ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY

Cherxic przeszedł między Hewlittem a Ojczulkiem, którego ciekawość musiała znacznie przewyższać strach, bo pierwszy położył nagą środkową dłoń na głowie Telfi. Ciało Liorena zadrżało, chociaż nie wyglądało, aby działa mu się jakaś krzywda. Nie padło ani jedno słowo, a Hewlitt nie umiał odczytywać wyrazu twarzy Tarlan, nie wiedział więc, co się właściwie dzieje. Po kilku minutach Ojczulek oderwał dłoń i przyszła kolej Ziemianina.

W odróżnieniu od ciała martwego jaszczura ta ciemna skóra była zimna. Hewlitt poczuł w dłoni lekkie, ciepłe mrowienie podobne do tego, które pamiętał z kontaktu z Morredethem. Jednak tym razem przesunęło się ono wyżej, po ręce, wzdłuż ramienia, prosto do głowy. Na chwilę doznał silnego zaburzenia zmysłów, odczuwając na zmianę ciepło, zimno i ogarniający całe ciało ból. Przed oczami migotały mu smugi o kolorach, których istnienia nawet nie podejrzewał, w nozdrza uderzyły znajome i całkiem obce zapachy.

Z jakiegoś powodu przypomniał sobie swoją kotkę, jak krążyła i mościła mu się na kolanach, jak układała starannie łapy i ogon, ilekroć szykowała się do snu. Teraz też coś szukało sobie miejsca w jego głowie, aby umościć się jak najwygodniej. I też było to coś wytrwałego, ale łagodnego.

Nagle jasność eksplodowała mu pod czaszką. I już wiedział.

Przeglądał jeszcze swoje nowe wspomnienia niczym dziecko, które biega uradowane po odkrytym właśnie ogrodzie, gdy wirus wycofał się tą samą drogą, którą przybył, i przeszedł do jaszczurowatego. Telfi bez słowa wrócił do śluzy i zamknął za sobą właz.

Obaj wiedzieli, że nie ma już nic do dodania. I że nie ma już, o co pytać.

W milczeniu wyprowadzili nosze z trumnami przez rękaw do śluzy Szpitala. Ta zamknęła się za nimi, po czym zaraz zawyła i zaświeciła sygnałami ostrzegającymi, że statek Telfi rozhermetyzował połączenia. Lioren sięgnął po komunikator.

— Braithwaite? Tu Lioren. Muszę rozmawiać z O'Marą. To pilne.

— O’Mara — rozległ się głos naczelnego psychologa. — Słucham, Ojczulku.

— Odwołujemy poszukiwania — oznajmił Lioren. — Ostatni i jedyny nosiciel wirusa został znaleziony. To wspólnota Telfi, której statek szykuje się właśnie do odlotu. Powinien niezwłocznie dostać zgodę na start. Można odwołać próbny alarm i ewakuację i odesłać czekające statki. Problem z reaktorem też został rozwiązany i..

— Nie widzę związku — przerwał mu ostro O’Mara. — Chce mi pan powiedzieć, że to była jedna i ta sama sprawa?

— Tak. Gdy dwa niezwykłe wydarzenia zachodzą jednocześnie, zwykle mają wspólną przyczynę. Zapomniałem o tej niepisanej zasadzie i dopiero Hewlitt podsunął mi właściwe skojarzenie. Nikomu nic już nie grozi. Wszystkie niebezpieczeństwa zostały zażegnane. Gdy tylko dotrzemy do gabinetu, złożymy pełny meldunek.

— Zostańcie, gdzie jesteście — polecił O’Mara.

Przez dłuższą chwilę Hewlitt patrzył na Liorena, który z kolei spoglądał na ciała Telfi.

