Czuł się, jakby zamknięto go w jednym pokoju z połową tuzina skacowanych seryjnych morderców. Mark słyszał oddech wszystkich osób siedzących przy oficerskim stole konferencyjnym. Narada odbywała się w sali odpraw przylegającej do głównej kabiny dowodzenia na „Peregrinie”. Oddech Quinn był najlżejszy i najszybszy, sierżant Taury — ciężki i złowrogi. Tylko Elena Bothari-Jesek, zajmująca swoje stałe miejsce u szczytu stołu, oraz porucznik Hart siedzący po jej prawej ręce byli ubrani w schludne stroje pokładowe. Reszta zjawiła się w tym, co miała na sobie podczas morderczej akcji — podartych ubraniach, wydzielających nieprzyjemną woń: Taura, sierżant Framingham, porucznik Kimura oraz Quinn, która siedziała po lewej ręce Eleny Bothari-Jesek. I oczywiście on, samotny na przeciwległym końcu podłużnego stołu.
Komandor Bothari-Jesek ze zmarszczonymi brwiami, bez słowa, puściła wokół stołu fiolkę z tabletkami przeciwbólowymi. Sierżant Taura wzięła sześć. Tylko porucznik Kimura nie chciał się poczęstować. Taura podała tabletki przez stół Framinghamowi, zupełnie ignorując Marka, który marzył o nich jak spragniony człowiek o szklance wody i nagle poczuł się, jakby zawartość szklanki wylano na jego oczach prosto na pustynny piasek. Okrążywszy stół, fiolka wróciła do kieszeni pani komandor. Oczy Marka pulsowały w tym samym rytmie co skronie, a skóra z tyłu głowy zdawała się napięta jakby wysychał na słońcu.
Pierwsza przemówiła komandor Bothari-Jesek.
— Zwołaliśmy tę nagłą naradę, aby jak najszybciej odpowiedzieć na dwa pytania. Co, u diabła, się stało i co mamy dalej począć? Dostaniemy w końcu te rejestratory z hełmów?
— Tak jest — odrzekł sierżant Framingham. — Kapral Abromow zaraz je przyniesie.
— Niestety brakuje nam najwłaściwszego — odezwała się Quinn. — Zgadza się, Framingham?
— Obawiam się, że tak. Przypuszczam, że wbił się w jakąś ścianą gdzieś u Bharaputry razem z tym, co zostało z hełmu Norwooda. Cholerne granaty.
— Niech to szlag. — Quinn zgarbiła się na krześle.
Drzwi sali odpraw rozsunęły się i do środka truchtem wbiegł kapral Abromow. Trzymał cztery małe plastikowe tacki ułożone jedna na drugiej i opatrzone etykietami „Oddział Zielonych”, „Oddział Żółtych”, „Oddział Pomarańczowych” i „Oddział Niebieskich”. Na każdej z nich spoczywał rządek od dziesięciu do szesnastu malutkich guzików. Rejestratory hełmów. Zapis wszystkiego, co każdy z żołnierzy przeżył przez ostatnich kilka godzin, każdego ruchu, każdego uderzenia serca, każdego obrazu ze skanera, każdego strzału, trafienia i komunikatu. Wydarzenia, które w rzeczywistym czasie trwały za krótko, by człowiek zdołał pojąć, co się dzieje, można było zwolnić, przeanalizować, wywrócić na lewą stronę, znaleźć błędy i nie dopuścić do ich powtórzenia następnym razem.
Abromow zasalutował i wręczył tace komandor Bothari-Jesek, która podziękowawszy, odprawiła go i podała tace komandor Quinn. Ona z kolei wsunęła je do szczeliny symulatora i załadowała dane. Zakodowała plik jako ściśle tajny. Jej palce z poobgryzanymi do krwi paznokciami migały nad panelem holowidu.
Nad stołem wyrosła znajoma już trójwymiarowa mapa kompleksu medycznego Bharaputry.
— Przeskoczę do momentu, kiedy zostaliśmy zaatakowani w tunelu — powiedziała Quinn. — Proszę, jesteśmy w komplecie: Oddział Niebieskich, część Zielonych… — W głębi szkieletu budynku ukazały się przypominające spaghetti zielone i niebieskie świetliste linie. — Tonkin był Niebieskim numer sześć i cały czas miał na głowie hełm. — Dla lepszej czytelności oznaczyła drogę Tonkina na żółto. — Norwood nadal miał hełm Niebieskich numer dziesięć. Mark… — ściągnęła usta — miał hełm numer jeden. — Oczywiście, rzucało się w oczy, że tej linii brakuje. Zmieniła kolor drogi Norwooda na różowy. — Mark, kiedy dokładnie zamieniłeś się hełmami z Norwoodem? — Zadając mu pytanie, nie patrzyła na niego.
