To jakiś koszmar, pomyślał Hewlitt, omal nie schowawszy głowy pod koc. Gdyby tylko mógł się obudzić… Niestety, to nie był sen.
Było ich piętnaścioro. Szurając i poczłapując, szli przez oddział, a on był pewny, że zmierzają właśnie do jego łóżka. Troje znał — byli to porucznik Braithwaite, starszy lekarz Medalont i jego hudlariańska pielęgniarka. Cała grupa otoczyła go półkolem. Siostra milczała, porucznik zaś uśmiechnął się lekko, dodając mu odwagi. Milczenie przerwał dopiero Medalont.
— Jak może już pan wie, pacjencie Hewlitt, Szpital jest także placówką szkoleniową. Oznacza to, że wśród personelu znajdują się stażyści, którzy prawdopodobnie zostaną kiedyś lekarzami albo oficerami medycznymi Korpusu, przydzielonymi do któregoś z kosmicznych projektów Federacji. Wcześniej jednak muszą zgromadzić rozległą wiedzę na temat fizjologii obcych, co obejmuje także i pana. Nie musi pan wyrażać zgody na badania wykonywane przez stażystów, jednak większość pacjentów nie ma nic przeciwko nim, świadoma, że dzieje się to w ich najlepiej pojętym interesie.
Hewlitt zmusił się do spojrzenia na stażystów. Rozpoznał dwóch Kelgian, kolejnego Melfianina, który różnił się od Medalonta jedynie wzorem na pancerzu, trzech Nidiańczyków i sześcionogiego Tralthańczyka. Reszta była całkiem obca i tym samym straszna. Chciał pokręcić głową, ale nie mógł się ruszyć. Suchość w ustach nie pozwoliła mu powiedzieć „Nie”.
— Aby trafić na staż do Szpitala, kandydat musi się wykazać szczególnym zamiłowaniem do pracy lekarza i zdobyć duże doświadczenie w szpitalach na rodzinnej planecie — powiedział Medalont. — Wspominam o tym, aby wiedział pan, że niezależnie od tego, co mogą o nich mówić wykładowcy, nie są to nowicjusze.
Autotranslator nie przełożył cichej kakofonii głosów. Zapewne był to obowiązkowy wybuch śmiechu, którym grupa odpowiedziała na żart lekarza.
Medalont całkiem go zignorował.
— Był już pan badany przez obce istoty, takie jak obecna tu pielęgniarka oraz ja, i nie przyjął pan tego źle. Chciałbym też zapewnić, że jeśli którykolwiek ze stażystów zrobi albo powie coś niemiłego panu, spotka się to z moją ostrą reprymendą. Czy możemy zaczynać, pacjencie Hewlitt?
Wszyscy spojrzeli na niego trudną do policzenia mnogością oczu. Braithwaite i pielęgniarka przysunęli się bliżej. Porucznik zmarszczył czoło i ponownie się uśmiechnął. Zamysły innych pozostawały dla Hewlitta tajemnicą. Otworzył usta, ale sam nie zrozumiał dźwięku, który się z nich wydobył.
— Dziękuję — powiedział Medalont i zwrócił się do stażystów. — Pierwszy odważny?
Naturalnie okazał się nim najroślejszy w grupie Tralthańczyk, który po kilku ciężkich krokach znalazł się tuż obok łóżka. Jednym okiem popatrzył prosto na Hewlitta, drugim na Medalonta, pozostałymi dwoma zaś zerkał gdzieś w przestrzeń. Dwie z czterech macek wyrastających z jego masywnych ramion znalazły się tuż nad piersią pacjenta. Jedna trzymała skaner.
— Nie ma powodu do niepokoju, pacjencie Hewlitt — powiedziała istota, podczas gdy Ziemianin daremnie próbował wtopić się w łóżko. — Badanie będzie miało nieinwazyjny charakter. Gdyby któreś z pytań naruszało pańską prywatność, nie musi pan na nie odpowiadać. W przyszłości zamierzam specjalizować się w chirurgii obcych, zwłaszcza obszaru czaszkowego, zatem zwrócę uwagę przede wszystkim na tę właśnie część ciała. Chciałbym zacząć od podstawy czaszki, gdzie rdzeń nerwowy wnika do górnej części kręgosłupa. Czy mógłby pan usiąść i oprzeć twarzoczaszkę na środkowej części swoich kończyn dolnych? O ile pamiętam, potocznie nazywacie to miejsce kolanami. Zgadza się?