— Zgadza się, Ojczulku — rozległ się znowu głos naczelnego psychologa. — Inżynierowie potwierdzają, że niestabilność reaktora i problemy z wymiennikami ciepła ustały samoistnie jakiś kwadrans temu. Nikt nie ma pojęcia, jak do tego doszło, lecz alarm jest odwołany. Ale to był mniej groźny z dwóch problemów. Pozostaje jeszcze kwestia wirusa, który grasuje po Szpitalu, oraz was, jak mi się wydaje. Chyba tak bardzo zaangażowaliście się w poszukiwania, że gotowi jesteście uznać twór wyobraźni za coś w rodzaju faktu. Czy Hewlitt jest w pełni świadom sytuacji?

— Sądzę, że tak — odparł Ziemianin, gdy stało się jasne, że Lioren nie zamierza się wypowiedzieć.

— To niech się pozbędzie wszelkich złudzeń — rzekł O’Mara. — Macie obaj poważne kłopoty. Bardzo mi przykro z tego powodu, wszystkim nam jest przykro. Pańskie kłopoty, Hewlitt, zaczęły się dawno temu, na Etli, a doprowadziły pana aż tutaj, gdzie zaraził pan byłego pacjenta Morredetha, Ojczulka Liorena oraz, co moim zdaniem jest zupełnie absurdalne, Telfi, których fizjologia i metabolizm nadają się dla wirusa mniej więcej tak jak wnętrze autoklawu. Gdzieś muszą być jeszcze inni nosiciele, o których nie wiemy. Dlatego właśnie, chociaż zarządziliśmy alarm po awarii reaktora, nie można było nakazać ewakuacji. Nie możemy ryzykować, że międzygatunkowa choroba o nieznanej zaraźliwości rozejdzie się po Federacji. Ojczulku, nie chcę pana urazić, powątpiewając w słowa kogoś, kto nosi błękitny płaszcz Tarli, ale przetrwanie Federacji jest ważniejsze niż wasza chęć przeżycia. To prosty ewolucyjny imperatyw, zgodny z każdą etyką. Dlatego też Kelgia otrzymała polecenie, aby poddać Morredetha orbitalnej kwarantannie. Podobne instrukcje zostaną wysłane na Telfa w sprawie statku, który właśnie odleciał, oraz na Etlę w sprawie kota. Wy dwaj zostaniecie umieszczeni w izolatkach, aby patologia mogła się wami zająć. Flota czekająca na ewakuowanych zostanie odprawiona, a jednostki Korpusu całkowicie zablokują Szpital. Może odbije się to na kondycji Federacji, ale nie mamy wyboru. Czy rozumiecie nasze położenie?

— Wydaje mi się, że gotów jest pan wysadzić Szpital, aby oszczędzić wszystkim kłopotów — powiedział Hewlitt, wzdragając się lekko. Jak można być tak głupim? — pomyślał. — Proszę nam jednak uwierzyć: nie ma żadnego powodu do niepokoju.

— Przykro mi, Hewlitt — odparł O’Mara. — A teraz niech pan zrobi coś, aby Lioren był znowu uprzejmy się do nas odezwać. Poza mną są tu Diagnostycy Conway i Thornnastor oraz Murchison, Prilicla i pułkownik Skempton. Jak zapewne pan już wie, Lioren był kiedyś bardzo szanowanym starszym lekarzem tego szpitala. Bez obrazy, Hewlitt, ale potrzebujemy profesjonalnego podsumowania sytuacji.

Lioren spojrzał jednym okiem na Hewlitta, ale zaraz ponownie skupił uwagę na martwym jaszczurze. Był wyraźnie pełen obecnego smutku i dawnego, niemożliwego do zapomnienia bólu. Nie odzywał się.

— Lioren nie bardzo może z wami teraz rozmawiać — oznajmił Hewlitt. — Ze mną też nie chce. Ale kilka chwil temu całkiem sporo się dowiedzieliśmy. O Telfi i o sobie nawzajem. Wiem dokładnie, co Ojczulek o tym sądzi, i mogę wam to przekazać.

— Dziwne. Lioren nigdy się tak nie zachowywał — powiedział z niepokojem i prawdopodobnie odrobiną złości naczelny psycholog. — Ale trudno, chyba musimy zawierzyć amatorzynie. Słuchamy, mości panie. Hewlitt zgrzytnął zębami.