Proszę, puśćcie mnie. Był pewien, że jest chory, bo wciąż trząsł się na całym ciele. Jakiś mięsień na karku zaczął mu spazmatycznie drgać, a pod spodem miarowo pulsował ból.
— Zeszliśmy tą rurą windową. — Zdołał z siebie wydobyć zaledwie ochrypły szept. — Kiedy… kiedy potem pojawia się hełm numer dziesięć, to już ja. Norwood i Tonkin poszli razem i tu widziałem ich po raz ostatni.
Istotnie, różowa linia schodziła w dół rury windowej, a potem podążała śladem wielu niebieskich i zielonych. Żółta biegła samotnie.
Quinn przewinęła zapis rozmów. Przyspieszony baryton Tonkina zabrzmiał jak bzyk owada na amfetaminie.
— Ostatni raz rozmawiałam z nimi, gdy byli tutaj. — Quinn zaznaczyła miejsce świetlną kropką, był to korytarz wewnętrzny w głębi następnego budynku. Zamilkła, przyglądając się żółtemu wężowi. Pełzł w dół rury windowej, potem pod budynkiem, w górę i przecinał jeszcze jeden.
— To tu — odezwał się nagle Framingham. — Na tym piętrze utknęli. Tu złapaliśmy z nimi kontakt.
Quinn zaznaczyła miejsce następną kropką.
— Wobec tego kriokomora musi być niedaleko trasy między tym a tym punktem. — Wskazała dwie kropki. — Musi. — Patrzyła spod przymrużonych powiek. — Dwa budynki. Przypuszczam, że dwa i pół. Ale w komunikatach głosowych Tonkina nie ma żadnej wskazówki. — Owadzi głos opisywał bharaputrańskich napastników i wzywał pomocy, ale nie wspominał o kriokomorze. Mark poczuł dławienie w gardle. Quinn, wyłącz go, błagam…
Program dobiegł do końca. Wszyscy zgromadzeni przy stole Dendarianie wpatrywali się weń w nadziei, że zobaczą coś jeszcze. Na tym jednak przekaz się skończył.
Rozsunęły się drzwi i wszedł komandor Thorne. Mark nigdy nie widział bardziej wyczerpanego człowieka. Thorne również był ubrany w brudny mundur polowy, ale zdążył zdjąć generator tarczy przeciwplazmowej. Zsunął szary kaptur, mokre brązowe włosy przylepiły mu się do czoła. W miejscu, gdzie kończyła się osłona kaptura, miał na twarzy obwódkę brudu, podobną w kształcie do czerwonej plamy oparzenia na twarzy Quinn — pozostałości po zmasowanym ogniu Bharaputran. Thorne poruszał się gwałtownie, jak gdyby siłą woli chciał pokonać znużenie bliskie omdleniu. Oparł się rękami o stół konferencyjny i zacisnął usta w wąską kreskę.
— Uda się wyciągnąć cokolwiek od Tonkina? — spytała go Quinn. — Komputer przekazał już wszystko. Nie sądzę, żeby to mogło wystarczyć.
— Sanitariusze ocucili go na krótko — poinformował ją Thorne. — Zaczął mówić. Miałem nadzieję, że w rejestratorach będzie coś, co nada sens jego słowom, ale…
— Co mówił?
— Że kiedy dotarli do tego budynku — Thorne wskazał na mapie — zostali odcięci. Jeszcze nie otoczeni, ale mieli odciętą drogę do wahadłowca, a wróg szybko zamykał pierścień. Tonkin powiedział, że Norwood krzyczał, że ma pomysł, że widział coś „tam z tyłu”. Kazał Tonkin owi rzucić granat dla odwrócenia uwagi nieprzyjaciela i pilnować jakiegoś korytarza — pewnie to ten tutaj. Norwood wziął kriokomorę i pobiegł tam, skąd przyszli. Wrócił parę minut później — nie więcej niż sześć, jak twierdzi Tonkin, i powiedział: „Już wszystko w porządku. Admirał się stąd wydostanie, nawet jeśli my nie”. Dwie minuty później zabił go granat, a Tonkin stracił przytomność od wybuchu.
Framingham skinął głową.
