ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

W ciągu następnego tygodnia Hewlitt, co rusz dostrzegał, jak zmieniło się nastawienie wszystkich do niego. Nie mógł jednak narzekać. Starszy lekarz Medalont odzywał się doń rzadko i w ogóle nie poruszał jego przypadku. Siostra oddziałowa Leethveeschi zrobiła się niemal uprzejma. Hudlarianska pielęgniarka pozostała przyjaźnie nastawiona, chociaż była jakby mniej rozmowna. Gdy chciał zagrać z Horrantorem i Bowabem w trzyosobowego scremmana, obaj zaczęli się nagle jąkać. Zdawało się, że wszyscy chodzą wokół niego na paluszkach, jak mawiała kiedyś babcia Hewlitta.

Jedynym, który rozmawiał z nim zawsze i chętnie, był Lioren. Jego wizyty przeradzały się w długie dyskusje, często o podtekście religijnym. Przejawiany przez Hewlitta brak wiary powodował, że ich temperatura rosła niekiedy niebezpiecznie. On sam wolał nazywać je dysputami filozoficznymi. Tak czy owak, pozwalały mu przepędzać dni, miał też, o czym myśleć przed zaśnięciem. I to go cieszyło, nawet, jeśli Ojczulek nie był najciekawszym kompanem. Zwłaszcza w takich chwilach jak ta, kiedy znowu próbował skierować rozmowę na temat cudownej regeneracji futra Kelgianina.

— Gdy rozmawiałem z nim dzisiaj, powiedział, że patologia nic u niego nie znalazła — rzekł Lioren. — Nowy włos jest dokładnie taki sam jak wszystkie inne. Thornnastorowi kończą się już pomysły, co jeszcze zbadać, i pewnie niebawem odeśle go do domu. Morredeth prosił, abym przekazał panu pozdrowienia, na wypadek gdybyście się już nie zobaczyli. I podziękował za uzdrowienie, jakkolwiek pan to zrobił…

— Ale ja nic nie zrobiłem — przerwał mu Hewlitt. — Tylko go przytrzymałem. Opowiadałem panu.

— Owszem. Ale i tak jest wdzięczny. Też ma problemy z wiarą w cuda.

— Nie ma cudów — powiedział Hewlitt, nie po raz pierwszy zresztą. — Istnieją tylko prawa przyrody, których jednak często nie rozumiemy albo jeszcze nie odkryliśmy. Mnóstwo rzeczy, które robimy w każdej chwili, uznawano by kiedyś albo gdzieś za cud. Nie jest tak? Na przykład to — dodał, włączając komunikator i wystukując kod biblioteki. Miał nadzieję, że Lioren zrozumie aluzję i pójdzie sobie wreszcie, chociaż już parę razy okazał się zbyt uparty.

— Kilka wieków temu przekaz obrazu uznano by za cud, to prawda — zgodził się Ojczulek. — Morredeth bardzo się cieszy i jest dumny z nowego futra. Nalegał, abym sam go dotknął i przekonał się, jakie jest miękkie, grube i elastyczne. Na Tarli robimy takie rzeczy jedynie w bardzo intymnych sytuacjach, ale wobec prośby pacjenta nie mogłem stchórzyć. Dziwne wrażenie, trudne do opisania. Całkiem, jakby…

— Dziwne? — spytał Hewlitt. — Też tak pomyślałem, gdy przyszło mi dotknąć Horrantora. Medalont poprosił mnie o to tytułem eksperymentu. Miałem położyć dłonie na leczonej nodze Tralthańczyka, która podobno nie reaguje wystarczająco szybko na terapię. Obok stali Medalont, Leethveeschi, dwie orligiańskie pielęgniarki i jeszcze zespół reanimacyjny wezwany z góry na wypadek, gdyby znowu coś się działo. Wszystkim chyba ulżyło, gdy nie stało się dokładnie nic. Nawet Horrantor jakby odetchnął. Tak, więc przepraszam, ale nie było drugiego cudu.

— Nie ma, za co przepraszać — powiedział Lioren. — Czuję to samo, co oni. Cuda wprawiają mnie w zakłopotanie. Zaraz zaczynam szukać dowodów na to, że w ogóle się nie zdarzyły.