— Możliwe, że Ojczulek wziął sobie do serca pańską sugestię — zaczął — że kłamiemy. Mnie na pewno to ubodło. Jest jednak mocno poruszony myślami na temat dwóch martwych Telfi. Gdyby tylko wiedział nieco wcześniej to, co teraz wiemy, te stworzenia nie musiałyby umrzeć. Przez przypadek zdecydował się pomóc innemu pacjentowi, którego stan był trochę lepszy. To był nierozmyślny błąd i chociaż nie ma, za co się winić, w pewien sposób przypomina mu to wydarzenia, które wiele lat temu były skutkiem innej jego błędnej decyzji. Ojczulek nigdy nie uwolnił się od Cromsaga…

— Lioren opowiadał o Cromsagu? — spytał O'Mara. — Nigdy z nikim o tym nie rozmawiał, nawet ze mną.

— Nie opowiadał. Kilka minut temu wirus przeniósł się na chwilę z Telfi na Liorena, a potem na mnie. Znam teraz wszystko, co Ojczulek ma w głowie.

Musiał przerwać, bo w głośniku rozległ się gwar sześciu głosów. Spojrzał na Liorena w poszukiwaniu pomocy, ale Ojczulek nie wrócił jeszcze z przeszłości.

— Jeśli przestaniecie zasypywać mnie pytaniami, może zdołam coś powiedzieć — rzucił do komunikatora. — Przymknijcie się, proszę, i słuchajcie.

Ku jego zdumieniu po drugiej stronie naprawdę zrobiło się cicho. Dopiero po chwili pojął, że O’Mara musiał przekazać wszystkim podobny komunikat, tyle, że jeszcze mniej uprzejmie.

— Tak, wirus na krótko wniknął do mojego ciała, zwłaszcza do mózgu. I nie, nie uczynił mnie telepatą. Bardziej przypomina to zapewne skutek zastosowania hipnozapisu, co starszy lekarz Lioren pamięta z własnego doświadczenia, tyle że jest o wiele łagodniejsze i nie powoduje jakiejkolwiek dezorientacji czy zagubienia. To nie było przeniesienie umysłu, a tylko wspomnień myślącej, wrażliwej istoty, która miała wobec nas dług wdzięczności i nie chciała sprawiać żadnych kłopotów.

— Chwila — przerwał mu O’Mara podejrzliwie. — Chce pan powiedzieć, że wspomnienia były okrawane, wymazywane czy nawet zmieniane?

— Tyle, co przez upływ czasu — odparł Hewlitt. — Ale nadal były zborne. Ma pan doświadczenia z istotami telepatycznymi, rozumie pan zatem, że nie można w ten sposób kłamać. Wiem wszystko, co wcześniej wiedział wirus, który jako, że jest chyba jedyny w swoim rodzaju, nie ma imienia. To znaczy, że jestem też świadom jego intencji, które na pewno nie mogły zostać zafałszowane.

— Słucham.

— Podczas tego kontaktu poznałem też wspomnienia wszystkich wcześniejszych nosicieli. Najsilniejsze należą do Liorena i całego szczepu Telfi, który sam, z własnej woli, zaprosił go do transferu. W sumie jest między nimi wiele podobieństw. Wirus także jest świadom siebie, inteligentny, dobrze zorganizowany i żyje jako kolonia. Niemniej wszystko zaczęło się od kontaktu telepatycznego nawiązanego przez Telfi. Wirus pierwszy raz porozumiał się z inną istotą inteligentną. Okazało się, że szukał czegoś takiego całe życie, ale nie wiedział, jak to zrobić. Równie ważny, a może nawet ważniejszy okazał się niezwykły metabolizm jaszczurowatych i ich umiejętność dostosowywania trudnego środowiska do swoich potrzeb. Obiecali mu długotrwałą współpracę, która być może pozwoli mu z czasem na jeszcze bardziej ryzykowną zmianę nosiciela. To, dlatego rozpoczął eksperymenty, które tak rozchwiały szpitalny reaktor. W sumie ani przez chwilę nie było poważnego zagrożenia. Brak mi terminologii technicznej, ale wydaje mi się, że on potrafi kontrolować materię na poziomie subatomowym. — Przerwał na chwilę i wrócił na bardziej znajomy grunt. — Otrzymałem też wspomnienia Morredetha i własne z czasu, gdy byłem dzieckiem. Niesamowite doświadczenie. Wcześniej był Lonvellin i cały szereg nierozumnych nosicieli, szereg, którego nawet wirus nie pamiętał. To stara, bardzo stara istota…

