— Czyżby Ojczulek coś przed nami ukrywał? — spytał O'Mara, patrząc na stojącego w drzwiach Liorena.
Tarlanin skierował na niego jedno oko. Pozostałe trzy wpatrywały się wciąż w Hewlitta.
— Całkiem niechcący — odparł Lioren. — To dla mnie takie samo zaskoczenie jak dla was. Polecił pan, aby personel w recepcji słuchał tego, co dolatuje zza drzwi, aby móc później o tym porozmawiać. Wróciłem właśnie z oddziału AUGL i usłyszałem wypowiedź pacjenta Hewlitta na temat tego dziwnego odczucia. I muszę… muszę chwilę pomyśleć.
— Proszę — powiedział O'Mara. — Uporządkuj myśli, Ojczulku. Ale nie okrawaj ich.
— Dobrze — mruknął Lioren, pozornie nieurażony tą uwagą, ale po chwili skierował jedno oko ku sufitowi, co było tarlańską reakcją na nietakt. — W trakcie pełnienia obowiązków przepływa przeze mnie wiele różnych odczuć wzbudzanych przez moich podopiecznych, tak pacjentów, jak i pracowników Szpitala. Wyczuwam też rozmaite ich nastawienia do mnie. Chociaż Tarlanie wzdragają się przed fizycznym kontaktem z kimś obcym, czasem nie mogę go uniknąć. Zdarza mi się położyć dłonie na czyjejś głowie albo uścisnąć ręce w geście, który trudno zastąpić słowami. Słysząc słowa Hewlitta, uświadomiłem sobie podobną więź istniejącą między nami i jeszcze jednym byłym pacjentem, Morredethem. Wcześniej nie wydawało mi się to istotne, teraz jednak ma znaczenie, bo wskazuje, że stałem się nosicielem istoty wirusowej. Niemal na pewno wiem też, jak i kiedy doszło do transferu. Nie byłem jeszcze wówczas świadom niezwykłości tego zdarzenia. Wiedziałem, jaką tragedią jest dla Kelgianina utrata części futra. Pacjent powiedział mi, że okaleczenie będzie permanentne. Jego stan psychiczny pilnie wymagał wsparcia. Znam kelgiańskie wierzenia, lecz Morredeth nie wyznawał żadnego z nich. Podczas codziennych wizyt mogłem mu więc zaoferować jedynie współczucie, rozmowę oraz, jak to bywa w Szpitalu, plotki o innych pacjentach i personelu, aby miał czym zająć myśli. Nie udawało mi się wszakże wiele dla niego zrobić i nadal tkwił na krawędzi depresji. Tak było do mojej wizyty zaraz po kontakcie fizycznym z pacjentem Hewlittem, kiedy to wszystkie objawy się cofnęły. — Przerwał na chwilę i wzdrygnął się na to wspomnienie. — Mimo że jestem szpitalnym kapelanem, trudno mi było zaakceptować równie niewytłumaczalne, cudowne wręcz zdarzenie. Nie wiedziałem wówczas o istnieniu inteligentnego wirusa. Zachowanie Morredetha po owym uzdrowieniu dalece odbiegało od normy, oszalał prawie z ulgi i radości. Dotknąłem wtedy, czy raczej pogłaskałem jego nowe futro. On jednak chciał, abym sprawdził jego ruchliwość jedną ze środkowych rąk. Wtedy musiało dojść do przesiadki. Futro rzeczywiście było w pełni elastyczne. Włosy wręcz owijały mi się wokół palców i przez chwilę przytrzymały moją dłoń przy skórze Kelgianina. Nie chciałem jej wyrywać, aby nie uszkodzić nowej sierści. Czułem, że skóra mi zwilgotniała, ale nie byłem pewien, czy chodzi o pot pacjenta czy mój. Nie wiedziałem, że takie właśnie objawy towarzyszą transferowi. Wkrótce cofnąłem rękę bez najmniejszych trudności, pogratulowałem Morredethowi wyleczenia i poszedłem odwiedzać innych.
— I niczego poza tym nie poczułeś? — wyrwał się Hewlitt. — Nie poczułeś się zdrowszy, czy jakoś tak? Zupełnie nic?
O'Mara spojrzał na Hewlitta spod zmarszczonych brwi.
— Też chciałem o to spytać. Więc jak, Ojczulku?
— Nie pamiętam niczego niezwykłego. Niczego zresztą nie oczekiwałem. Jeśli było cokolwiek, być może zginęło wobec radości z powrotu pacjenta Morredetha do zdrowia. Poza tym nie narzekam na zdrowie, nawet, jeśli niekiedy powątpiewam w stan mojego umysłu. Ale umiejętności wirusa nie rozciągają się chyba na podobne sprawy.
Jakie problemy psychiczne może mieć tak wysoce etyczna i altruistyczna istota, która jest w Szpitalu lubiana niemal tak samo jak Prilicla? — zastanowił się Hewlitt.
Naczelny psycholog zaraz wyjaśnił jego wątpliwości.