— Bo i nie ma cudów — powtórzył Hewlitt. — Możemy porozmawiać o czymś innym?

— Zazdroszczę panu takiej pewności — rzekł Lioren, załamując środkowe kończyny w geście, który innemu Tarlaninowi zapewne coś by powiedział. — A ja i tak zastanawiam się, czy w otchłaniach czasu i przestrzeni oraz trwających w równowadze sił stworzenia nie ma jednak miejsca na przypadkowy, mały cud. Tylko, dlaczego akurat tutaj?

Hewlitt pokręcił głową. Nie miał szans uciec od tematu kelgiańskiego futra i cudownych zjawisk.

— To się tutaj nie zdarzyło. Nie ma cudów, Ojczulku. Gdyby istniały, byłby to rodzaj defektu materii wszechświata. Po prostu w naszym uniwersum nie ma na nie miejsca.

— Ciekawe podejście — mruknął Lioren. — Sugeruje, że nasz akt stworzenia naznaczony jest niedoskonałością, skoro przewiduje cuda. Jeśli uznać istnienie najwyższego nadprzyrodzonego bytu, rodzi się pytanie, dlaczego miałby on stwarzać coś niedoskonałego.

— Nie wiem. Nie znam się na tym. Ale może ten wszechświat to tylko prototyp, wczesny model, który wymaga modyfikacji, a czasem i dostrojenia. Wtedy owe cuda byłyby znakiem takich właśnie ingerencji. Dzięki Bogu… o, przepraszam, to taka figura stylistyczna… Szczęśliwie nie dzieje się to zbyt często.

— Jeśli pan w to wierzy… — zaczął Lioren.

— Nie wierzę w to, Ojczulku. Snuję tylko dywagacje.

Tarlanin milczał chwilę.

— Jeśli ten wszechświat jest niedoskonały, to by sugerowało, że gdzieś i kiedyś w otchłani czasu zaistnieje także ten doskonały. Mógłby pan to rozwinąć?

— Nie miałem, kiedy tego przemyśleć — rzekł Hewlitt z uśmiechem. — To tylko taki pomysł. W odróżnieniu od tego wszystkiego, co znamy, tam panowałaby doskonałość. Nie byłoby praw przyrody, bo takie prawa same z siebie zawierają niedoskonałość. Nie byłoby czasu ani przestrzeni, żadnych fizycznych ani mentalnych ograniczeń, zatem cokolwiek by tam zaistniało, byłoby cudowne. Przypuszczam, że osoby religijne skłonne byłyby nazwać takie miejsce niebem.

— A dalej?

— Największy problem z religią jest taki, że brakuje wyjaśnienia, religijnego wyjaśnienia, skąd się bierze tyle zła, a dokładniej, tragedii, wypadków, katastrof naturalnych, chorób, patologii społecznych i tak dalej. Krótko mówiąc, skąd w naszym wszechświecie tyle cierpienia. Gdybyśmy uznali, że żyjemy w tworze niedoskonałym, nie mielibyśmy problemów z wyjaśnieniem tego wszystkiego. Szczególnie wobec oczekiwania, że po śmierci trafimy do miejsca doskonałego. Oczywiście to czysta herezja — dodał Hewlitt na koniec. — Mam nadzieję, że nie uraziłem tym pana, Ojczulku?