Nie wiadomo, jakie czynniki środowiskowe go zrodziły ani czy były jeszcze inne rozumne wirusy. Być może to tylko jednostkowy przypadek. Na samym początku jego nosicielami były małe stworzenia, które zabijał tak samo jak zwykłe patogeny. Potem spróbował zadbać o siebie, poprawiając stan zdrowia nosiciela i wydłużając czas jego życia. Przenosił się, gdy mimo jego wysiłków gospodarz umierał ze starości albo padał ofiarą drapieżcy, który tym samym stawał się nowym nosicielem.

Wiele wieków musiało minąć, nim trafił na niego tak doświadczony i długowieczny badacz jak Lonvellin, który odwiedził świat wirusa i pewien, że w obcej ekosferze nie grozi mu zarażenie miejscowymi chorobami, nie zadbał nijak o środki bezpieczeństwa.

Wirus wyczuł instynktownie, że znalazł organizm, który przetrwa naprawdę długo, ale ciało obcego było zbyt masywne i złożone, aby adaptacja przebiegła bez problemów. Jednak Lonvellin, który sporo się w życiu nachorował, rozpoznał właściwości wirusa. Wszystkie objawy starych schorzeń nagle ustąpiły. Wówczas wirus nie potrafił jeszcze komunikować się z nosicielem ani nie pojmował do końca wszystkich jego procesów metabolicznych. Umiał jedynie utrzymywać go w takim stanie, jaki wydawał mu się właściwy, a i to kosztowało go sporo trudu.

Popełniał przy tym błędy.

Jednym była próba zapobieżenia usuwaniu zrzucanych normalnie łusek. Innym nabranie się na sztuczkę doktora Conwaya, który wyizolował wirusa z organizmu. Na tym etapie wirus był inteligentny, ale niekoniecznie specjalnie bystry.

Wróciwszy do Lonvellina, poleciał z nim na Etlę, gdzie niemal cudem uniknął ataku atomowego, który zabił jego gospodarza. Sam też został napromieniowany, co spowodowało pierwsze mutacje, które później umożliwiły mu wejście w radioaktywnych Telfi.

Hewlittowi uratował życie dwa razy. Po zatruciu i potencjalnie niebezpiecznym upadku z drzewa oraz po katastrofie ślizgacza. Nadal jednak zdarzało mu się błądzić, czego skutkiem było na przykład zatrzymanie akcji serca, aby zyskać więcej czasu na neutralizację nowoczesnych, szybko działających leków. I przez to też Hewlitt został w pewnej chwili wysłany do Szpitala Kosmicznego Sektora Dwunastego. Wirus uczył się wszakże. Był coraz bardziej świadomy myśli i uczuć gospodarza. Zaczęło się to jeszcze w czasach Lonvellina, ale ważniejszy był incydent z ciężko rannym kotem, ponieważ wtedy po raz pierwszy zadziałał pod wpływem emocji nosiciela.

