W drodze do rękawa i dalej, do szpitala, orligiański oficer medyczny nie odezwał się ani słowem, co bardzo odpowiadało Hewlittowi. Nie przepadał za obcymi, a jeśli już musiał z nimi rozmawiać, wolał komunikatory, najlepiej niewyposażone w ekran. Ten osobnik szczególnie nie przypadł mu do gustu, głównie za sprawą brunatnej sierści wystającej przez otwory w odzieży. Na samą myśl o tym, jakie pasożyty mogą żerować w równie bujnym futrze, Hewlitt miał ochotę się podrapać. Z ogromną ulgą wszedł do obszernej recepcji, gdzie wreszcie mógł się odsunąć od mało atrakcyjnego kudłacza.
Obok noszy antygrawitacyjnych tkwiła kolejna istota, jakiej nigdy dotąd nie widział. Bez dwóch zdań czekała właśnie na nich. Była wielka, mocno zbudowana i stała na sześciu grubych kończynach, z których jedną opinała opaska będąca zapewne oznaką funkcji bądź identyfikatorem. Poza tym obcy nie miał na sobie odzienia. Tyle dobrego, że był bezwłosy, chociaż widoczne na bokach plamy jakiejś zaschniętej substancji nie świadczyły najlepiej o jego higienie osobistej. Parę cofniętych, pozbawionych powiek oczu powlekała twarda, przezroczysta tkanka. Na szczycie głowy wyrastało coś przypominającego koguci grzebień. Okazało się, że to narząd mowy.
— Oczekuję pacjenta klasy DBDG — zawibrował obcy, gdy podeszli bliżej. — Bez wątpienia należysz do ziemskiej klasy DBDG, nie wydajesz się jednak poważnie chory. Być może się pomyliłam i to jednak nie ty…
— To nie pomyłka, siostro — wtrącił się Orligianin. — Jestem porucznik chirurg Turragh-Mar ze statku zaopatrzeniowego Korpusu Kontroli Treevendar, któremu polecono dostarczyć pacjenta z jego świata do szpitala. Muszę zaraz wracać na pokład. To pacjent Hewlitt, a tutaj jest jego historia choroby.
— Dziękuję, doktorze — powiedziała siostra, przyjmując taśmę i wsuwając ją w szczelinę panelu kontrolnego noszy. — Ma pan jeszcze jakieś dane kliniczne, które powinnam przekazać lekarzowi odpowiedzialnemu za pacjenta?
Turragh-Mar zastanowił się chwilę.
— Stan pacjenta nie uległ zmianie, odkąd sześć dni temu zabraliśmy go z planetarnego szpitala. Jak sama pani widzi, jest w całkiem dobrej kondycji. Podczas lotu doszedłem do wniosku, że mimo bogatej historii klinicznej przypadku, w grę może wchodzić także element psychologiczny.
— Rozumiem, doktorze — odparła siostra. — Pacjent Hewlitt może jednak być pewien, że jakkolwiek złożony okaże się jego problem, zrobimy wszystko, aby go rozwiązać.
Turragh-Mar szczeknął krótko, a autotranslator w ogóle tego nie przełożył.
— Życzę powodzenia — dodał i zniknął w rękawie łączącym szpital ze statkiem.
— Pacjencie Hewlitt — powiedziała siostra — proszę zająć miejsce na noszach, i ułożyć się wygodnie. Zabieram pana na oddział siódmy na dwudziestym dziewiątym poziomie, gdzie będzie pan…
— Nie zamierzam na nic wsiadać! — warknął Hewlitt. Złość, niepewność i instynktowna niechęć do monstrualnej obcej istoty sprawiły, że odezwał się głośniej, niż chciał. — Nic mi nie jest, a szczególnie dotyczy to moich nóg. Sam pójdę.
— Proszę mi wierzyć, że o wiele lepiej będzie się panu podróżować na noszach.
— Lepiej będzie wtedy, gdy przestaniecie mówić tu o mnie jak o… o bezosobowym przypadku — odparł Hewlitt. — Przez cały rejs ta orligiańska karykatura lekarza nie potrafiła odezwać się do mnie jak do człowieka i mężczyzny, a pani od początku zachowuje się tak samo. Proszę zwrócić na to uwagę, siostro.
Przez dłuższą chwilę żadne z nich się nie odzywało. W końcu siostra przerwała milczenie.
