Pamiętał, że kiedyś uczył się zdań — łamańców językowych. Miał nawet przed oczami zapełniony nimi ekran — czarne słowa na bladoniebieskim tle. To była część jakiegoś kursu retoryki? Niestety, choć pamiętał ekran, potrafił sobie przypomnieć treść zaledwie jednej linijki. Usiłował usiąść prosto w łóżku i wypowiedzieć to zdanie.
— Chrząszsz… czszci… brzrz… chrząszcz brzmiwczsz… niech to szszlag!
Nabrał powietrza i zaczął jeszcze raz. Potem jeszcze i znowu. Jego język przypominał starą skarpetę. Czuł palącą potrzebę odzyskania panowania nad mową. Dopóki będzie mówił jak idiota, tak go będą traktować.
Mogło być gorzej. Dostawał już prawdziwe jedzenie, nie wodę z cukrem czy papkę. Od dwóch dni samodzielnie brał prysznic i ubierał się. Nie nosił już długiej koszuli, tylko bluzę i spodnie. Jak strój pokładowy. Szary kolor podobał mu się, ale potem się zaniepokoił, bo nie wiedział, dlaczego mu się podoba.
— Chrząszcz. Brzmi. W trzcinie. Ha! — Opadł na łóżko, rzężąc triumfalnie. Kiedy uniósł wzrok, zauważył opartą o drzwi doktor Rowan, która obserwowała go z lekkim uśmiechem.
Ciągle łapiąc oddech, powitał ją machnięciem dłoni. Podeszła do niego i usiadła na skraju łóżka. Jak zwykle miała na sobie długi zielony kitel, a w ręku trzymała jakiś worek.
— Raven mówił, że w nocy coś bełkotałeś — zauważyła — ale chyba nie, prawda? Ćwiczyłeś.
— Mhm. — Skinął głową. — Muszę mówić. Rozkaz… — dotknął ust, a potem szerokim gestem wskazał salę — wy…onać.
— Tak ci się wydaje? — Uniosła rozbawiona brwi, ale jej oczy obserwowały go czujnie. Przesunęła się na bok, stawiając między nimi tacę służącą za stolik. — Usiądź, mój mały despoto. Przyniosłam ci trochę zabawek.
— Drugie dzieci… stwo — mruknął ponuro, znowu przyjmując z trudem pozycję siedzącą. W piersi czuł już jedynie lekki ból. Na szczęście miał za sobą najbardziej nieprzyjemne aspekty drugiego wczesnego dzieciństwa. Czyżby teraz miał nastąpić drugi okres dojrzewania? Niech Bóg broni. Może uda się przeskoczyć ten etap. Dlaczego boję się okresu dojrzewania, którego w ogóle nie pamiętam?
Parsknął krótkim śmiechem, gdy wysypała z worka kilkanaście części różnego rodzaju broni ręcznej.
— Test, co? — Zaczął składać pojedyncze elementy w całość. Ogłuszacz, porażacz nerwów, łuk plazmowy i ręczna wyrzutnia pocisków… Wsunięcie, obrót, trzask, gotowe… po chwili pierwsza, druga, trzecia i wreszcie czwarta sztuka broni leżały w rządku obok siebie. — Baterie wy… erpane. Nie uzbraasz mnie, co? To — nieposz… szebne. — Zgarnął kilka pozostałych części na bok. — Ha, sztuszszka. — Zadowolony z siebie, wyszczerzył do niej zęby w uśmiechu.
— Ani razu we mnie nie wycelowałeś, kiedy składałeś broń — zauważyła zaciekawiona.
— Mm? Naprawdę? — Zdał sobie sprawę, że Rowan ma rację. Niepewnie przesunął palcem po łuku plazmowym.
— Kiedy to robiłeś, coś ci się skojarzyło? — zapytała.
Pokręcił głową zawiedziony, lecz po chwili twarz mu pojaśniała.
— Rano coś przy… omniało. Pod przy… pry… — Kiedy chciał powiedzieć coś szybciej, słowa stawały się zupełnie nieczytelne, grzęzły mu gdzieś w ustach.
— Pod prysznicem — podsunęła mu. — Opowiedz. Mów tak powoli, jak chcesz.
— Powoli. To. Śmierć — rzekł dobitnie.
Zamrugała zaskoczona.
— Mimo to opowiedz.
— Chyba byłem chłopssem. Jechałem na koniu. Na drugim koniu stary szszłowiek. Jedziemy w górę… Chłodno. Konie…dychają jak ja. — Jego oddech był zbyt płytki, aby w pełni oddać końskie sapanie. — Drzewa. Góry, dwie, trzy góry z drzewami, drzewa związane ruchrchkami z plastiku. Jedziemy na dół aż do chaty. Dziadek za… dowolny, bo ruchrchki mocne. — Usiłował wypowiedzieć ostatnie słowo bardzo wyraźnie i udało się. — Ludzie też za… dowoleni.
— Co oni tam robią? — zapytała zdumiona. — Ci ludzie?
Znów zobaczył to w głowie, jak wspomnienie wspomnienia.