— Transfer był chwilowy, bo tak małe stworzenie nie było interesujące dla wirusa. Potem jednak zaczęła narastać w nim ciekawość i chęć eksperymentowania oraz pragnienie zagwarantowania sobie jak najpewniejszej przyszłości. Tymczasem wokół mnie byli tylko inni Ziemianie, on zaś i tak nie opanował w pełni tajników mego ciała. Gdy znalazłem się tutaj, jego ciekawość wzrosła niepomiernie. Wszędzie byli potencjalni nosiciele. Kiedy stwierdził, że współczuję pacjentowi Morredethowi, skorzystał z przypadkowego dotknięcia i przeszedł na Kelgianina. Zregenerował jego futro i z kolei przeskoczył na Ojczulka, a potem na przedstawiciela wspólnoty Cherxic i poniekąd na całą wspólnotę, gdzie czuje się chyba najlepiej. Dzięki rozwiniętym, telepatycznym stworzeniom nauczył się komunikować z nosicielami i rozumieć strukturę materii na tyle, by zacząć regulować poziom potrzebnego im promieniowania. Po drodze eksperymentował zaś, instruowany przez Telfi, na szpitalnym reaktorze. Teraz ma już wszystko, co potrzebne, aby trwać przez wieczność. Jeśli pojedynczy Telfi umrze, co i tak będzie się zdarzać rzadziej niż dotąd, wspólnota przetrwa albo nawet się rozrośnie. Znalazł sobie idealny gatunek nosiciela, który na dodatek jest chętny do współpracy i przez kontakt z promieniowaniem zapewnia mu szybki wzrost możliwości intelektualnych. Będzie ewoluował z nimi, aż rozprzestrzeni się wśród gwiazd albo zginie, z czym mimo wszystko godzi się jako z nieuniknionym ryzykiem. Szpital nie będzie już więcej miał z nim kłopotów. Zaległa dłuższa cisza.

— Zamierza więc zasiedlić gwiazdy — rozległ się nagle głos cichy, ale tak nabrzmiały emocjami, że mógł należeć do każdego. — Nie wątpię, że naprawdę zamierza to zrobić, bo już wiemy, że nie ma rzeczy niemożliwych dla intelektu. Jeśli wirus zaleje wszystkie światy, może dojść do kryzysu Federacji, końca swobodnych kontaktów różnych gatunków albo nawet całego inteligentnego życia. A zaleje je, jeśli nie zaczniemy zaraz działać. Bardzo nam przykro, Hewlitt, ale musimy odizolować na resztę życia pana, Liorena, Morredetha, całą załogę statku Telfi oraz pańskiego kota.

— Nie! — rzucił gniewnie Ziemianin. — Dlaczego mnie nie słuchacie ani nie wierzycie w to, co mówię? Ojczulku, może ty im to wyjaśnisz? Proszę…

Lioren zamknął w tym czasie trumny jaszczurów i począł znowu zwracać uwagę na Hewlitta. Chyba panował już nad swoim smutkiem i żalem.

— Sam lepiej bym tego nie wyjaśnił — rzekł. — Ale chyba musimy się pospieszyć, bo już po nas jadą. O, są. Z zamkniętymi noszami i uzbrojoną eskortą.

Hewlitt zaczerpnął głęboko powietrza i zaczął mówić, dobierając starannie proste słowa.

— Mylisz się, O’Mara, i to podwójnie. Żaden z nosicieli wirusa nie został zakażony ani nie nosi w sobie zarodków. On nie działa w ten sposób. To inteligentna, wysoce zorganizowana kolonia wirusów, która nie zgodzi się dobrowolnie na oddzielenie jakiejkolwiek części siebie, gdyż zredukowałoby to potencjał całości. Moje problemy okresu dojrzewania wzięły się z tego, że chociaż wirus rozumiał, na czym polega wydalanie odchodów, idea wyrzucania na zewnątrz zdrowego, żywego materiału w postaci półpłynnego nasienia była mu całkiem obca. Nie wyobrażał sobie, że jakakolwiek istota może chcieć się rozmnażać, miast po prostu istnieć dla siebie. Nadal nie rozumie też, jak możliwe jest poświęcanie się jednych jednostek dla innych, tak by ocalał jakiś gatunek. W żadnym szpitalu, na Ziemi, na Etli czy tutaj, nie było ryzyka zarażenia innych osób. Może w przyszłości, gdy nauczy się dzielić, pojawi się taka możliwość, ale chodzi o bardzo odległą przyszłość, gdy nie będzie już w stanie nam zagrozić. Obecnie wirus może zajmować tylko jedną istotę naraz. Nie zostawia jej chorej, tylko nader zdrową i z szansą na długowieczność, co można nazwać organicznym podpisem artysty na jego dziele. Robi to z wdzięczności za wiedzę i doświadczenie zdobyte dzięki gospodarzowi. Uważa się za dłużnika, który jest mu coś winien.