— Tak — odparli równocześnie Hewlitt i Medalont.
— Dziękuję — rzekł stażysta i nie spuszczając z oka starszego lekarza, kontynuował: — W wypadku ziemskiej klasy DBDG możemy mówić o szczęśliwym zbiegu okoliczności, gdyż połączenia nerwowe między narządami zmysłów a mózgiem są krótsze niż u większości istot, włączając w to także moją rasę. Dzięki temu gatunek ten charakteryzuje się wyjątkowo krótkim czasem reakcji na bodźce, co bez wątpienia zapewniło mu przewagę ewolucyjną i pozwoliło rozwinąć inteligencję. Niemniej czaszka jest tak wypełniona, że śledzenie przebiegu dróg nerwowych nie należy do łatwych zadań. Trzeba to jednak zrobić, ponieważ chirurgia czaszkowa wymaga wielkiej precyzji. Czy podczas ruszania szczękami, a zwłaszcza otwierania i zamykania otworu gębowego, odczuwa pan subiektywne zmiany ciśnienia u podstawy czaszki, pacjencie Hewlitt?
— Nie — odparł pacjent wespół ze starszym lekarzem. Medalont wyglądał, jakby uznał to pytanie za mało inteligentne.
— Wystarczy. Kto następny? — spytał.
Z grupy wysunęła się istota o sześciu długich i cienkich kończynach oraz wąskim, rurowatym tułowiu pokrytym brunatnymi i żółtymi pasami. Miała też dwie pary skrzydeł, tyle, że złożonych tak ciasno, iż trudno było określić ich kolor. Z owadziej głowy wyrastały dwie pierzaste czułki. Oparła się środkowymi kończynami o krawędź łóżka i spojrzała na pacjenta wielkimi, pozbawionymi powiek oczami.
W pierwszym odruchu Hewlitt chciał odepchnąć istotę, tak jak zmiatał ręką każdego większego owada, który zanadto się do niego zbliżył. Opanował się jednak. Stworzenie było tak kruche, że każde silniejsze dotknięcie musiałoby się skończyć dla niego fatalnie. Oznaczało to również, że nie ma powodu się go bać. Poza tym Hewlitt nigdy nie przegonił motyla, mimo że nie spotkał dotąd aż tak wielkiego.
— Jestem Dwerlaninem, pacjencie Hewlitt — oświadczył stażysta, wyjmując skaner z przypasanego do tułowia zasobnika. — W tej chwili nie ma w Szpitalu innych przedstawicieli mojej rasy, ale też rzadko zdarza nam się wyruszać w kosmos. Mam nadzieję, że to pierwsze spotkanie nie okaże się dla pana stresujące. I ja jestem zainteresowany chirurgią obcych, jeśli zatem pan pozwoli, zbadam go od szczytu czaszki do wyrostków u dolnych kończyn…
Wielki motyl, pomyślał Hewlitt. I to o nienagannych manierach i z podejściem lekarza.
— Nie jest pan pierwszym ziemskim DBDG, którego badam i którego obraz zapisuję dla przyszłych studiów — ciągnął obcy. — Pozostali jednak, jak to się często zdarza w Szpitalu, cierpieli na różne choroby albo byli ranni. Pan wydaje się zdrowym i kompletnym okazem i jako taki jest dla mnie szczególnie interesujący ze względów porównawczych. Oczywiście w sensie klinicznym. Zacznę od zmierzenia panu tętna w arteriach skroniowych i szyjnych oraz w nadgarstku. Jest to umiejętność przydatna w nagłych wypadkach, kiedy skaner może się okazać niedostępny.