— Wiem, że jest pan człowiekiem, choć wszystkie inteligentne istoty nazywają siebie ludźmi. Dzięki wykładom z anatomii obcych rozpoznaję w panu dorosłego samca ziemskiej klasy DBDG, jednak dla mnie jest pan przede wszystkim pacjentem. Staram się wykazać zrozumienie dla wagi, jaką przywiązuje pan do właściwego określenia swojej płci, chociaż nie jest to dla mnie łatwe, zważywszy na fakt, że istoty mego gatunku zmieniają płeć kilka razy w ciągu życia. Niemniej rozumiem, że to delikatna sprawa i że dla niektórych ras niewłaściwa identyfikacja płci jest obraźliwa. Mimo to ufam, że oswoiwszy się nieco ze Szpitalem, zrozumie pan, że zachowanie dystansu do takich kwestii bardzo ułatwia tu życie. A teraz proszę zająć miejsce na noszach.
— Czy pani gatunek ma kłopoty ze słuchem, siostro?! — krzyknął Hewlitt. — Powiedziałem, że sam pójdę.
Istota nie odezwała się, tylko przechyliła nieznacznie do tyłu, przenosząc ciężar ciała na tylną i środkową parę nóg. Dwie przednie kończyny rozwinęły się nagle i zanim Hewlitt zdążył cokolwiek zrobić, jedna objęła go w pasie, druga zaś ścisnęła mu nogi pod kolanami. Został uniesiony w powietrze i łagodnie ułożony na noszach. Nie próbował się nawet wyrywać, gdyż chwyt był pewny, a macki — których dotyk trudno byłoby nazwać niemiłym — twarde niczym giętki, ogrzany metal i potwornie silne.
W powietrzu Hewlitt zdążył zauważyć, że otaczające go macki mogą pełnić zarówno funkcję rąk, jak i nóg. Każda z nich miała na spodzie zgrubienie służące do chodzenia, podczas gdy odgięte lekko ku górze delikatniejsze wyrostki tworzyły palce. Chwilę potem Hewlitt został unieruchomiony w udach przez pasy zabezpieczające noszy. Przezroczyste osłony wysunęły się z obu stron, ale nie zamknęły nad nim. Oparcie uniosło się, pozwalając mu siedzieć prosto. Dzięki temu mógł przynajmniej słyszeć i widzieć, co się dzieje wokół.
Docenił to, pamiętając wiele przejazdów noszami w ziemskich szpitalach, gdzie przed jego oczami przesuwał się jedynie urozmaicony lampami sufit.
— Zarówno personel, jak i pacjenci mają zwykle z początku kłopoty z poruszaniem się korytarzami Szpitala — powiedziała siostra, przechodząc do porządku dziennego nad sposobem, w jaki właśnie potraktowała pacjenta. — Ma pan szczęście, że jako chory nie musi pan chodzić.
— Ale ja mógłbym pójść! — zaprotestował Hewlitt z prowadzonych w kierunku przejścia noszy.
— Większość przybywających do nas pacjentów nie może się poruszać o własnych siłach. Zazwyczaj nie są też w stanie mówić, rozglądać się czy wykłócać z pielęgniarkami. Nie będziemy zmieniać naszych zasad tylko dlatego, że raz zjawił się pacjent, który to wszystko może.
Drzwi otworzyły się przed nimi. Hewlitt natychmiast zamknął oczy i minęło kilka chwil, zanim odważył się spojrzeć. Teraz był zadowolony, że chroni go gruba, przezroczysta osłona.
Szerokim korytarzem zdążały w obu kierunkach istoty przypominające monstra z jego najgorszych sennych koszmarów. Dojrzał też kilka takich, które wyobraźnia z pewnością podsunie mu, gdy tylko znowu zaśnie. Tu i ówdzie pojawiała się w tłumie ludzka sylwetka, co tylko podkreślało potworny kontrast. Niektóre istoty przemieszczały się w pewnym odosobnieniu, większość jednak zbijała się w maszerujące różnym tempem gromady. Jedne przerażały masywnością, mnogością macek i oczywistą siłą, inne budziły mdłości za sprawą niekształtnych, pokrytych śluzem ciał. Chwilami Hewlitt nie wierzył własnym oczom, tak dziwaczna była ta menażeria. Obok noszy przeszło na dwudziestu nogach jakieś indywiduum okryte srebrzystą, nieustannie falującą sierścią. Widział już takie stworzenie na zdjęciu i kojarzył, że to mieszkaniec planety zwanej Kelgią. Stopniowo zaczął też rozpoznawać inne mijane istoty.
Wielkie, sześcionogie słoniowate bestie z czterema mackami i nieruchomą niemal głową pochodziły z Tralthy. Przysadziste krabowate istoty z pięknie nakrapianymi pancerzami, które mijały ich, poszczękując po pokładzie cienkimi, wielostanowymi odnóżami kostnymi, zwano Melfianami. Małe dwunogi połowy wzrostu człowieka i z rudawym futrem porastającym całe ciało pochodziły z Nidii.