— Moi ludzie zjawili się tam niecałe trzy minuty później. Odegnali grupę Bharaputran, którzy obszukiwali ciała — kradli, szukali urządzeń wywiadowczych, albo i jedno, i drugie, kapral Abromow nie był pewien. Zabrali Tonkina i zwłoki Norwooda i uciekli. Nikt z oddziału nigdzie nie widział kriokomory.
Quinn w roztargnieniu gryzła resztkę paznokcia. Mark sądził, że w ogóle nie zdawała sobie z tego sprawy.
— To wszystko?
— Tonkin mówił, że Norwood się śmiał — dodał Thorne.
— Śmiał się. — Twarz Quinn wykrzywił grymas. — Cholera.
Komandor Bothari-Jesek siedziała zagłębiona w swoim krześle. Wszyscy obecni przy stole zdawali się przetrawiać usłyszaną przed chwilą wiadomość, wpatrując się w holomapę.
— Musiał wpaść na jakiś sprytny pomysł i go zrealizować — powiedziała komandor Bothari-Jesek. — Albo tylko mu się wydawało, że to sprytne.
— Miał zaledwie pięć minut. Jakim sprytem można się wykazać w pięć minut? — jęknęła Quinn. — Niech piekło pochłonie tego spryciarza za to, że o niczym nie zameldował.
— Na pewno zamierzał. — Bothari-Jesek westchnęła. — Nie sądzę, żeby najpilniejszym zajęciem było teraz poszukiwanie winnych. I tak jest mnóstwo do zrobienia.
Thorne skrzywił się, podobnie jak Framingham, Quinn i Taura. Wszyscy spojrzeli na Marka, który skulił się na swoim krześle.
— Minęły dopiero… — Quinn zerknęła na chronometr — niecałe dwie godziny. Cokolwiek Norwood zrobił, kriokomora na pewno wciąż tam jest. Musi być.
— Co więc mamy robić? — zapytał z ironią porucznik Kimura. — Urządzić następny desant?
Quinn zacisnęła usta w wąską kreskę, wyrażając w ten sposób dezaprobatę dla jego sarkazmu.
— Zgłaszasz się na ochotnika, Kimura? — Kimura uniósł ręce w geście kapitulacji.
— Tymczasem — odezwała się ponownie Bothari-Jesek — naciska nas Stacja Fella. Musimy przystąpić do interesów. Przypuszczam, że w grę wchodzi nasz zakładnik. — Skinęła głową pod adresem Kimury, wyrażając mu uznanie za jedyną zakończoną powodzeniem część ekspedycji. — Czy ktoś wie, co admirał zamierzał zrobić z baronem Bharaputrą?
Wszyscy pokręcili przecząco głowami.
— Ty też nie wiesz, Quinnie? — zdumiał się Kimura.
— Nie. Nie było na to czasu. Nie jestem nawet pewna, czy admirał serio spodziewał się, że uda ci się go porwać, czy miałeś za zadanie po prostu odciągnąć uwagę jego ludzi. To by była strategia bardziej w jego stylu — nie dopuścić do tego, żeby misja miała tylko jeden niepewny cel. Przypuszczam — obniżyła głos do szeptu — że chciał zaufać własnej inicjatywie. — Wyprostowała się. — Ale wiem na pewno, co zrobię. Tym razem zawrzemy umowę na naszych warunkach. Baron Bharaputra może być biletem, dzięki któremu wypuszczą nas wszystkich, admirała także, ale musimy to dobrze rozegrać.
— Wobec tego — powiedziała Bothari-Jesek — nie powinniśmy chyba zdradzać Domowi Bharaputra, jaki cenny pakunek zostawiliśmy na dole. — Bothari-Jesek, Thorne, Quinn i reszta obrócili oczy na Marka, myśląc o tym samym.
— Też mi to przyszło do głowy — rzekła Quinn.
— Nie — szepnął. — Nie! — Zduszony krzyk zabrzmiał jak skrzeczenie żaby. — Nie mówicie chyba serio. Nie zmusicie mnie, żebym nim był, już nie chcę nim być. Boże, nie! — Trząsł się i dygotał, czując w żołądku ciężką kulę. Zimno mi.
Quinn i Bothari-Jesek spojrzały po sobie. Komandor Bothari-Jesek niezauważalnie skinęła głową, przekazując milcząco jakąś wiadomość.
— Wracajcie wszyscy do swoich zajęć — powiedziała w końcu Quinn. — Poza tobą, Thorne. Zwalniam cię z dowodzenia „Arielem”. Twoje obowiązki przejmie porucznik Hart.