— Palą drzewo. Robią cukier.
— To nie ma sensu. Cukier pochodzi z pojemników produkcji biologicznej, nie z palenia drzew — powiedziała Rowan.
— Drzewa — upierał się. — Drzewa cukrowe. — Przed oczyma stanęło mu kolejne mgliste wspomnienie: starzec odłamuje kawałek czegoś, co wygląda jak jasnobrązowy piaskowiec, i wsuwa mu do ust, żeby spróbował. Dotyk starych kościstych palców na policzku, słodki smak, zapach skóry i koni. Wzdrygnął się, bo wrażenia zmysłowe były bardzo sugestywne. To było prawdziwe. Wciąż jednak nie potrafił wygrzebać z pamięci imion. Dziadek.
— Góry moje — dodał. Posmutniał na tę myśl, nie wiedział jednak dlaczego.
— Co?
— Należą do mnie. — Zmarszczył zatroskany brwi.
— Coś jeszcze?
— Nie. Tylko tyle. — Zacisnął pięści. Potem rozluźnił dłonie, kładąc je ostrożnie na tacy.
— Jesteś pewien, że nie przyśniło ci się to dziś w nocy?
— Nie. Pod prysznicem — powtórzył uparcie.
— To bardzo dziwne. Bo tego akurat się spodziewałam. — Wskazała złożoną broń i zaczęła ją wkładać z powrotem do płóciennego worka. — A to… — ruch jej głowy świadczył, że ma na myśli jego opowieść — zupełnie nie pasuje. Drzewa z cukru wyglądają jak wzięte ze snu.
Nie pasuje do czego? Ogarnęła go fala wzburzenia. Chwycił szczupły nadgarstek ręki, która trzymała ogłuszacz.
— Nie pasuje do szsz… ego? Co wiesz?
— Nic.
— Nie nic!
— To boli — powiedziała spokojnie.
Natychmiast ją puścił.
— Nie nic — powtórzył z uporem. — Coś. Co?
Westchnęła, schowała resztę broni, usiadła z powrotem i utkwiła w nim badawcze spojrzenie.
— To prawda, że nie wiedzieliśmy, kim jesteś. A teraz prawda jest taka, że nie wiemy, który jesteś.
— Mam jakąśś inną możż… iwość? Mów!
— Jesteś w… dość skomplikowanej fazie rekonwalescencji. Osoby dotknięte krioamnezją rzadko odzyskują od razu całą pamięć. Wspomnienia wracają małymi porcjami. Najpierw kilka, potem jest ich coraz więcej. Później fala, jak w sinusoidzie, powoli się urywa. Kilka ostatnich luk może pozostać na wiele lat. Nie masz poważnych uszkodzeń czaszki, więc przewiduję, że w końcu odzyskasz całą osobowość, ale…
Najgroźniej brzmiące „ale”, jakie słyszał. Patrzył na nią błagalnie.
— W tym stadium, tuż przed fazą kaskadową, pacjent z krioamnezją bywa tak spragniony własnej tożsamości, że przybiera inną, nieprawdziwą, i zaczyna zbierać dowody na jej autentyczność. Wyjaśnienie błędu może potrwać całe tygodnie lub miesiące. W twoim przypadku, z pewnych względów, wydaje mi się, że jest to nie tylko bardziej prawdopodobne, ale byłoby trudniejsze niż zwykle. Muszę bardzo uważać, aby nie sugerować ci niczego, co do czego nie mam absolutnej pewności. To trudne, bo równie gorączkowo jak ty tworzę różne teorie. Muszę mieć pewność, że wszystko, co mi powiesz, pochodzi od ciebie i nie jest reakcją na żadną sugestię z mojej strony.
— Och. — Opadł ciężko na łóżko, przytłoczony rozczarowaniem.
— Można też pójść na skróty — dodała.
Znów się poderwał.
— Jak? Mów?
— Jest taki specyfik, nazywa się fast — penta. Jedna z jego pochodnych działa jak środek uspokajający, ale zwykle używa się jej podczas przesłuchań. Właściwie nie powinno się tego związku określać jako serum prawdy, ale laicy upierają się przy tej nazwie.
— Znam fass — pentę. — Ściągnął brwi. Wiedział coś ważnego na temat fast — penty. Co to było?
— Środek ma właściwości rozluźniające i czasem może wywołać kaskady wspomnień u pacjentów po krioreanimacji.
— A!
— Działanie fast — penty może mieć jednak krępujące skutki uboczne. Ludzie radośnie plotą, co im przyjdzie na myśl, zdradzając najbardziej osobiste i skrywane sekrety. Etyka medyczna każe mi cię przed tym ostrzec. Niektórzy mogą też mieć alergię na ten specyfik.
— Gdzie… się nauczyłaś etyki me… dyszsznej? — spytał z zaciekawieniem.
Wzdrygnęła się dziwnie.
— Na Escobarze — odrzekła, przyglądając mu się.
— A gdzie teraz jesteśmy?
— Wolałabym jeszcze nie mówić.
— To może źle wpły… ynąć na moją pamięśś? — zaperzył się.