Stażysta pochylił się i przekrzywił na bok głowę, tak, że jedna z jego czułek dotknęła delikatnie najpierw skroni, a potem gardła Hewlitta. Gdyby Ziemianin miał zamknięte oczy, mógłby wcale tego nie poczuć.
— Dzięki wyposażeniu, którego używam, nie będzie pan musiał całkiem się rozbierać. Szczególnie dotyczy to odsłaniania genitaliów. Z niemedycznych źródeł wiem, że dla ziemskiej klasy DBDG nagość jest swoistym tabu i niechętnie publicznie odkrywa okolice narządów rodnych. Nie zamierzam wprawiać pana w zakłopotanie, pacjencie Hewlitt, niezależnie od tego, czy jest pan osobnikiem płci męskiej czy żeńskiej…
— Nie widzisz, durniu, że to samiec? — rzucił jeden z Kelgian. — Popatrz tylko na płaską klatkę piersiową. Nawet mimo szpitalnego ubrania można zobaczyć, że brak mu wyraźnie rozwiniętych gruczołów, które charakteryzują żeńskie osobniki DBDG…
Medalont uniósł szczypce i kliknął dwa razy, przerywając stażyście.
— Wystarczy. To nie czas na kliniczne spory. Pacjent was słyszy i może wyciągnąć wnioski, co do waszych kompetencji medycznych.
Następny podszedł do Hewlitta ten Kelgianin, który wyrwał się nieproszony. Stanął na trzech ostatnich parach odnóży i zawisł nad pacjentem niczym futrzany znak zapytania. Po przedstawicielu tego gatunku nie należało się spodziewać godnych uwagi manier.
— To badanie będzie przypominać czynności przeprowadzone przez mojego dwerlańskiego kolegę — powiedział. — Chciałbym jednak zadać też panu kilka pytań. Po pierwsze, co tak zdrowy na oko pacjent robi w Szpitalu? Zgodnie z notatkami starszego lekarza, jeśli nie liczyć groźnego epizodu kardiologicznego, w sensie klinicznym nic panu nie dolega. Co panu jest, pacjencie Hewlitt? Albo na co, pańskim zdaniem, pan choruje?
— W obu wypadkach odpowiedź jest ta sama: Nie wiem — odparł Hewlitt.
Kelgianin był bezpośredni i aż do bólu szczery, ale innego sposobu zachowania po prostu nie znał. Z tego samego powodu nie można go było obrazić. Hewlitt już o tym wiedział i postanowił wykorzystać sposobność, aby zadać kilka pytań. Kelgianin nie mógł go okłamać.
— Mój stan jest niestabilny, przy czym nie sposób wykryć sygnały nadchodzących zmian ani określić ich przyczyny — powiedział. — Ale to na pewno wie pan już z mojej historii choroby. Co jeszcze pan w niej wyczytał?
— Znalazłem tam też przypuszczenie, że przyczyna choroby tkwi w panu i może być związana z histerycznymi reakcjami powodowanymi przez głęboko skrywaną psychozę. Podjęto już odpowiednie badania mające zweryfikować tę hipotezę. Proszę się odwrócić na lewy bok.
— Jak dotąd nie ma dowodów na psychotyczne skłonności, i nic w tym dziwnego, ponieważ takowe u mnie nie występują — zaznaczył Hewlitt, zerkając na porucznika, który uśmiechał się dziwnie i wpatrywał w sufit. — Gdyby w mojej podświadomości tkwiło wspomnienie jakiegoś urazu z dzieciństwa, który został wyparty, musiałyby temu towarzyszyć luki w pamięci, koszmary senne albo całkiem inne objawy niż nagłe zatrzymanie akcji serca?
Kelgianin zafalował gwałtownie futrem.
— Nie specjalizuję się w psychologii obcych, nie jestem nawet kelgiańskim psychologiem, ale nie zgodzę się z panem. Powszechnie uważa się, że głęboko ukryte wspomnienia, ilekroć próbuje się wydobyć je na światło dzienne, mogą powodować szkody proporcjonalne do tego, jak bardzo są skrywane. Coś tkwi w pańskiej głowie i pragnie tam pozostać. Niewykluczone, że problem kardiologiczny oraz inne objawy chorobowe, o których mowa jest w notatkach, mają zapobiec ujawnieniu tego. Jeśli tak, należy z największą ostrożnością odszukać, rozpoznać i ujawnić to fatalne wspomnienie, gdyż inaczej może pan nie przetrwać leczenia.