Jeden z Nidiańczyków uderzył groźnie w bok noszy i szczeknął coś do siostry. Zapewne była to reprymenda w rodzaju „jak jedziesz”, ale została ona zignorowana. Wkoło trwała zresztą nieustannie irytująca kakofonia pohukiwań, świergotania, warczenia i gulgotania. Autotranslator noszy w ogóle na nią nie reagował, co sugerowało, że został zaprogramowany jedynie na języki Hewlitta i siostry.
Hewlittowi bardzo się nie podobało, że nie rozumie ani słowa. Zastanawiał się, czy pozwolą mu używać w Szpitalu osobistego autotranslatora. Zapewne nie. Jeśli tutejsi lekarze przypominają, choć trochę tych, z którymi miał do czynienia na Ziemi, też stwierdzą, że nie powinien za wiele wiedzieć.
Szczególnie, gdy nie będą pewni swego.
Przykre wspomnienia wielu nieskutecznych terapii, jakie przeszedł na ojczystej planecie, uleciały na widok wielkiego, metalowego i posykującego pojazdu, który jechał szybko prosto na nich. Wskazał na niego i krzyknął:
— Uwaga, siostro! Niech pani zwolni, do diabła, i zjedzie na bok.
Pielęgniarka nie zareagowała, a metalowy potwór skręcił w ostatniej chwili i minął nosze w odległości kilku centymetrów. Przez otwarte częściowo osłony owiał Hewlitta obłok bezwonnej, gorącej pary.
— To pojazd środowiskowy dla SNLU — wyjaśniła siostra. — Jego pasażer reprezentuje wysokograwitacyjną formę życia, która wyewoluowała w atmosferze złożonej z przegrzanej pary pod wielkim ciśnieniem. Ani trochę nam nie zagrażał. — Oderwała jedną mackę od panelu kontrolnego noszy i wskazała w głąb korytarza. — Błyskawicznie zorientuje się pan, że wszystkich tutaj można podzielić na dwie kategorie: omijanych i omijających. Zależy to od stopnia medycznego, o którym informuje opaska, zwykle noszona na którejś z kończyn albo innym wyrostku. Przekazuję panu tę informację, gdyż przyda się ona także przy ustalaniu starszeństwa lekarzy i średniego personelu medycznego, który pozna pan w trakcie leczenia. Niebawem spostrzeże pan, czym różni się moja opaska stażystki od opaski siostry przełożonej, internisty, starszego lekarza, kogoś z działu psychologii czy Diagnostyka. Teoretycznie — kontynuowała — osoba o wyższej pozycji ma pierwszeństwo na korytarzach, wielu jednak jest zdania, że nie ma, co ryzykować zdrowia tylko po to, by udowodnić swoje prawa, i widząc istotę znacznie większą i cięższą, schodzi jej z drogi niezależnie od koloru opaski. To, dlatego prawie wszyscy mi ustępują. Poza tym nosze, być może z pacjentem wymagającym pilnej interwencji, mają pierwszeństwo bez względu na to, kto nimi kieruje. Choćby nawet ja, która mam bardzo niski status jak na ten szpital.
Nieco uspokojony, Hewlitt zaczął się przyglądać uważniej mijanym istotom. Nie zamykał więcej oczu i nie kulił się, gdy podchodziły bliżej. Do wszystkiego można przywyknąć, pomyślał, ale kilka minut później gotów już był w to zwątpić.
— Co to za odrażający potwór? — spytał, wskazując istotę, która właśnie ich minęła.
Siostra nie odpowiedziała, dopóki nie skręcili na skrzyżowaniu, a stworzenie zniknęło im z oczu.
— W fizjologicznej klasyfikacji to typ PVSJ, illensański chlorodyszny, który w naszej tlenowej atmosferze nosi skafander ochronny. Illensańczycy mają bardzo czuły słuch i dobrze byłoby, gdyby pan o tym pamiętał.
Hewlitt nie pamiętał, by dostrzegł u stworzenia coś, co przypominałoby uszy. Oczu, nosa czy ust też zresztą nie zauważył. Widział jedynie fałdy połyskliwej plątaniny czegoś, co przypominało mu zbity kłąb roślinności skryty częściowo w żółtawej mgiełce wewnątrz przezroczystego skafandra.
— Siostro — rzekł z naciskiem — niezależnie od tego, jak ma wyglądać moje leczenie, nie życzę sobie, aby coś takiego plątało się w pobliżu!
Membrana jego opiekunki zawibrowała, ale autotranslator się nie odezwał.