— Chyba niedługo będę ci mogła powiedzieć — uspokoiła go. — Naprawdę niedługo.
Z kieszeni kitla wydobyła niewielki biały pakunek, otworzyła go i oderwała maleńki przylepiec z plastikowym grzbietem.
— Wyciągnij rękę.
Posłusznie spełnił polecenie, a ona przycisnęła przylepiec do wewnętrznej strony jego przedramienia.
— Test skórny — wyjaśniła. — Według moich teorii na temat twojego zajęcia całkiem możliwe, że prawdopodobieństwo wystąpienia alergii jest u ciebie wyższe niż u innych. Mam na myśli alergię wywołaną sztucznie.
Oderwała przylepiec — ukłuło — i spojrzała na jego rękę. Na skórze wykwitła czerwona plamka. Na jej widok Rowan zmarszczyła brwi.
— Swędzi? — zapytała podejrzliwie.
— Nie — skłamał, zaciskając prawą dłoń, żeby się nie podrapać. Ten środek miał mu wrócić pamięć — musiał go zażyć. Rób się biała, w tej chwili: mówił w myślach do różowej kropki.
— Chyba jesteś trochę wrażliwy — powiedziała, nie odrywając oczu od plamki. — Nieznacznie.
— Proszszę…
Skrzywiła z powątpiewaniem usta.
— Właściwie… co mamy do stracenia? Zaraz wrócę. Wyszła i po chwili zjawiła się, niosąc dwa hiporozpylacze, które położyła na tacy.
— To fast — penta — pokazała — a to antidotum. Gdy tylko poczujesz się dziwnie, daj mi znać — jeśli cię zaswędzi, połaskocze, będziesz miał kłopoty z oddychaniem czy przełykaniem albo zesztywnieje ci język.
— Już mam — zauważył, gdy podwinęła mu obydwa rękawy, obnażając chude, białe ręce, i przycisnęła pierwszy rozpylacz do zgięcia w łokciu. — Jak pozznam?
— Poznasz. Teraz po prostu leż i rozluźnij się. Poczujesz senność, jakbyś gdzieś odpływał, zanim zdążysz policzyć od dziesięciu wstecz. Spróbuj.
— Dzie… sięś, dziewięśś, osiem, siedem, sześś, pięśś, czsztery, trzy, dwa, jeden. — Nie czuł się senny. Poczuł za to napięcie i nerwowość. — To na pewno to? — Zaczął bębnić palcami w tacę. Odgłos ten zabrzmiał w jego uszach nienaturalnie głośno. Przedmioty w pokoju nabrały ostrych konturów z wyraźnie kolorowym obramowaniem. Twarz Rowan straciła nagle wyraz, zmieniając się w maskę z kości słoniowej.
Maska zbliżyła się do niego groźnie.
— Jak się nazywasz? — zasyczała.
— Ja… ja… — zaczął się jąkać. Zmienił się w niewidzialną postać, bez imienia…
— Dziwne — mruknęła maska. — Ciśnienie krwi powinno spadać, a się podnosi.
Nagle przypomniał sobie, co ważnego wiedział o fast — pencie.
— Od fasspenty mamm hiper…
Pokręciła głową na znak, że nie rozumie.
— Hiper — powtórzył, choć wargi zaczynały mu drętwieć w dziwnym spazmie. Chciał mówić. Na usta cisnęły się mu tysiące wyrazów, płynąc nieprzerwaną strugą i po drodze zderzając się ze sobą. — Hip… ip…
— To nie jest zwykła reakcja. — Zmarszczywszy brwi, Rowan spojrzała na hiporozpylacz, który nadal trzymała w ręku.
— Bezz kitu. — Ręce i nogi zamarły na moment jak nakręcone sprężyny. Twarz Rowan była coraz bardziej urocza, jak u lalki. Serce waliło mu szalonym rytmem. Pokój zachwiał się, jak gdyby widział go, płynąc pod wodą. Z ogromnym wysiłkiem rozprostował napięte kończyny. Musiał się rozluźnić. Musiał się natychmiast rozluźnić.
— Pamiętasz coś? — zapytała. Jej ciemne oczy przypominały dwie piękne, przezroczyste sadzawki. Zapragnął skąpać się w tych oczach, rozkoszować się ich płynnym blaskiem. Chciał jej sprawić przyjemność. Chciał ją namówić, aby zrzuciła ten zielony kitel, później tańczyć z nią nago przy blasku gwiazd, a potem… Jego mamrotanie na ten temat nagle znalazło ujście w poezji, jeśli można to tak nazwać. Właściwie był to wulgarny limeryk, oparty na dość oczywistej symbolice korytarzy czasoprzestrzennych i statków skokowych. Na szczęście mówił zbyt niewyraźnie.
Ku jego uldze Rowan się uśmiechnęła. Ale pojawiło się zupełnie nieśmieszne skojarzenie.
— Ostatnim razem, kiedy to ressytowałem, ktoś mnie zzbił na kwaśne jabłko. Też z fasspentą.
Jej piękne długie ciało sprężyło się czujnie.
