiła w nim podejrzliwy wzrok.
— Nie… słyszałam… chyba nie wygląda tak samo jak Miles, prawda?
— Nie — powiedział Mark. — Nie jestem Milesem. Miło mi panią poznać, lady Cassio.
Przypominając sobie poniewczasie o manierach, odparła:
— Mnie także… lordzie Marku. — Gdy nerwowo poruszyła głową, kwiaty zadrżały.
— Może poznacie się lepiej. Wybaczcie, muszę z kimś porozmawiać… — Ivan pomachał do ubranego w błękitno — czerwony mundur towarzysza po drugiej stronie sali i wycofał się zygzakiem.
— Cieszy się pani na tańce? — spróbował Mark. Całą uwagę skupił na tym, by zapamiętać wszystkie szczegóły przebiegu ceremonii podatkowej i uroczystej kolacji oraz mniej więcej trzysta nazwisk, z których każde rozpoczynało się od „Vor”, więc w ogóle nie myślał o tańcu.
— Hm… trochę. — Oderwała wzrok od pleców Ivana, któremu szczęśliwie udało się umknąć, i obrzuciła Marka przelotnym spojrzeniem.
Często tu pani przychodzi? — miał na końcu języka. Co ma powiedzieć? Jak się pani podoba Barrayar? Nie, to na nic. Ależ mamy dziś gęstą mgłę. W sali też niezbyt przejrzyście. Daj mi jakiś sygnał, dziewczyno! Powiedz coś, cokolwiek!
— Naprawdę jest pan klonem?
Cokolwiek, tylko nie to.
— Tak.
Kolejna chwila ciszy.
— Wiele osób to klony — zauważył.
— Nie tutaj.
— Rzeczywiście.
— Hm… ach! — Na jej twarzy odmalowała się ulga. — Przepraszam, lordzie Marku, widzę, że woła mnie matka… — Posyłając mu w ramach okupu nerwowy uśmiech, odeszła szybkim krokiem do dostojnej matrony po drugiej stronie sali. Mark nie zauważył, by dama kiwała na Cassię.
Westchnął. Oto prawda o pięknej teorii o atrakcyjności wysokiej pozycji społecznej. Lady Cassia najwyraźniej nie paliła się do całowania żab. Na miejscu Ivana dla takiej dziewczyny stawałbym na głowie.
— Wyglądasz na zamyślonego — zauważyła księżna Vorkosigan. Drgnął zaskoczony na dźwięk jej głosu.
— Ach, to pani, milady. Istotnie. Ivan właśnie przedstawił mnie tamtej dziewczynie. Zdaje się, że za nią nie przepada.
— Owszem, przyglądałam się całej scence zza pleców Alys Vorpatril. Starałam się, żeby nie patrzyła w tamtą stronę i nie cierpiała.
— Nie rozumiem Ivana. Wydawała mi się całkiem miłą dziewczyną.
Księżna Vorkosigan uśmiechnęła się.
— Wszystkie są miłe. Nie o to chodzi.
— A więc o co?
— Nie rozumiesz? Cóż, może po prostu potrzebujesz więcej czasu. Alys Vorpatril naprawdę poza swoim synem świata nie widzi, ale kusi ją, by drobiazgowo zaplanować przyszłość Ivana. Ivan jest zbyt uległy, a może po prostu za leniwy, żeby otwarcie się przeciwstawić. Robi więc wszystko, o co matka go prosi — z wyjątkiem jednej rzeczy, której Alys pragnie ponad wszystko: nie żeni się, aby dać jej wnuki. Osobiście uważam, że to błędna strategia. Jeżeli naprawdę chce mieć spokój, powinien wiedzieć, że wnuki na pewno całkowicie pochłonęłyby uwagę biednej Alys. Tymczasem ilekroć Ivan wybiera się gdzieś samochodem, jego matka ma duszę na ramieniu.
— Zauważyłem — przyznał Mark.