— Za kilka minut dotrzemy na oddział siódmy — powiedziała po paru chwilach. — Mam nadzieję, że będę mogła obserwować przebieg pańskiej terapii, pacjencie Hewlitt. Gdybym mogła się okazać pomocna w jakichkolwiek sprawach niemedycznych albo udzielić jakichś informacji, wystarczy…
— Czy tutaj w ogóle nie ma ludzkich lekarzy i pielęgniarek? — przerwał jej pacjent. — Chcę być leczony przez przedstawicieli mojego gatunku.
— Wśród personelu medycznego jest wielu ziemskich DBDG — odparła siostra. — Mogą jednak nie chcieć pana leczyć.
Zdumienie i niedowierzanie odebrało na chwilę Hewlittowi mowę. Niemniej, gdy skręcili w boczny, mniej uczęszczany korytarz, siostra sama odpowiedziała na nie zadane pytanie.
— Zapomina pan, że to szpital wielogatunkowy — powiedziała. — Największa i najlepsza tego typu placówka w całej Federacji. Trafiający tu na szkolenie albo do pracy przechodzą bardzo ostrą selekcję na swoich planetach. Przylatują tylko najlepsi, którzy są szczególnie zainteresowani medycyną i chirurgią obcych gatunków. Sam więc pan chyba rozumie, że żaden z pobratymców nie zajmie się panem bez wyraźnego polecenia albo jednoznacznych przesłanek klinicznych. Nie po to lecieli taki kawał drogi do Szpitala Kosmicznego, by robić to, czym mogliby się zajmować u siebie i bez całej tej fatygi. Zwykle ziemscy lekarze i pielęgniarki skupiają uwagę, na co ciekawszych przypadkach obcych — ciągnęła. — Przekona się pan jeszcze, że ma to głębszy sens, również dlatego, że lekarz zawsze bardziej ciekaw jest pacjenta obcego gatunku i poświęca mu więcej uwagi. Eliminuje się też ryzyko rutynowego pomylenia objawów typowych dla kilku chorób. Oczywiście takie sytuacje są u nas naprawdę rzadkie. Gdy pacjentem zajmuje się obcy lekarz, niczego nie zakłada z góry. Różnice fizjologiczne zmuszają go do zachowania szczególnej ostrożności, zatem przypadki błędów w sztuce są jeszcze rzadsze. Proszę mi wierzyć, znajdzie się pan w dobrych rękach. Albo innych kończynach, zależnie od gatunku. I proszę pamiętać, pacjencie Hewlitt — dodała, skręcając nagle w kierunku szerokich drzwi — że dla mnie to pan jest obcym, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Dotarliśmy na miejsce.
Oddział siódmy był wielkim, jasno oświetlonym pomieszczeniem z dwoma rzędami łóżek, między którymi zostawiono sporo pustej przestrzeni. Hewlitt nie miał wątpliwości, że to łóżka, bo chociaż były dziwnych kształtów, a nad nimi wisiało mnóstwo jeszcze osobliwszego wyposażenia, na samym końcu dojrzał jedno bez wątpienia przeznaczone dla człowieka. Tuż obok drzwi, po lewej, mieściły się dyżurka pielęgniarek i otoczona przezroczystymi ścianami kuchnia. Przejechali jednak za szybko, aby zdążył dojrzeć, kto lub co tam akurat przebywa.
Zabudowa sprawiała, że po lewej mieściło się tylko osiem łóżek, gdy po prawej stało ich dwanaście. Kilka z nich otaczały parawany, a zza jednego dobiegało ciche gulgotanie, jednak bez pomocy autotranslatora nie potrafił orzec, czy to konsultacja lekarska, pogawędka czy może oznaki bólu. Nim zdążył spytać, nosze zatrzymały się płynnie, on zaś został uniesiony i posadzony na krześle obok swojego łóżka.
Pielęgniarka wskazała trzy pary drzwi w końcu pomieszczenia.