— Zgadzam się. Herezja i odstępstwo, ale wcale nie takie nowe. Moja praca wymaga obszernej wiedzy religijnej i znajomości religijnych praktyk z wielu światów. Przypominam sobie pisma ziemskiego teologa imieniem Augustyn, który miał zwyczaj dziwić się głośno wielu rzeczom. Specjalizował się w zadawaniu Bogu niewygodnych pytań. Jedno z nich brzmiało: „Gdzie byłeś, zanim stworzyłeś ten wszechświat?” Nic nie wiadomo o tym, by kiedykolwiek doczekał się odpowiedzi, przynajmniej wtedy, gdy żył na Ziemi. Pan poszedł nawet trochę dalej niż on, sugerując, że Stwórca zadbał najpierw o prototyp dzieła stworzenia, w którym wszyscy obecnie żyjemy. Nie jestem urażony ani nawet zdumiony, pacjencie Hewlitt — dodał. — Gdy chodzi o wierzenia różnych ras, nic chyba już mnie nie zdziwi. Chociaż… zbiorowość telfiańskich VTXM była tego nawet bliska. Odwiedziłem ich kilka dni temu. Wierzą oni, że zostali stworzeni na boski obraz i podobieństwo, a ich wszechmocny stwórca składa się z nieskończonej liczby małych, słabych i jednostkowo bezrozumnych bytów takich samych jak oni. Wspólnie byty owe tworzą byt najwyższy, do którego każdy Telfi kiedyś dołączy. Istoty, które rozwinęły inteligencję i cywilizację dzięki łączeniu się jednostek w ścisłe zbiorowości, nie mogą chyba widzieć tego inaczej. Trudno mi było jednak ogarnąć koncepcję nieskończonych bytów tworzących jeden byt. Oczywiście, wiele religii uznaje, że w każdej żywej istocie jest mała cząstka Boga… Kojarzy pan, jacy są Telfi?

— Trochę — odparł Hewlitt, starając się skorzystać z okazji i zmienić temat. — Znalazłem w bibliotece ich krótki opis. Żyją w grupach i kontaktują się telepatycznie, zlewając jednostkowe umysły w jeden. Żywią się twardym promieniowaniem, które na ich świecie jest normą, ponieważ krąży on blisko gwiazdy macierzystej. Na swoich statkach kosmicznych muszą umieszczać sztuczne źródła promieniowania. Czasem ulegają one awarii, a wtedy załoga, jeśli ma szczęście, trafia tutaj. Są jednak silnie radioaktywni i zwykły człowiek nie przeżyje takiego spotkania. Używacie przy nich komunikatorów czy ubrań ochronnych?

— Dziękuję za sugestię, że jestem kimś niezwykłym — powiedział Ojczulek i chrząknął nieartykułowanie. — Odpowiedź na oba pytania brzmi „Nie”. Tylko laicy uważają, że nie można się zbliżyć do Telfi bez grubych osłon czy skafandrów. Gdy znajdą się na kilka dni w środowisku pozbawionym promieniowania, słabną trochę z głodu, ale ich radioaktywność spada do niegroźnego poziomu. Stosujemy tę metodę w razie klinicznej potrzeby. Można ich wówczas dotknąć, co zdarzyło mi się nawet zrobić. To jest pacjent, który naprawdę potrzebuje cudu.

Było jasne, że Ojczulek naprawdę współczuje Telfi. Hewlitt rozumiał go, ale w ten sposób znowu wrócili do cudów. Trudno.

— Jeśli myśli pan, że położę dłonie na Telfi, proszę o tym zapomnieć — rzekł Hewlitt. — Podobno najlepszą metodą wywołania cudu jest modlitwa. Cud powinien być zdarzeniem niespodziewanym i niezależnym od chęci współdziałania takiego heretyka jak ja. Jeśli pan tak nie uważa, Ojczulku, to, w co pan właściwie wierzy?

— Nie mogę odpowiedzieć — oznajmił Lioren. — Nie przysłużyłbym się pacjentom, gdybym zaczął wyjawiać swe przekonania. W ramach pracy muszę oddzielać własne przekonania od obowiązków.

— Ale dlaczego? Jaka byłaby to różnica, gdyby przedstawił pan swoje poglądy religijne niewierzącemu?