Tym razem to Kelgianin spojrzał na psychologa, a ten pokiwał głową. Czyli znowu wszyscy uważali, że Hewlitt sam jest przyczyną swoich kłopotów.
— A jak pan zabrałby się do ustalania tego czegoś? — spytał, opanowując gniew, który w rozmowie z Kelgianinem nic by nie przyniósł.
Na chwilę zapadła cisza.
— Mam wrażenie, że teraz to pacjent bada lekarza — powiedział nagle Medalont. — Ale ja też chętnie poznałbym odpowiedź na to pytanie.
Kelgianin wyraźnie zjeżył sierść.
— Jak dotąd starszy lekarz Medalont nie odkrył w pańskim organizmie żadnych klinicznych anomalii, a porucznik Braithwaite nie trafił na nic, co świadczyłoby o zaburzeniach emocjonalnych. Niemniej, jeśli coś w panu tkwi, musi pan tak albo inaczej to wyczuwać, choćby to było bardzo słabe wrażenie. Sugerowałbym jak najgłębsze wsłuchanie się w siebie, pacjencie Hewlitt. Wnikliwsze niż to, co może osiągnąć dzięki technikom rozmów z pacjentem obecny tu psycholog. Możliwe, że wiele dałoby również badanie przeprowadzone przez Priliclę, cinrussańskiego empatę. Potrafi on wykryć nawet te odczucia, których sam zainteresowany nie jest świadomy. Często jest w stanie określić także ich źródła.
— Ale ja zwykle czuję się całkiem dobrze — zaprotestował Hewlitt. — Przecież gdyby coś było naprawdę nie tak, chyba pierwszy bym o tym wiedział? Poza tym spotkałem już tutaj najdziwniejsze stworzenia i nie przypominam sobie, aby któreś z nich było Cinrussańczykiem.
— Gdyby spotkał pan Priliclę, na pewno by go pan zapamiętał — rzekł Kelgianin.
Medalont kliknął szczypcami, prosząc o ciszę.
— Winniście pamiętać, że Cinrussańczycy są empatami, nie telepatami. Dopiero ci drudzy potrafią precyzyjnie badać ścieżki emocji. Niemniej pomysł, by zaaranżować spotkanie pacjenta Hewlitta z Priliclą, jest na miejscu i już został wysunięty tak przeze mnie, jak i przez psychologię. Niestety, musimy z tym poczekać, aż starszy lekarz Priliclą wróci z Wemaru, co nastąpi dopiero za dwa tygodnie. Póki, co pacjent Hewlitt był tak uprzejmy, że zgodził się pomóc wam w nauce. Wszyscy będziecie mogli go zbadać. Nie marnujmy, zatem czasu, gdyż czekają was jeszcze wykłady.
Niektóre badania były mniej delikatne niż inne, ale żadne nie okazało się przykre. Hewlitt nie zadawał już pytań, tylko na nie odpowiadał. Gdy lekcja dobiegła końca, Medalont i stażyści podziękowali mu i wyszli. Został tylko Braithwaite.
— Dobrze pan to zniósł, pacjencie Hewlitt — stwierdził porucznik. — Jestem pod wrażeniem.
— A co z tym trudnym testem, któremu chce mnie pan poddać? — spytał Hewlitt. — Czy też zdołam go znieść?
— Właśnie pan to zrobił — rzekł ze śmiechem psycholog.
— Rozumiem. Chciał się pan przekonać, jak moja nieistniejąca psychoza zareaguje na zmasowany atak obcych, zgadza się? Nadal nie czuję się najlepiej w ich obecności, ale jestem ich coraz bardziej ciekaw. Można powiedzieć, że ciekawość pokonała strach. Czy to normalne?