Thorne pokiwał głową, jakby się tego od początku spodziewał.
— Jestem aresztowany?
Quinn zmrużyła oczy z bólem.
— Do diabła, nie mamy czasu. Ani ludzi. Nie przesłuchałam cię jeszcze do końca, poza tym będę potrzebowała twojego doświadczenia. Ta… sytuacja może się w każdej chwili diametralnie zmienić. Powiedzmy, że jesteś w areszcie domowym i podlegasz moim rozkazom. Pilnować możesz się sam. Zajmiesz gościnną kabinę oficerską na „Peregrinie”, którą możesz uważać za celę, jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej.
Mina Thorne’a wyrażała autentyczne przygnębienie.
— Tak jest — rzekł drewnianym głosem.
Quinn zmarszczyła brwi.
— Idź się umyć. Wrócimy do tego później.
Z sali wyszli wszyscy z wyjątkiem Quinn i Bothari-Jesek. Mark chciał podążyć śladem reszty oficerów, ale powstrzymał go stanowczy głos Quinn.
— Ty zostajesz.
Opadł z powrotem na krzesło, wtulając się w oparcie. Gdy z sali wyszedł ostatni Dendarianin, Quinn wyłączyła wszystkie urządzenia rejestrujące.
Kobiety Milesa. O Elenie, ukochanej z dzieciństwa, dziś komandor Bothari-Jesek, Mark uczył się, kiedy Komarrczycy tresowali go, by grał lorda Vorkosigana. Wyglądała jednak nieco inaczej, niż sobie wyobrażał. Natomiast Dendarianka Quinn zaskoczyła komarrskich spiskowców. Zbiegiem okoliczności kobiety były podobne do siebie — obie miały krótkie, ciemne włosy, bladą cerę i przepastne brązowe oczy. A może to nie był wcale zbieg okoliczności? Może Vorkosigan podświadomie wybrał Quinn jako namiastkę Bothari-Jesek, skoro nie mógł mieć oryginału? Nawet imiona miały podobne, Elli i Elena.
Bothari-Jesek była wyższa o głowę, jej majestatyczne rysy znamionowały szlachetne pochodzenie. Zachowywała się spokojniej i z większym dystansem, a wrażenie to potęgował czysty szary mundur oficerski. Quinn, w mundurze polowym i butach bojowych, była niższa, choć i tak wyższa od niego o głowę, miała bardziej zaokrąglone kształty i gwałtowniejszy temperament. Obie go przerażały. On gustował raczej w kobietach w typie tamtej niewysokiej blondynki, którą wyciągnęli spod łóżka w sypialni klonów; gdyby jeszcze była w wieku, na jaki wyglądała. Jeżeli dożyje chwili, by sprawdzić to w praktyce, chciał kogoś niskiego, miękkiego, różowego, nieśmiałego, kogoś, kto po akcie płciowym nie zabije go i nie zje.
Elena Bothari-Jesek przyglądała mu się z mieszaniną odrazy i zafascynowania.
— Wyglądasz zupełnie jak on. Ale ty to nie on. Dlaczego drżysz?
— Zimno mi — mruknął Mark.
— Zimno ci! — powtórzyła jak echo wzburzona Quinn. — Tobie jest zimno! Ty przeklęty mały draniu… — Odwróciła raptownie swoje krzesło i usiadła plecami do niego.
Bothari-Jesek wstała i podeszła do stołu z tej strony, gdzie siedział. Smukła i giętka jak wierzba. Dotknęła jego czoła, które było lepkie i wilgotne; wzdrygnął się gwałtownie, niemal od niej odskakując. Nachyliła się, żeby badawczo zajrzeć mu w oczy.
— Quinnie, daj mu spokój. On jest w szoku.
— Nie zasługuje na tyle uwagi! — wykrztusiła Quinn.
— Mimo to naprawdę jest w szoku. Jeżeli chcesz coś osiągnąć, musimy to wziąć uwagę.
— Do diabła. — Quinn odwróciła się z powrotem. Strumyczki łez zaczęły żłobić świeże ślady na jej zaczerwienionej twarzy, oblepionej brudem i zaschłą krwią. — Nie widziałaś. Nie widziałaś Milesa, jak leżał z rozerwanym na kawałki sercem.
— Quinnie, przecież tak naprawdę nie umarł. Mam rację? Jest po prostu zamrożony i… i chwilowo przebywa nie tam, gdzie powinien. — Czyżby w jej głosie słychać było nutkę niepewności albo niedowierzania?