— Podawano ci już fast — pentę? Co jeszcze z tego pamiętasz?
— Nazywał się Galen. I był zły. Nie wiem czszemu. — Przypomniał sobie poczerwieniałą twarz, która emanowała jakąś zaciekłą, morderczą nienawiścią. Posypały się kolejne ciosy. Odniósł wrażenie, że w tym wspomnieniu lęk zagadkowo miesza się z litością. — Nie rozumiem.
— O co cię jeszcze pytał?
— Nie wiem. Powiedziałem mu drugi wierszsz.
— Recytowałeś mu wiersze w trakcie przesłuchania z użyciem fast — penty?
— Czsztery godziny. Wściekł się nie na żżarty.
Uniosła brwi; palec dotknął miękkich ust, które rozchyliły się w zachwycie.
— Pokonałeś działanie fast — penty? Nadzwyczajne! Dajmy spokój poezji. Pamiętasz Galena, coś takiego!
— Galen pasuje? — Przechylił zaniepokojony głowę. Ser Galen, tak! Nazwisko było ważne, rozpoznała je. — Mów.
— Nie… nie jestem pewna. Ilekroć wydaje mi się, że posuwamy się o krok do przodu, ty dajesz dwa w bok i jeden do tyłu.
— Chciałbym skoczyć gdzieś w bok z tobą — wyznał, a potem ze zgrozą słuchał sam siebie, gdy w krótkich i dosadnych słowach opisał, co jeszcze chciałby z nią robić. — A, a, przepraszszam, milady.
— Wepchnął sobie palce do ust i ugryzł.
— Nic nie szkodzi — uspokoiła go. — To fast — penta.
— Nie, to testosssteron.
Wybuchnęła szczerym śmiechem. Nie mógł mieć lepszej zachęty, jednak chwilowa radość ustąpiła miejsca nowej fali napięcia. Ręce przykurczyły się i szarpnęły ubranie, a stopy zaczęły drgać.
Zerknęła w monitor na ścianie.
— Ciśnienie krwi dalej rośnie. Mimo że jesteś czarujący, nie reagujesz na fast — pentę normalnie. — Wzięła drugi hiporozpylacz.
— Chyba będzie lepiej, jeśli to zatrzymamy.
— Nie jestem no… malny — rzekł ze smutkiem. — Jestem mutantem. — Zdjął go nagły niepokój. — Wyjmiecie mi mózg? — spytał, spoglądając podejrzliwie na rozpylacz. I nagle olśniło go, jak gdyby zobaczył najjaśniejszy blask. — Hej, wiem, gdzie jestem! W Obszarze Jacksona! — Utkwił w niej przerażone spojrzenie, a potem zerwał się na równe nogi i przypadł do drzwi, robiąc unik, by nie dać się jej złapać.
— Nie, zaczekaj, zaczekaj! — Zawołała, ruszając za nim i wciąż trzymając w dłoni błyszczący hiporozpylacz. — To reakcja na lek, stój! Sprawię, że przestanie działać. Poppy, trzymaj go!
W korytarzu przed laboratorium wyminął doktor Duronę z końskim ogonem, a potem wpadł do rury windowej i zaczął się wspinać po drabinie awaryjnej, czując przeszywający ból w nie do końca zrośniętych mięśniach klatki piersiowej. Z chaosu korytarzy i pięter, wśród krzyków i tupotu, wyłonił się w końcu hol, który znalazł wcześniej.
Przemknął obok robotników, którzy ostrożnie przepychali załadowaną skrzynkami lotopaletę przez przezroczyste drzwi. Tym razem nie odrzucił go żaden ekran siłowy. Strażnik w zielonej kurtce z kapturem odwrócił się jak gdyby w zwolnionym tempie, wyciągnął ogłuszacz i otworzył usta do krzyku, który sączył się powoli jak zimny olej.
Uciekinier zmrużył oczy w oślepiającym szarym świetle dziennym. Zobaczył rampę, parking dla pojazdów i brudny śnieg. Ruszył biegiem przez plac parkingowy, łapiąc z trudem oddech, a lód i żwir kłuły go boleśnie w bose stopy. Teren Obszaru był ogrodzony murem. Dojrzał otwartą bramę, przy której stało wielu strażników w zielonych kurtkach.
— Nie ogłuszać go! — wrzasnął kobiecy głos zza jego pleców.
Wybiegł na brudną ulicę, ledwie uskakując przed samochodem. W ostrej bieli i szarości zawirowały mu w oczach jaskrawe barwy. Na szerokim pustym pasie po drugiej stronie ulicy stało kilka nagich czarnych drzew, których gałęzie przypominały długie szpony drapieżnie wycelowane w niebo. Obrzucił przelotnym spojrzeniem inne budynki za murami, wznoszące się w głębi ulicy, obce i groźne. W krajobrazie nie widział nic znajomego. Ruszył w kierunku otwartej przestrzeni i drzew. Przed oczyma zawirowały mu czarnoszkarłatne kręgi. Lodowate powietrze wdarło się boleśnie do płuc. Zatoczył się i upadł na wznak; nie mogąc złapać tchu.