— Pierwsze to uniwersalny sanitariat dla pacjentów, którzy mogą się sami poruszać. Drugie to wejście do łazienki, również dostosowanej do potrzeb wielu gatunków, za ostatnimi zaś kryją się sanitariat i łazienka dla potrzebujących pomocy przy tych czynnościach. Szafka przy pańskim łóżku jest podobna do tej, z której korzystał pan na pokładzie Treevendara. Przedmioty osobistego użytku, które pozwolono tu panu przywieźć, trafią do niej jutro. W razie nagłej potrzeby może pan użyć tego przycisku. Gdyby z jakiegoś powodu nie mógł pan go dosięgnąć, na suficie zamontowane są mikrofony i kamery połączone z dyżurką. Przy łóżku ma pan kierunkową lampkę do czytania, aby nie przeszkadzać innym pacjentom, są też słuchawki podłączone do odbiornika przekazującego szpitalne programy rozrywkowe. Wszystkie nagrano dawno temu, najbardziej przydają się więc, gdy chce się zasnąć bez pomocy środków farmakologicznych. Pańskie łóżko ma numer osiemnasty — kontynuowała. — Ma pan z niego wprawdzie najbliżej do toalety, ale najdalej do dyżurki i do wejścia. W Szpitalu panuje przekonanie, że najcięższe przypadki umieszcza się zaraz obok drzwi, aby lekarz mógł do nich jak najszybciej dotrzeć. Pacjentów w lepszym stanie i z pomyślniejszymi rokowaniami kładzie się w głębi oddziału. Może to podniesie pana nieco na duchu. A teraz, pacjencie Hewlitt — dodała zdecydowanym tonem — proszę się rozebrać, przywdziać szpitalny strój, który znajdzie pan na oparciu krzesła, i położyć się do łóżka, zanim zjawi się tutaj siostra oddziałowa. Poczekam za parawanem. Gdyby potrzebował pan pomocy, proszę zawołać.
Pielęgniarka cofnęła nosze, a z sufitu opuścił się cicho segmentowy parawan.
Hewlitt podniósł szpitalny mundurek i przez kilka długich chwil tylko się w niego wpatrywał. Było to coś gładkiego i białego, bez wyraźnego fasonu. I jak wszystkie takie stroje, wydawało się co najmniej o dwa numery za małe. Nie miał najmniejszej ochoty kłaść się w tym do łóżka. O wiele lepiej by się czuł, mogąc zostać na krześle i we własnym ubraniu, które pozwoliłoby mu zachować jakieś poczucie niezależności. Przypomniał sobie jednak, jak silna jest siostra i jej rzuconą na odchodnym uwagę, że w razie potrzeby chętnie mu pomoże. Czy było to wyrażone uprzejmie ostrzeżenie, iż jeśli sam się nie przebierze, ona zrobi to siłą?
Uznał, że nie da jej tej satysfakcji albo i przyjemności, którą mogłoby być wysupływanie z odzieży ciekawego przypadku obcego.
Kładąc się, usłyszał, że ktoś jeszcze podchodzi do parawanu. Ten ktoś raczej szurał stopami, niż stawiał je twardo na podłodze. W tle mechanicznego głosu autotranslatora rozległo się mało przyjemne posykiwanie.
— Siostro, pani powłoka odżywcza wyraźnie już odpada — powiedział ten ktoś. — Proszę przekazać mi historię choroby pacjenta i swoje spostrzeżenia, a potem niezwłocznie udać się do jadalni.
— Tak, siostro oddziałowa — odparła jego dotychczasowa opiekunka. — Przekazując mi dokumenty pacjenta, porucznik chirurg Turragh-Mar, oficer medyczny z Treevendara, powiedział, że podczas podróży nie zaobserwował u Hewlitta żadnych symptomów chorobowych ani zmiany jego stanu. Zasugerował natomiast, że choroba może mieć w jakimś stopniu podłoże psychosomatyczne. Jedynym niepokojącym objawem była manifestowana na pokładzie ksenofobia. Przez analogię do wcześniejszych przypadków skłonna jestem sądzić, że pacjent nie miał dotąd wiele do czynienia z przedstawicielami innych gatunków, jeśli w ogóle ich spotykał. Wydawał się mocno zaniepokojony widokiem wielorasowego tłumu na korytarzach Szpitala, gdy zgodnie z instrukcjami starałam się przygotować go na to, co zastanie na oddziale. Zanim tu dotarliśmy, pacjent zaczął chyba częściowo panować nad swą ksenofobią. Panicznie zareagował tylko na jedną istotę, której widok jest dla niego zapewne nadal trudny do zniesienia…
— Dziękuję, siostro — przerwał ten drugi głos. — Teraz proszę, czym prędzej udać się, gdzie trzeba, i spryskać skórę nową warstwą substancji odżywczej, zanim padnie pani z głodu. Od tej chwili ja odpowiadam za pacjenta.
Uniesiony parawan odsłonił widmową postać w nogach łóżka. Hewlitt odruchowo wbił się w poduszki, by odsunąć się jak najdalej.
— Jak pan się dzisiaj czuje, pacjencie Hewlitt? — spytała istota. — Jestem siostra oddziałowa Leethveeschi i, jak pan już bez wątpienia zauważył, należę do IIlensańczyków…