— Och, on nie żyje na sto procent. Jest zamrożony na śmierć. I nic się nie zmieni, jeżeli go stamtąd nie zabierzemy! — Ślady krwi w zagięciach jej munduru zaczęły w końcu przybierać brązową barwę.
Bothari-Jesek wzięła głęboki oddech.
— Najpierw skoncentrujmy się na najpilniejszej sprawie. Musimy odpowiedzieć na pytanie, czy Mark potrafi zwieść barona Fella? Fell spotkał się raz z Milesem.
— Dlatego między innymi nie aresztowałam Bela Thorne’a. Bel był przy tym i mam nadzieję, że będzie nam służył radą.
— Tak. I, ciekawa rzecz… — Przysiadła na blacie stołu, dyndając w powietrzu jedną nogą. — W szoku czy nie, Mark nie ujawnił prawdziwej tożsamości Milesa. Z jego ust ani razu nie padło nazwisko „Vorkosigan”, prawda?
— Rzeczywiście — przyznała Quinn.
Bothari-Jesek lekko uniosła kąciki ust, przypatrując mu się.
— A czemu nie? — zapytała nagle.
Skulił się na swoim krześle jeszcze bardziej, starając się uciec przed jej przeszywającym spojrzeniem.
— Nie wiem — mruknął. Było jasne, że to jej nie wystarczy, że nie ustąpi, jeśli nie usłyszy od niego dalszych wyjaśnień. Zdołał wykrztusić nieco mocniejszym głosem: — Chyba z przyzwyczajenia. — Nie dodał, że ma na myśli przede wszystkim przyzwyczajenie Ser Galena, który dawno temu tłukł go na kwaśne jabłko, gdy zdarzyło mu się coś schrzanić. — Kiedy gram rolę, gram rolę. M… Miles nigdy by nie zdradził prawdziwego nazwiska, więc ja też nie.
— Kim jesteś, kiedy nie grasz roli? — Przymrużone oczy Bothari-Jesek wyraźnie go taksowały.
— Właściwie… chyba sam nie wiem. — Przełknął ślinę, starając się wydobyć z siebie donośniejszy głos. — Co się stanie z moimi… z klonami?
Quinn chciała mu odpowiedzieć, ale Bothari-Jesek powstrzymała ją gestem, mówiąc:
— A co chciałbyś, żeby się z nimi stało?
— Chcę, żeby dano im wolność. Żeby osiadły w jakimś bezpiecznym miejscu, skąd Bharaputra nie będzie ich mógł porwać.
— Dziwny altruizm. Zastanawiam się dlaczego? Skąd w ogóle wziął się pomysł tej wyprawy? Czego po niej oczekiwałeś?
Otworzył usta, lecz nie wydał żadnego dźwięku. Nie potrafił odpowiedzieć. Wciąż był słaby, pocił się i drżał. Bolały go skronie, jak gdyby uciekła z nich cała krew. Pokręcił głową.
Quinn parsknęła pogardliwie.
— Co za ofiara. Zupełne przeciwieństwo Milesa. Nawet zwycięstwo potrafi zmienić w klęskę.
— Quinn — cicho odezwała się Bothari-Jesek. W jej głosie wyraźnie zabrzmiał ton reprymendy, który Quinn usłyszała i skwitowała wzruszeniem ramion. — Nie sądzę, żeby którekolwiek z nas naprawdę wiedziało, z czym mamy do czynienia — ciągnęła Bothari-Jesek. — Ja w każdym razie nie mam zielonego pojęcia. Natomiast znam kogoś, kto będzie wiedział.
— Kogo?
— Księżnę Vorkosigan.
— Hm. — Quinn westchnęła. — To jeszcze jeden kłopot. Kto jej powie o… — Ruch kciuka wskazujący Obszar Jacksona oznaczał wszystko, co się tam wydarzyło. — Boże drogi, jeśli rzeczywiście ja dowodzę teraz tym oddziałem, muszę zameldować o wszystkim Simonowi Illyanowi. — Zamilkła. — Chcesz objąć dowództwo, Eleno? Jako kapitan statku i wobec umownego aresztowania Thorne’a, powinnaś… Zostałam dowódcą dlatego, że musiałam, podczas walki.
— Świetnie sobie radzisz — odparła Bothari-Jesek z lekkim uśmiechem. — Masz moje poparcie. Od początku jesteś bardziej niż ja związana z wywiadem — dodała. — Logiczne, że to ty objęłaś dowództwo.