Kilkanaście Duron rzuciło się na niego niczym stado wilków na zdobycz. Wzięły go za ręce i nogi i podniosły ze śniegu. Przypadła do niego Rowan, pochyliła się nad nim w skupieniu. Syknął hiporozpylacz. Przeniosły go przez ulicę jak związane jagnię, a potem wbiegły z powrotem do dużego białego budynku. Nieco oprzytomniał, lecz ból w piersiach nie ustawał, jakby zacisnęło się na nim wielkie imadło. Zanim złożyły go w łóżku w podziemiach kliniki, po sztucznie wywołanej paranoi nie było już śladu. Pojawiła się za to prawdziwa paranoja…
— Sądzisz, że ktoś go widział? — spytał zaniepokojony alt.
— Wartownicy przy bramie — odparł drugi głos. — Dostawcy.
— Ktoś jeszcze?
— Nie wiem — wydyszała Rowan. Do czoła przykleiły się jej mokre od śniegu kosmyki włosów. — Kiedy go goniłyśmy, ulicą przejechało kilka wozów. W parku nie zauważyłam nikogo.
— Ja widziałam kilka spacerujących osób — odezwała się inna doktor Durona. — Dość daleko, po drugiej stronie stawu. Patrzyli w naszą stronę, ale wątpię, żeby dużo mogli zobaczyć.
— Przez kilka minut trwało niezłe widowisko.
— Co się tym razem stało, Rowan? — w altowym głosie siwowłosej Durony czuło się znużenie. Zbliżyła się i popatrzyła na niego, wspierając się na rzeźbionej lasce, która nie miała chyba służyć jako ozdoba, ale była jej naprawdę potrzebna. Wszyscy cofnęli się z szacunkiem. Czyżby to była owa tajemnicza Lilly?
— Podałam mu dawkę fast — penty — zameldowała sztywno Rowan — żeby spróbować pobudzić jego pamięć. Czasem to działa na pacjentów po krioreanimacji. Ale on zareagował bardzo dziwnie. Ciśnienie mu skoczyło, dostał paranoi i wystartował jak chart. Nie zatrzymywaliśmy go, dopóki nie upadł w parku. — Kiedy jego przerażenie zaczęło ustępować, zauważył, że Rowan wciąż dyszy.
Stara doktor Durona pociągnęła nosem.
— I podziałało?
Rowan zawahała się.
— Pojawiły się zagadkowe rzeczy, muszę porozmawiać z Lilly.
— Natychmiast — rzekła siwa Durona, najwyraźniej nie Lilly. — Tymczasem ja… — Nie usłyszał jednak dalszego ciągu, ponieważ jego rozpaczliwe próby wydobycia z siebie głosu przerodziły się w konwulsyjne drgawki.
Na chwilę cały świat zmienił się w konfetti. Gdy odzyskał świadomość, przytrzymywały go dwie kobiety, Rowan krzątała się, wydając polecenia, a pozostałe Durony gdzieś się rozpierzchły.
— Przyjdę, kiedy tylko będę mogła — powiedziała przez ramię Rowan z rozpaczą w głosie. — Nie mogę go teraz zostawić.
Stara doktor Durona kiwnęła ze zrozumieniem głową i wycofała się. Rowan gestem odmówiła podania mu hiporozpylacza ze środkiem przeciwdrgawkowym, który ktoś jej zaproponował.
— Aż do odwołania polecam wszystkim, żeby przed podaniem mu czegokolwiek sprawdzić skanerem wrażliwość na dany środek. — Odprawiła większość swoich pomocników i w sali znów zrobiło się prawie ciemno, cicho i ciepło. Jego oddech wolno się uspokoił, odzyskując normalny rytm, choć mdłości nadal go nie opuszczały.
— Przepraszam — powiedziała do niego Rowan. — Nie zdawałam sobie sprawy, że fastpenta może u ciebie wywołać coś takiego.
Próbował ją przekonać, że to nie jej wina, lecz jego zdolność mowy zdawała się wrócić do poprzedniego stanu.
— Zzzz… zro… iłem cośś… zuuuego? Dopiero po długiej chwili odrzekła:
— Może wszystko będzie dobrze.
Dwie godziny później przyszli z lotopaletą, żeby go przenieść.
— Będziemy mieli nowych pacjentów — poinformowała go beznamiętnym głosem doktor Chrys, ta z przedziałkiem pośrodku. — Potrzebujemy twojego pokoju. — Kłamstwa? Półprawdy?
Był ciekaw, gdzie chcą go ulokować. Wyobrażał sobie zamkniętą celę, ale zawieźli go na górę towarową rurą windową i złożyli na łóżku polowym w prywatnym apartamencie Rowan. Było to jedno z wielu podobnych pomieszczeń na tym piętrze, gdzie prawdopodobnie mieściły się mieszkania wszystkich Duron. Apartament Rowan składał się z salonu pełniącego jednocześnie funkcję gabinetu, sypialni oraz prywatnej łazienki. Dość przestronny, choć zagracony. Czuł się tutaj mniej jak więzień, a bardziej jak pupilek przemycony ukradkiem do alkowy kobiety. Jednak poza Ravenem widział tu jeszcze jedną męską formę doktor Durony — trzydziestoletniego mężczyznę, do którego Chrys zwracała się „Hawk”. Ptaki i kwiaty, w tej betonowej klatce mieszkały tylko ptaki i kwiaty*.[* (Ang.) hawk — jastrząb; raven — kruk; rowan — jarzębina; chrys — chryzantema; poppy — mak; lily — lilia.]