— Czasem mam ochotę mu wlać za te gierki, tylko nie wiem, czy w ogóle jest tego świadomy, zresztą wina w trzech czwartych leży po stronie Alys.
Mark przyglądał się, jak lady Vorpatril podchodzi do Ivana. Obawiał się, że sprawdza jego postępy w realizacji przydzielonych na dzisiejszy wieczór zadań.
— Wydaje się, że pani w macierzyństwie potrafi przestrzegać zasad nieinterwencji — zauważył od niechcenia.
— Być może… to był mój błąd — mruknęła.
Uniósł wzrok i zadrżał w duchu na widok rozpaczliwej pustki, jaka na moment mignęła w oczach księżnej. Ten mój cholernie długi ozór. Trwało to jednak tak krótko, że nie miał nawet odwagi przeprosić.
— Od zasad nieinterwencji są wyjątki — powiedziała lekkim tonem, znów ujmując go pod ramię. — Chodź, pokażę ci, jak się szachować nawzajem w stylu barrayarskim.
Poprowadziła go w głąb długiej sali.
— Jak się już przekonałeś, dzisiejszy wieczór jest poświęcony realizacji dwóch głównych spraw — przyjaznym tonem rozpoczęła wykład księżna. — Polityczny cel starszych mężczyzn — coroczne zadośćuczynienie tradycjom Vorów — oraz cel genetyczny starszych kobiet. Mężczyznom wydaje się, że liczy się tylko ich cel, ale to jedynie przejaw zbyt wysokiego mniemania o sobie. Cały system Vorów opiera się na podskórnej grze, którą prowadzą kobiety. Mężczyznom z kręgów rządowych całe życie upływa na popieraniu albo zwalczaniu pomysłów finansowania takiego czy innego wojskowego sprzętu międzyplanetarnego. Tymczasem niepostrzeżenie wkrada się w ich życie replikator maciczny, a oni nie mają pojęcia, że między ich żonami a córkami toczy się spór, który zasadniczo zmieni przyszłość Barrayaru. Używać czy nie używać? Za późno, by go zakazać — już tu jest. Zaczynają z niego masowo korzystać klasy średnie. Każda kochająca swoją córkę matka popiera ten pomysł, by oszczędzić jej fizycznego ryzyka związanego z biologicznym rodzeniem dzieci. Nie walczą wcale ze starszymi mężczyznami, którzy o niczym nie mają pojęcia, ale ze swymi starszymi siostrami, które mówią swoim córkom: „My musiałyśmy cierpieć, więc was też to czeka!”. Dobrze się dziś rozejrzyj, Marku. Widzisz ostatnie pokolenie mężczyzn i kobiet Barrayaru, które będzie tańczyło w dawnym stylu. System Vorów stoi u progu przemian, dzięki którym dostrzeże w końcu fundamenty, na jakich się opiera. Następne pokolenie nie będzie już wiedziało, jak to się zaczęło.
Mark mógłby przysiąc, że w jej spokojnym, nauczycielskim tonie pobrzmiewa nuta mściwej satysfakcji. Mimo to twarz księżnej jak zwykle pozostawała nieprzenikniona.
Zbliżył się do nich młody człowiek w mundurze kapitana i pokłonił się obojgu.
— Major Protokołu pragnie pana ujrzeć, milordzie — rzekł półgłosem. Słowa w dziwny nieokreślony sposób zawisły między nimi w powietrzu. — Proszę tędy.
Wyszli za nim z długiej sali, wspięli się po rzeźbionych schodach z białego marmuru i minąwszy korytarz, znaleźli się w przedsionku, gdzie zebrało się już pół tuzina książąt lub ich oficjalnych reprezentantów. Za szerokim łukowo sklepionym przejściem do komnaty głównej widać było Gregora w otoczeniu niewielkiej grupy mężczyzn odzianych w czerwonobłękitne stroje galowe, z wyjątkiem trzech, którzy mieli na sobie ciemne szaty ministrów.
Cesarz siedział na zwykłym składanym taborecie, nawet nie krześle.