— Tak, wiem. — Quinn skrzywiła się. — Powiesz rodzinie, jeżeli będzie trzeba?
— Zgodnie z logiką — westchnęła Bothari-Jesek — to zadanie należy do mnie. Dobrze, powiem księżnie.
— Umowa stoi. — Obie jednak wyglądały tak, jakby nie były pewne, kto ma trudniejszą rolę do odegrania.
— Jeżeli chodzi o klony… — Bothari-Jesek znów zatrzymała wzrok na Marku. — Chciałbyś, żebyśmy dali im wolność?
— Eleno — ostrzegła Quinn — niczego mu nie obiecuj. Jeszcze nie wiemy, co trzeba będzie poświęcić, żeby się stąd wydostać. I żeby wydostać — znów wskazała na dół — Milesa.
— Nie — wyszeptał Mark. — Nie możecie po tym wszystkim odesłać ich z powrotem.
— Oddałam już Phillipi — odrzekła ponuro Quinn. — Ciebie też mogę oddać w każdej chwili, tylko że on… W ogóle wiesz, dlaczego przylecieliśmy na tę cholerną akcję? — spytała ostro.
Bez słowa pokręcił głową.
— Dla ciebie, gówniarzu. Admirał prawie się dogadał z baronem Bharaputrą. Mieliśmy wykupić Oddział Zielonych za ćwierć miliona dolarów betańskich. Kosztowałoby niewiele więcej niż akcja desantowa, wliczając cały sprzęt, jaki straciliśmy razem z wahadłowcem Thorne’a. I życie ludzi. Ale baron nie zgodził się, abyś ty znalazł się w puli. Nie wiem, dlaczego nie chciał cię sprzedać. Dla wszystkich poza nim jesteś bezwartościowy. Ale Miles nie chciał cię zostawić!
Mark wpatrywał się we własne dłonie, które nerwowo skubały jedna drugą. Uniósłszy głowę, napotkał wzrok Bothari-Jesek, która znów przyglądała mu się, jakby był tajemniczym i ważnym kryptogramem.
— Admirał nigdy nie zostawiłby swojego brata — powiedziała wolno Bothari-Jesek — i tak samo Mark nigdy nie zostawi klonów. Mam rację?
Przełknąłby ślinę, ale zupełnie wyschło mu w ustach.
— Zrobisz wszystko, żeby je ocalić? Wszystko, co ci każemy?
Otworzył usta i zaraz zamknął. Wyglądało to trochę jak słabe i nieme „tak”.
— Zagrasz dla nas rolę admirała? Oczywiście damy ci parę lekcji.
Prawie skinął głową, lecz zdołał wyrzucić z siebie:
— Jaką obietnicę…?
— Zabierzemy ze sobą wszystkie klony. Zawieziemy je tam, gdzie Dom Bharaputrą ich nie dosięgnie.
— Eleno! — zaprotestowała Quinn.
— Muszę — tym razem udało mu się przełknąć ślinę — muszę mieć słowo kobiety z Barrayaru. Twoje słowo — zwrócił się do Eleny Bothari-Jesek.
Quinn zagryzła wargę, ale milczała. Po dłuższej chwili ciszy Bothari-Jesek kiwnęła głową.
— Dobrze. Masz moje słowo. Ale w zamian oczekujemy pełnej współpracy, zrozumiano?
— Dajesz słowo jako kto?
— Po prostu daję słowo.
— Tak. Dobrze.
Quinn wstała i popatrzyła na niego z góry.
— Czy on w ogóle potrafi teraz zagrać Milesa?
Bothari-Jesek podążyła za jej spojrzeniem.
— Przypuszczam, że w tym stanie — nie. Najpierw pozwólmy mu się umyć, zjeść i odpocząć. Potem zastanowimy się, co można zrobić.
— Baron Fell może nam dać za mało czasu. Nie powinnyśmy się tak z nim pieścić.
— Powiemy baronowi, że bierze prysznic. Nie skłamiemy.
Prysznic. Jedzenie. Był tak wygłodniały, że niemal nie czuł głodu, tylko zupełną drętwotę żołądka. Ogarnęła go apatia. I czuł zimno.
— Prawda jest taka — rzekła Quinn — że to bardzo kiepska imitacja prawdziwego Milesa Vorkosigana.
Owszem, to właśnie staram się wam uprzytomnić, Bothari-Jesek pokręciła zirytowana głową, dając jej do zrozumienia, że niestety jest podobnego zdania.