Nosze czekały już z otwartymi osłonami. Obok stało dwóch masywnych hudlariańskich sanitariuszy oraz ośmiu uzbrojonych Kontrolerów, którzy jak na ziemskie standardy byli bardzo rośli. Wyglądali na zakłopotanych, ale nieskłonnych do ustępstw.

— Proszę mi uwierzyć, że ani Federacja, ani jej obywatele nie mają żadnych powodów obawiać się wirusa — mówił szybko Hewlitt. — Nie jest już zainteresowany krótko żyjącymi mieszkańcami którejkolwiek z planet. Chce zasiedlać słońca, ale potrwa to wieki i będzie się nimi zajmował po kolei, poczynając od rodzimej gwiazdy Telfi, która w kategoriach astronomicznych jest już stara i z wolna przygasa. Zawsze może się zdarzyć, że zginie przy takiej próbie, ale uważa, że warto ryzykować. Ten rodzaj stabilizacji to jego ostateczny cel. Inteligentna gwiazda będzie najdłużej żyjącą istotą, jaka w ogóle jest możliwa.

Tym razem odezwali się Diagnostycy Conway i Thornnastor oraz starszy lekarz Prilicla, podczas gdy ekipa z noszami czekała na decyzję. Przez jakiś czas można było pomyśleć, że debatujący zapomnieli całkiem o Hewlitcie i Liorenie. Rozprawiano o możliwości odtworzenia tras wcześniejszych podróży Lonvellina, aby odszukać planetę wirusa, na której żyją jeszcze może inne, w tym nierozumne, podobne stworzenia. W takim wypadku pomoc byłych gospodarzy wirusa byłaby nie do przecenienia. Należałoby oczywiście przedsięwziąć wszelkie niezbędne środki bezpieczeństwa i z pewnością napotkano by wiele problemów, ale w razie powodzenia otwierałaby się możliwość, że kiedyś, w odległej przyszłości, każdy obywatel Federacji miałby swojego wirusa i tym samym nie cierpiałby na żadne choroby. Lekarzom pozostałoby wówczas jedynie leczyć ofiary wypadków…

W końcu O’Mara przerwał te radosne wywody.

— Wystarczy, panowie lekarze. Wasze wizje hipotetycznej przyszłości są chwilowo mniej ważne niż to, co nastąpi w ciągu kilku najbliższych minut. Musimy zdecydować, czy Morredeth może wylądować na Belgii i czy pozwolić załodze Telfi wrócić do domu. Ojczulek i Hewlitt mogą już być spokojni. Kazałem odejść eskorcie, ale wy siadajcie na nosze i proszę na górę. Nie do izolatek patologii, ale tutaj, do mnie, zdać szczegółową relację…

Hewlitt jęknął cicho. Ojczulek i tak to usłyszał.

— Spokojnie, przyjacielu — rzekł scenicznym szeptem. — W gabinecie majora jest podajnik żywności. Zagrozimy, że jeśli nie dostaniemy nic do jedzenia, nie będziemy mówić.

— Czy jest jeszcze coś, co chcecie mi w tej chwili powiedzieć? — spytał O’Mara.

Hewlitt nie wiedział, czy wypsnęło mu się to ze zmęczenia, głodu czy tylko z ulgi, ale roześmiał się i oznajmił:

— Tyle tylko, że mam pewien problem psychologiczny. Obawiam się, że jestem byłym hipochondrykiem, który jest całkiem zdrowy, a mimo to chce zostać w Szpitalu. Nie mam ochoty wracać do pasania owiec.

Загрузка...