— Spodziewałem się, że będzie na tronie — szepnął Mark do księżnej.
— To symbol — odpowiedziała także szeptem. — Odziedziczony po dawnych czasach, jak większość symboli. To standardowy taboret polowy oficera armii.
— Aha. — Później musiał odejść od księżnej, ponieważ Major Protokołu wskazał mu wyznaczone miejsce w szeregu. Miejsce Vorkosiganów. Tak jest. Przeżył krótką chwilę paniki, bo zdawało mu się, że gdzieś zapodział woreczek ze złotem, ale na szczęście okazało się, że tkwi bezpiecznie zawieszony przy pasie tuniki. Lepkimi od potu palcami rozplatał jedwabne tasiemki. Przecież to tylko głupia, nieważna uroczystość. Dlaczego miałbym się denerwować?
Zwrot, kilka kroków naprzód — ze skupienia wyrwał go anonimowy szept dobiegający z przedsionka:
— Mój Boże, Vorkosiganowie naprawdę chcą to zrobić…!
Wystąpić naprzód, zasalutować, przyklęknąć na lewym kolanie; woreczek spoczywał na wyciągniętej dłoni, przepisowo zwróconej wewnętrzną stroną w górę. Mark wyjąkał oficjalną formułkę, czuł przy tym, że oczy czekających wwiercają mu się w plecy jak wiązki łuków plazmowych. Dopiero wówczas uniósł głowę i napotkał spojrzenie cesarza.
Gregor uśmiechnął się, wziął od niego złoto i wypowiedział równie oficjalne słowa podziękowania. Podał woreczek ministrowi finansów ubranemu w czarną aksamitną szatę, którego jednak zaraz odprawił.
— A więc w końcu zostałeś lordem Vorkosiganem — mruknął cesarz.
— Lepiej lordem Markiem — poprawił pospiesznie Mark. — Nie jestem lordem Vorkosiganem, dopóki Miles… — przypomniał sobie bolesne określenie księżnej — dopóki jego ciało nie ulegnie rozkładowi. Moje wystąpienie tutaj nic nie znaczy; chcieli tego książę i księżna. Po prostu nie mogłem im się w tym momencie przeciwstawić.
— Ach, tak. — Gregor uśmiechnął się ze smutkiem. — Dziękuję i za to. Jak się czujesz?
Gregor pierwszy spytał o jego samopoczucie, nie księcia. Zamrugał oczami. Zaraz jednak pomyślał, że Gregor mógł mieć co godzinę raport na temat stanu zdrowia swojego premiera, gdyby chciał.
— Chyba dobrze. — Wzruszył ramionami. — W każdym razie w porównaniu z innymi.
— Mhm — rzekł Gregor. — Nie skorzystałeś z karty, którą ci dałem. — Widząc zdumione spojrzenie Marka, dodał łagodnie: — To nie jest zwykła pamiątka.
— Nie… zasłużyłem jeszcze, panie, by nadużywać twojej łaskawości.
— Cesarstwo ma wobec twojej rodziny nieskończenie wielki dług. Możesz z tego skorzystać.
— O nic nie prosiłem.
— Wiem. Honorowo, ale głupio. Masz okazję tu i teraz.
— Nie chcę żadnych specjalnych względów.
— Wiele nowych przedsięwzięć powstaje dzięki pożyczonemu kapitałowi. Później nakłady zwracają się z nawiązką.
— Kiedyś już spróbowałem — powiedział z goryczą Mark. — Pożyczyłem Najemników Dendarii i zastałem bankrutem.
— Hm. — Uśmiech Gregora przybladł. Cesarz spojrzał ponad ramieniem Marka na tłum kłębiący się przed wejściem do komnaty. — Porozmawiamy jeszcze. Tymczasem miłego wieczoru. — Nieznacznym skinieniem głowy dał mu znak, że pora odejść.
Mark dźwignął się z kolan, zasalutował regulaminowo i wycofał się tam, gdzie czekała na niego księżna.