Później jakaś młodsza Durona przyniosła na tacy kolację, którą zjadł w towarzystwie Rowan, siedząc przy małym stoliku w salonie. Za oknem gasł szary dzień i nadciągał zmierzch. Przypuszczał, że jego status więźnia/pacjenta nie uległ zmianie, ale poczuł się lepiej bez monitorów i sprzętu medycznego o groźnym wyglądzie. Dobrze było poświęcić się czemuś tak prozaicznemu jak kolacja z przyjazną osobą.
Po posiłku zaczął spacerować po salonie.
— Mogę obejrzeć twoje rzeczy?
— Proszę bardzo. Daj mi znać, jeśli coś ci zaświta.
Nadal nie chciała mu powiedzieć, kim właściwie jest, ale przynajmniej miała ochotę rozmawiać o sobie. Podczas rozmowy zmieniał się obraz świata w jego wyobraźni. Dlaczego mam w głowie mapy korytarzy czasoprzestrzennych? Być może, aby odzyskać pamięć, będzie musiał przebyć najdłuższą z możliwych dróg. Przeanalizować wszystko, co istnieje we wszechświecie, a następnie poprzez eliminację ustalić, kim jest ta lilipucia postać, po której pozostało puste miejsce. Niezbyt zachęcająca perspektywa.
Spojrzał przez polaryzowane okna na nikły blask pozostały po świetle dnia, który sprawiał, że świat wyglądał, jakby przysypał go czarodziejski pył z baśni. Teraz dostrzegł zasłonę siłową, co wskazywało, że jego spostrzegawczość poprawiła się od tamtego niefortunnego zderzenia. Zdał sobie sprawę, że to tarcza klasy wojskowej, która nie przepuści niczego, od najmniejszych wirusów i cząsteczek gazu do… właściwie do czego? Na pewno pocisków i plazmy. Gdzieś niedaleko musi działać potężny generator. Osłonę dodano później, nie stanowiła elementu pierwotnego projektu budynku. Wiązała się z tym jakaś historia…
— Jesteśmy w Obszarze Jacksona, prawda? — zapytał.
— Tak. Co to dla ciebie oznacza?
— Niebezpieczeństwo. Złe rzeczy. Co to za miejsse? — Wskazał otaczającą go przestrzeń.
— Klinika Durony.
— Tak? I co tu robicie? Dlaczego tu jestem?
— Jesteśmy prywatną kliniką Domu Fell. Świadczymy im wszystkie potrzebne usługi medyczne.
— Dom Fell. Broń. — Skojarzenie przyszło automatycznie. — Broń biologiczna. — Posłał jej oskarżycielskie spojrzenie.
— Czasem tak — przyznała. — Ale także środki obrony przed bronią biologiczną.
Czyżby był żołnierzem Domu Fell? A może wziętym w niewolę żołnierzem wrogich sił? Do diabła, jaka armia na świecie przyjęłaby kalekiego karła?
— Przyssłał mnie Dom Fell? Na leczenie?
— Nie.
— Nie? To czszemu tu jestem?
— Dla nas to także zagadka. Przybyłeś do nas zamrożony w kriokomorze i wszystko wskazywało na to, że zabiegu dokonano w wielkim pośpiechu. Przywieziono cię w skrzyni adresowanej do mnie, publicznym transportowcem, bez adresu zwrotnego. Mieliśmy nadzieję, że jeśli cię reanimujemy, sam nam powiesz.
— Jess coś jeszcze.
— Tak — odrzekła szczerze.
— Ale mi nie powiesz.
— Jeszcze nie.
— Co się stanie, jak stąd wyjdę?
Na jej twarzy odbiła się trwoga.
— Nie rób tego, proszę. Mógłbyś zginąć.
— Znowu.
— Znowu — przytaknęła.
— Kto mnie zabije?
— To… zależy od tego, kim jesteś.
Raptem zmienił temat, a potem tylko krążył wokół niego, trzy razy napomykając o nim w rozmowie. Jednak nie udało mu się uśpić jej czujności ani zwieść sprytną sztuczką, aby zdradziła mu coś więcej. Wyczerpany dał za wygraną i poszedł spać, lecz potem leżał, nie mogąc zasnąć i zadręczając się pytaniami. Próbował rozgryźć problem, podobnie jak drapieżnik przegryza gardło swojej ofierze. Jednak czekało go tylko rozczarowanie. Prześpij się z tym, poradził sobie w duchu. Jutro musi przynieść coś nowego. Ta sytuacja nie może trwać długo. Czuł to, czuł, jak gdyby balansował na ostrzu noża; pod nim rozciągał się mrok skrywający miękki puch albo naostrzone pale — a może nic się tam nie kryło i czekał go tylko nieskończenie długi lot w dół.