— Chodź — powiedziała do niego.
Zaprowadziła go do kabiny oficerskiej, niewielkiej, ale dzięki Bogu położonej w ustronnym miejscu. Nikt z niej nie korzystał; panował tu surowy wojskowy porządek i unosił się lekko stęchły zapach. Przypuszczał, że w pobliżu w podobnej kabinie umieszczono Thorne’a.
— Każę ci przysłać jakieś czyste ubrania z „Ariela”. A potem dostaniesz jedzenie.
— Mogę prosić najpierw o jedzenie?
— Jasne.
— Dlaczego jesteś dla mnie taka miła? — Jego głos zabrzmiał żałośnie i podejrzliwie. Obawiał się, że może go wziąć za cierpiącego na paranoję tchórza.
Na jej orlej twarzy odmalowała się zaduma.
— Chcę wiedzieć… kim jesteś.
— Przecież wiesz. Jestem klonem. Wyprodukowanym właśnie tu, w Obszarze Jacksona.
— Nie mam na myśli twojego ciała.
Skulił się odruchowo, przyjmując postawę obronną, choć wiedział, że ów gest podkreśla jego ułomności fizyczne.
— Jesteś zamknięty w sobie — zauważyła. — Bardzo samotny. Całkiem inny niż Miles. Zazwyczaj.
— Miles to nie jeden człowiek, to cała armia ludzi. Wszędzie zabiera ze sobą swoją świtę. — Nie wspominając o niesamowitym haremie. — Przypuszczam, że to lubi.
Na jej ustach nieoczekiwanie zjawił się uśmiech. Pierwszy raz zobaczył, jak się uśmiecha. Wyglądała zupełnie inaczej.
— Chyba tak. — Uśmiech przybladł. — Lubił.
— Robisz to dla niego, prawda? Traktujesz mnie tak, bo wydaje ci się, że tego by sobie życzył. — Nie dla niego, ale dla Milesa, wszystko dla jego obsesji na temat brata.
— Częściowo.
Zgadza się.
— Ale przede wszystkim dlatego, że pewnego dnia księżna Vorkosigan zapyta mnie, co zrobiłam dla jej syna.
— Zamierzasz wymienić na niego barona Bharaputrę, tak?
— Mark… — Jej oczy pociemniały z… litości? Ironii? Nie potrafił tego zinterpretować. — Ona zapyta o ciebie.
Obróciła się na pięcie, zostawiając go samego w zamkniętej kabinie.
Ustawił najgorętszą wodę, jaka mogła polecieć z niewielkiego prysznica, a potem kilka minut stał pod parzącym strumieniem, aż poczerwieniała mu skóra i zaczął dygotać. Z wyczerpania kręciło mu się w głowie. Kiedy w końcu wyszedł z kabiny, zauważył, że ktoś zdążył przynieść ubranie i jedzenie. Pospiesznie wciągnął bieliznę, czarną koszulkę dendariańską i parę pokładowych szarych spodni należących do jego pierwowzoru i wreszcie rzucił się na kolację. Tym razem posiłek nie został przygotowany z myślą o wybrednym podniebieniu Naismitha, lecz stanowił standardową rację żywnościową normalnego i aktywnego fizycznie żołnierza. Dania nie były zbyt wyszukane, ale po raz pierwszy od wielu tygodni miał na talerzu tyle jedzenia, ile chciał. Pochłonął wszystko, jak gdyby się obawiał, że dobra wróżka, która przyniosła kolację, zjawi się ponownie, żeby mu ją odebrać. Z bólem żołądka opadł na łóżko i położył się na boku. Nie dygotał już z zimna, nie pocił się ani nie czuł się wypompowany z powodu niskiego poziomu cukru we krwi. Jednak jego ciałem nadal wstrząsały czarne i niepokojące myśli.
Przynajmniej udało ci się uwolnić klony.
Nie, to Miles uwolnił klony.
Niech to szlag, niech to…
Niemal całkowita katastrofa w niczym nie przypominała wspaniałego aktu odkupienia, o jakim marzył. Jakich jednak następstw mógł się spodziewać? Knując rozpaczliwą intrygę, w ogóle nie uwzględnił w swoich planach tego, co się z nim stanie po powrocie „Ariela” na Escobar. Miał wrócić uśmiechnięty, tuląc pod skrzydłem klony. Wyobrażał sobie spotkanie z rozwścieczonym Milesem, lecz wówczas byłoby już za późno; Naismith nie mógłby go powstrzymać ani przypisać zwycięstwa sobie. On zapewne zostałby aresztowany, ale w ogóle by się tym nie przejął. Czego właściwie chciał?