— Nie wiem i to właśnie jest problem — powiedział Ojczulek. — Znam dokładnie ponad dwieście religii, które są albo były praktykowane w Federacji. Moim zadaniem jest wysłuchać każdego ze współczuciem, pocieszyć, dodać odwagi. Czasem towarzyszyć po prostu nieuleczalnie chorym albo mającym bardzo poważne kłopoty. Z racji mojej przeszłości, którą chyba pan już zna, ale przez uprzejmość o niej nie mówi, znajdą się i tacy, którzy będą chcieli czegoś więcej. W ciężkich chwilach gotowi są zaufać mi i wierzą, że ja zawsze wiem wszystko najlepiej. Szukają czegoś w rodzaju religijnej pewności, której ja mam być źródłem. Nie wolno mi tego robić, gdyż byłoby to wykorzystywanie ich strachu i zagubienia dla kierowania na taką czy inną drogę. Cokolwiek powiemy o rozmaitych religiach, nie mogę wskazywać żadnej z nich jako tej jednej prawdziwej. Raz już zabawiłem się w Boga i to wystarczy. — Znowu chrząknął coś niezrozumiale. — Z niewierzącymi staram się uważać podwójnie. Czułbym się fatalnie, gdyby na skutek rozmów ze mną zwrócił się pan kiedyś ku jakiejś religii.

— To byłby prawdziwy cud — rzekł Hewlitt ze śmiechem.

Lioren chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył. Nagle obok nich pojawiła się Leethveeschi i wskazała wejście do sali.

— Pacjencie Hewlitt, ma pan gości. Diagnostycy Thornnastor i Conway, starsi lekarze Medalont i Prilicla oraz patolog Murchison. Chcą się z panem zobaczyć. Biorąc pod uwagę fakt, że dawno nie widziałam naraz tylu medycznych znakomitości, zapewne nie zostanie pan u nas długo. Ojczulku, Prilicla przeprasza, że przeszkodził wam w rozmowie, i pyta, czy mógłby pan się odsunąć od pacjenta i zaczekać wraz z pozostałymi, aby pańska obecność nie zakłóciła badania.

— Oczywiście — odpowiedział Lioren.

Hewlitt odprowadził go wzrokiem, gdy szedł w stronę grupy stojącej — a w jednym wypadku polatującej — obok drzwi. Nie zwrócił prawie uwagi na Diagnostyków, a nawet na uderzająco piękną kobietę, która musiała być patolog Murchison. Patrzył na wielką i zapewne bardzo kruchą istotę, która leciała w jego kierunku, poruszając trzema parami półprzezroczystych skrzydeł.

Poczuł lekki podmuch, gdy zatrzymała się nad jego łóżkiem. Hewlitt zawsze nie cierpiał owadów. Im były większe, tym szybciej usuwał je z pola widzenia. Ten jednak był tak delikatny i piękny, że Ziemianin zapomniał języka w gębie.

— Dziękuję, przyjacielu Hewlitt — powiedziało stworzenie, wydając kilka cichych treli i kląśnieć, które brzmiały jak muzyka. — Twoje emocje są dla mnie bardzo miłe i czuję się skomplementowany. Jestem Prilicla.

— Co… — spytał Hewlitt, odzyskując głos — co dokładnie zamierzasz mi zrobić?

— Zrobiłem już wszystko, co było konieczne, przyjacielu Hewlitt — odparł skrzydlaty. — Nie ma powodów do niepokoju.

Pozostali musieli usłyszeć jego słowa, bo podeszli bliżej. Gdy zebrali się wkoło łóżka, Prilicla odezwał się głośniej:

— W tej chwili umysł pacjenta Hewlitta nie wykazuje żadnych anomalii. Tak samo jak podczas badania pacjenta Morredetha, który może zostać bez zwłoki odesłany do domu. Wyczuwam wasze rozczarowanie i wcale mnie ono nie dziwi. Przykro mi. Z tego, co widzę, z pacjentem jest wszystko w porządku. Przyjacielu Hewlitt — spytał, lądując w nogach łóżka — nie masz nic przeciwko wycieczce na pokładzie statku szpitalnego?

Prilicla zadrżał nagle i Hewlitt zrozumiał, że najwyraźniej wyczuł jego rozczarowanie i rozgoryczenie.

— Nie próbuj mnie pocieszać, do licha — powiedział. — Uważasz, że jestem zdrowy, i mnie też chcesz odesłać do domu.

— Niedokładnie — rzekł Prilicla. — Tym razem statek szpitalny zabierze pacjenta ze Szpitala na miejsce, gdzie wszystko się zaczęło.

Загрузка...