Nie bardzo wiedział, po co była gorąca kąpiel i masaż terapeutyczny. W gimnastyce, którą odbył wcześniej, widział sens; doktor Chrys wtaszczyła do gabinetu Rowan rower treningowy i pozwoliła mu się pocić do woli, aż niemal padł zemdlony. Bolesny wysiłek tego rodzaju dobrze mu robił. Na pompki jeszcze nie nadeszła pora. Spróbował zrobić jedną, lecz padł za podłogę ze zduszonym piskiem, a rozgniewana Chrys skrzyczała go srogo za próbę wykonywania niedozwolonych ruchów.
Doktor Chrys zrobiła notatki i wyszła, pozostawiając go w nieco bardziej litościwych rękach Rowan. Leżał teraz, lekko parując, w łóżku Rowan, nakryty tylko ręcznikiem, podczas gdy ona badała strukturę mięśniowo — szkieletową jego pleców. Palce doktor Chrys w czasie masażu przypominały sondy. A ręce Rowan go pieściły. Budowa anatomiczna uniemożliwiała mu mruczenie, ale od czasu do czasu wydawał z siebie jęk zadowolenia. Rowan wymasowała jego nogi i stopy, po czym ruszyła w przeciwnym kierunku.
Z twarzą wtuloną w miękkie poduszki, stopniowo zaczął sobie zdawać sprawę, że pewien bardzo ważny układ jego organizmu zgłasza gotowość do działania, po raz pierwszy od reanimacji. Nastąpiło faktyczne zmartwychwstanie. Zarumienił się z zażenowania i radości, a potem na pozór przypadkowym ruchem zasłonił ręką twarz. To twoja pani doktor. Powinna wiedzieć. Przecież znała każdą część jego ciała, zdążyła mu się przyjrzeć dosłownie na wylot. Mimo to pozostał ukryty za parawanem z własnego ramienia.
— Odwróć się — powiedziała Rowan. — Kolej na drugą stronę.
— E… wolałbym nie — wymamrotał w poduszkę.
— Dlaczego?
— Hm… pamiętasz, jak mnie pytałaś, czy coś mi świta?
— Tak…
— No więc… coś we mnie odżyło. Nastąpiła chwila ciszy, a potem:
— Och, w takim razie zdecydowanie musisz się odwrócić. Zbadam cię.
Głęboko nabrał powietrza.
— Robię to tylko dla nauki.
Przewrócił się na wznak, a Rowan zdjęła ręcznik.
— Zdarzyło ci się to już wcześniej? — spytała dociekliwie.
— Nie. Pierwszy raz w życiu. W tym życiu.
Długie i chłodne, medyczne palce zbadały go pośpiesznie.
— Wygląda dobrze — powiedziała z entuzjazmem.
— Dziękuję — odparł wesoło.
Roześmiała się. Nie potrzebował pamięci, by wiedzieć, że kiedy kobieta śmieje się z jego żartów w takiej chwili, to dobry znak. Delikatnie, na próbę, przyciągnął ją bliżej. Niech żyje nauka. Zobaczymy, co się stanie. Pocałował ją. Oddała pocałunek. Rozpłynął się w uniesieniu.
Później nauka i rozmowa zostały na jakiś czas odłożone na bok. Nie mówiąc o zielonym kitlu i wszystkich niepotrzebnych warstwach pod nim. Jej ciało było tak urocze, jak sobie wyobrażał, czyste piękno krągłych, miękkich linii i wonnych, ukrytych miejsc. Stanowiło ostry kontrast z jego ciałem, przypominającym wieszak z kości i poznaczonym jaskrawoczerwonymi bliznami.
Rozbudziła się w nim z całą mocą świadomość niedawnej śmierci. Zaczął ją całować z gorączkową pasją, jak gdyby była samym życiem, które mógł w ten sposób posiąść i wchłonąć. Nie wiedział, czy jest jego wrogiem, czy przyjacielem, czy robią coś dobrego, czy złego. Ale ciepło i płynne ruchy stanowiły skrajne przeciwieństwo zimna i martwoty kriostatu. Carpe dżem. Bo po drugiej stronie czeka bezlitosna noc. Ta lekcja roznieciła w nim ogień, który rozszerzył mu oczy i zdawał się emanować na zewnątrz. Dopiero płytki i skrócony oddech zmusił go do rozsądnego zwolnienia tempa.
Powinna mu przeszkadzać jego szpetota, lecz było inaczej. Zastanawiał się dlaczego. Kochamy się z zamkniętymi oczami. Kto mu to mówił? Ta sama kobieta, która powiedziała: To nie kontakt narządów, to wspólny ruch? Otwieranie ciała Rowan przypominało tamto składanie broni. Wiedział, co ma robić, które części są ważne, a które stanowią kamuflaż, lecz nie pamiętał, gdzie się tego wszystkiego nauczył. Pamiętał trening, ale zapomniał trenera. Było to najbardziej poruszające zetknięcie znanego z obcym, jakiego dotąd tu doświadczył.