Uwolnić się od poczucia winy kogoś, kto jako jedyny ocalał z rzezi? Zdjąć z siebie dawną klątwę? Wszyscy, których wtedy znałeś, nie żyją… Sądził, że kierował się właśnie tym motywem, jeżeli w ogóle się nad tym zastanawiał. Może to wcale nie takie proste. Chciał się od czegoś uwolnić… W ciągu minionych dwóch lat z rąk Ser Galena i Komarrczyków uwolnił go Miles Vorkosigan, który potem uwolnił go ponownie na ulicy Londynu o świcie. Nie znalazł jednak szczęścia, o jakim marzył podczas niewoli u terrorystów. Miles zdołał zerwać tylko fizyczne łańcuchy, które go krępowały; inne, niewidzialne, ściskały go tak mocno, że dawno już obrosły ciałem.
Co sobie wyobrażałeś? Że jeśli wykażesz takie bohaterstwo jak Miles, będą cię musieli traktować tak samo jak Milesa? Że będą cię musieli pokochać?
A w ogóle co za oni? Dendarianie? Sam Miles? Czy może tamte groźne i fascynujące cienie czające się za Milesem, książę i księżna Vorkosigan?
Na temat rodziców Milesa miał dość mgliste pojęcie. Niezrównoważony Ser Galen, uważając ich za znienawidzonych wrogów, przedstawił oboje jako parę złoczyńców — Rzeźnik Komarru i jego żona-sekutnica. Równocześnie jednak kazał Markowi uczyć się o nich z nieocenzurowanych materiałów, czytać ich zapiski, słuchać publicznych wystąpień, oglądać prywatne zapisy holowidowe. Niezaprzeczalnie rodzice Milesa byli ludźmi skomplikowanymi — daleko im było do świętych, mimo to na pewno nie przypominali postaci, o jakich w swych paranoicznych urojeniach mówił Galen: wściekłego, krwiożerczego sadysty i dyszącej żądzą mordu dziwki. Z holowidów wyłaniał się wizerunek księcia Arala Vorkosigana jako krępego mężczyzny o wyjątkowo skupionym spojrzeniu, dość grubych rysach oraz głębokim i opanowanym, nieco chrypliwym głosie. Księżna Vorkosigan odzywała się rzadziej niż mąż; była wysoka, miała przetykane siwizną kasztanowe włosy i wyraziste szare oczy. Zbyt wpływowa, aby mówić o niej „ładna”, a jednak na tyle opanowana i przyciągająca uwagę otoczenia, że wydawała się piękna, choć ściśle rzecz biorąc — nie była zbyt urodziwa.
A teraz Bothari-Jesek zagroziła mu, że go do nich zabierze…
Usiadł i włączył światło. Dokonawszy szybkich oględzin kabiny, stwierdził, że nie ma tu nic, co mogłoby mu posłużyć do popełnienia samobójstwa. Żadnej broni ani noży; Dendarianie rozbroili go po wejściu na pokład. Nie było o co zahaczyć sznura albo pasa. Ugotowanie się na śmierć pod prysznicem nie wchodziło w grę, ponieważ czujnik bezpieczeństwa automatycznie wyłączał dopływ gorąca, gdy temperatura przekraczała fizjologiczną tolerancję organizmu. Wrócił do łóżka.
W myślach przesuwał mu się w zwolnionym tempie film z niskim człowieczkiem w roli głównej. Człowieczek krzyczał, a potem jego pierś eksplodowała karminowym deszczem. Zorientował się ze zdumieniem, że płacze. Szok, to pewnie szok, o którym mówiła BothariJesek. Nienawidziłem gnojka, kiedy żył, dlaczego więc płaczę? To absurd. Może powoli odchodził od zmysłów.
Po dwóch bezsennych nocach był zupełnie odrętwiały, jednak nie mógł spać. Co jakiś czas zapadał tylko w drzemkę, balansując na granicy snu, dręczony świeżymi wspomnieniami. Miał dziwne halucynacje, jakby płynął rzeką krwi na gumowej tratwie, z której gorączkowo wybierał czerwoną ciecz zalewającą pokład. Kiedy więc po zaledwie godzinnym odpoczynku przyszła po niego Quinn, poczuł prawdziwą ulgę.