— Ciekawość, to dobrze — mruknął psycholog, nie odpowiadając na pytanie. — Ma pan jeszcze jeden problem. Lekarze nie poświęcają zbyt wiele czasu pacjentom, szczególnie takim, którzy nie wymagają pilnego leczenia, jak pan. Ma pan jakiś pomysł, który pozwoli panu nie umrzeć z nudów w ciągu najbliższych tygodni?
— Chce pan powiedzieć, że na razie nikt się mną nie zajmie?! — warknął Hewlitt. — Że do przybycia tego Prilicli będę służyć tylko za pomoc naukową dla stażystów? Od niego pewnie i tak usłyszę, że nic mi nie jest i że przyczyna tkwi w mojej głowie, więc powinienem wziąć się w garść i przestać marnować cenny czas lekarzy. A do tego momentu nic nie będzie się działo?
Braithwaite znowu się roześmiał i pokręcił głową.
— Mnie to nie śmieszy — rzucił Hewlitt.
— Jeszcze zacznie — odparł porucznik. — Wystarczy, że raz spotka pan Cinrussańczyka. Prilicla nigdy nie powie panu czegoś takiego. My zaś postaramy się zrobić, co w naszej mocy, by jak najdokładniej pana przebadać. Przyznaję, że może to niewiele, ale jest pewien ślad. Być może trucizna z owocu, o którym pan opowiadał, ma inne działanie, gdy podać ją w małej dawce, inne zaś wchłonięta w dużych ilościach. Nie potrafię podać medycznego uzasadnienia, dlaczego wówczas miałaby leczyć, ale znamy precedens podobnego zjawiska. Tłumaczyłoby to zapewne również późniejsze objawy, chociaż i tutaj nie umiem odgadnąć nawet mechanizmu ich występowania. Na razie poprosiłem o przysłanie z Etli próbek owocu, aby patologia mogła przeprowadzić badania jego toksyczności. Od Etli dzielą nas dwa skoki nadprzestrzenne, do tego trzeba dodać kilka dni na zebranie i zapakowanie okazów oraz jakiś czas na analizy. W sumie oznacza to, co najmniej dwa tygodnie. W tym okresie rzeczywiście nie zamierzamy robić z panem nic szczególnego, chyba, że Prilicla wróci wcześniej albo Medalont zaproponuje jakąś nową terapię. Dlatego właśnie spytałem, czy ma pan jakieś plany.
— Nie wiem — odparł Hewlitt. — Pewnie będę oglądał tutejsze programy i czytał. Jeśli da mi pan kody dostępu do biblioteki, oczywiście. A co pan sądzi o owocu pessinith?
Braithwaite pokręcił głową.
— Nie chciałbym się wypowiadać na ten temat. To był pomysł Ojczulka Liorena. Jest Tarlaninem klasy BRLH przydzielonym do psychologii. Zapewne odwiedzi pana w najbliższych dniach. W pierwszej chwili może się wydać mało przystępny, ale kto wie, czy nie zdoła panu pomóc. Skoro przetrwał pan badanie przez stażystów, jego wygląd nie powinien stanowić problemu.
— Zapewne nie… — zgodził się Hewlitt, chociaż daleko mu było do zachwytu. — Ale… czy to wszystko znaczy, że zaczynacie mi wierzyć?
— Przykro mi, ale nie — odparł porucznik. — Jak już wspomniałem, wierzymy, że pan wierzy w to, co mówi. Nie oznacza to jeszcze, że mamy całą opowieść za prawdę. Niemniej zdarzenie z owocem to jedyny wyraźny ślad, który nam pan podrzucił. I ten ślad możemy sprawdzić. Musimy to zrobić, aby ruszyć, chociaż o krok.
— A jak pan zamierza to zrobić? Dacie mi ten owoc do zjedzenia i poczekacie, czy mnie szlag trafi?
— Nie jestem lekarzem, bym mógł odpowiedzieć na to pytanie — rzekł Braithwaite, ponownie się uśmiechając. — Ani myślimy niepotrzebnie pana na cokolwiek narażać, jednak zapewne ma pan rację.