Zadrżała, westchnęła i rozluźniła się. Całując jej ciało, wspiął się do jej ucha, by szepnąć:
— Hm… chyba nie mogę jeszcze robić pompek.
— Och. — Zamglone oczy otworzyły się i skupiły na jego twarzy. — Tak.
Po paru chwilach eksperymentowania znaleźli korzystną pod względem medycznym pozycję, w której on leżał na plecach, wolny od ucisku na pierś, ramiona i brzuch. Teraz jego kolej. Nie było w tym nic niestosownego, przecież panie mają pierwszeństwo, a później nie oberwie poduszką za to, że zaraz potem zaśnie. Znajome gesty, znajoma sytuacja, ale do wzoru nie pasował żaden szczegół. Uznał, że Rowan już to robiła, choć może niezbyt często. Jednak nie musiała wykazywać się zbytnią biegłością. Jego ciało funkcjonowało doprawdy wspaniale…
— Doktor D. — westchnął. — Jesteś geniuszem. Es… Essch… Esku… ten Grek mógłby się od ciebie uczyć, jak wssskrzeszszać umarłych.
Zaśmiała się i wolno osunęła się obok niego. Mój wzrost nie ma znaczenia, kiedy leżymy. O tym także wiedział. Niespiesznie, z ciekawością odkrywców, wymieniali pocałunki, delektując się nimi jak miętówkami po smakowitej kolacji.
— Jesteś w tym bardzo dobry — wymruczała, skubiąc zębami jego ucho.
— Tak… — Już bez uśmiechu patrzył w sufit, marszcząc brwi, poddając się po części łagodnej melancholii postkoitalnej, a po części nowej fali frustracji, która poczęła go ogarniać mimo fizycznego odprężenia. — Ciekawe, czy jestem żonaty? — Spojrzała na niego takim wzrokiem, że miał ochotę ugryźć się w język. — Chyba nie — dodał szybko.
— Nie… nie… — Opadła z powrotem na łóżko. — Nie jesteś żonaty.
— Bez względu na to, który jestem?
— Zgadza się.
— Aha. — Zawahał się, z roztargnieniem bawiąc się jej długimi włosami, owijając je na palcach, rozsypując jak wachlarz na czerwonych bliznach przecinających jego pierś. — To jak sądzisz, zzz kim się przed chwilą kochałaś?
Lekko dotknęła palcem wskazującym jego czoła.
— Z tobą. Po prostu z tobą. Bardzo miło, ale…
— Co to właśśsiwie było, miłośś czy terapia? Uśmiechnęła się zagadkowo, przesuwając palec po jego twarzy.
— Chyba jedno i drugie. I trochę ciekawość. I okazja. Przez ostatnie trzy miesiące prawie zupełnie zaprzątałeś moją uwagę.
Odpowiedź brzmiała szczerze.
— Zdaje się, że sama ssstworzyłaś okazję. Przez jej twarz przemknął leciutki uśmieszek.
— No… może.
Trzy miesiące. Ciekawe. A więc był martwy przez ponad dwa miesiące. W tym czasie opieka nad nim musiała pochłonąć niemałe środki Grupy Durony. W każdym razie trzy miesiące pracy tej kobiety na pewno mało nie kosztowały.
— Dlaczego to robisz? — zapytał, gapiąc się ciągle w sufit, podczas gdy Rowan przytuliła się do jego ramienia. — Mam na myśli to wszystko. Czego oczekujesz ode mnie w zamian? — Był niemal kaleką, nie potrafił normalnie mówić, niczego nie pamiętał, nie miał imienia ani grosza przy duszy. — Wszyssssy czekacie na moje wyzdrowienie, jakby od tego miało zależeć wasze szszęśśsie. — Zdał sobie sprawę, że nawet brutalna terapeutka od ćwiczeń fizycznych, Chrys, męczy go dla jego własnego dobra. Lubił ją chyba najbardziej ze wszystkich za bezlitosny rygor, jaki mu narzucała. — Kto jeszcze może mnie szukać, że mnie tu ukrywacie? Wrogowie? — A może przyjaciele?
— Na pewno wrogowie — westchnęła Rowan.
— Mhm. — Leżał wyczerpany, czuwając, natomiast Rowan zapadła w drzemkę. Dotknął w zamyśleniu jej włosów. Co ona w nim zobaczyła? Moim zdaniem twoja kriokomora była kryształową trumną zaklętego księcia… wiedziałam, że byłeś kimś więcej niż przypadkowym świadkiem, kiedy z piersi wyjęłam ci czterdzieści sześć fragmentów granatu…
A więc trzeba było coś zrobić. Grupa Durony nie potrzebowała zwykłego najemnika. Jeśli to naprawdę jest Obszar Jacksona, w każdej chwili mogli wynająć całą armię zwykłych zbirów.
On jednak nigdy nie sądził, że jest kimś zwykłym. Ani przez minutę.
Och, milady, kim mam dla ciebie zostać?