— Ojczulku, jeśli o to chodzi, już dawno zostałeś oczyszczony z zarzutów. Nie jesteś winien temu, co się stało z mieszkańcami Cromsaga, i mam nadzieję, że kiedyś zaakceptujesz wreszcie to orzeczenie. Ale skoro już o tym mowa, na Cromsagu zostałeś poważnie ranny. Na statku pomocy udzielał ci lekarz nieznający dobrze tarlańskiej fizjologii i pozostały ci nieduże blizny. Nadal są widoczne?
— Nie wiem, rzadko oglądam swoje ciało. Tarlanom obcy jest narcyzm. Mam zdjąć płaszcz?
— Poproszę.
Spod fałd materiału wyłoniły się dwie środkowe kończyny Tarlanina i zaczęły rozpinać płaszcz. Hewlitt spojrzał z niejakim zakłopotaniem na wiszącego w pobliżu Priliclę.
— Mam się odwrócić? — spytał.
— Nie, przyjacielu Hewlitt. Tarlanie wolni są od ziemskiego tabu nagości, a błękitny płaszcz Tarli jest symbolem zawodu i godności akademickiej. Poza tym ma wiele przydatnych wewnętrznych kieszeni. Przyjrzyj się uważnie. Nie widzę żadnych blizn.
Lioren obrócił się wokół własnej osi i każdy mógł potwierdzić prawdziwość słów empaty.
— Bo ich nie ma — mruknął Ojczulek. Jego szypułki oczne zwieszały się niczym dojrzałe owoce. — Chirurg był wystarczająco wprawny, aby nie zostawić wielkich śladów, ale teraz zniknęły całkowicie.
O'Mara pokiwał głową.
— Najwyraźniej wirus i na tobie zostawił swoją wizytówkę. Idealnie zdrowe i w pełni prawidłowe ciało. Nie potrzebujemy więcej dowodów, że byłeś jego nosicielem. Albo nadal jesteś. — Spojrzał na Priliclę. — Nadal w nim jest?
— Nie — odparł empata. — Wyczuwam tylko jedno źródło emocji. Samego Ojczulka. Z tej odległości drugie źródło wykryłbym od razu.
— Na pewno, bez możliwości popełnienia błędu i bez względu na rasę nosiciela?
— Tak, przyjacielu O'Mara. Musiałbym wykryć tę istotę. Jej obecność byłaby czymś tak oczywistym jak twoja druga myśląca głowa, gdyby nagle ci wyrosła.
O'Mara uśmiechnął się wreszcie.
— W tym domu wariatów mogłaby się nawet przydać.
— Mniej pewny byłbym w wypadku osób takich jak przyjaciel Conway, który myśli w tej chwili za ośmiu. To może trochę zbić z tropu.
— Diagnostyk Conway nie był gospodarzem wirusa — oświadczył zdecydowanie Hewlitt.
— Potwierdzam — dodał Lioren.
— A ja bardzo się z tego cieszę — powiedziała ze śmiechem Murchison. — Obcowanie z wielokrotnie roztargnionym mężem jest już wystarczająco trudne.
Naczelny psycholog uśmiechnął się lekko i postukał w blat biurka.
— Rozpraszamy się. Naszym priorytetem powinno być odnalezienie tej istoty. To chyba dla wszystkich oczywiste.
Dla mnie nie do końca, pomyślał Hewlitt, ale nie miał szansy o nic spytać.
— Na potrzeby poszukiwań dysponujemy jednym lekarzem empatą, który musi podejść do badanego na dystans umożliwiający rozmowę i który nie jest Diagnostykiem, oraz dwoma byłymi nosicielami zdolnymi rozpoznać podobnych sobie. Tutaj wystarczy kontakt wzrokowy. Jednak w obu przypadkach niemożliwe jest działanie na odległość. Tymczasem trzeba bez zwłoki odszukać wszystkich byłych gospodarzy wirusa oraz tego obecnego. Jesteśmy pewni, że pacjent Hewlitt miał bliski kontakt tylko z Morredethem. Z niego wirus przeszedł na Ojczulka, a potem na kolejnego pacjenta…
— Z całym szacunkiem — przerwał mu Lioren — to nie musiał być pacjent.
O'Mara przytaknął zirytowany.
— Ojczulku, nie zapomniałem, że twoja praca nie ogranicza się do kontaktów z pacjentami. Musisz ponownie odwiedzić wszystkich swych rozmówców i rozpoznać tego, który przejął od ciebie wirusa. Jeśli go tam już nie będzie, prześledzisz wszystkie kontakty tego nosiciela, aż znajdziesz aktualnego. Zameldujesz mi o tym i pozostaniesz z tą osobą, ja zaś wezwę pomoc medyczną, ochronę Korpusu oraz doktora Priliclę, aby ostatecznie potwierdził obecność wirusa. Mały przyjacielu — rzekł, spoglądając na empatę — jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym, abyś poprowadził równoległe poszukiwania. Najpierw wśród ciepłokrwistych tlenodysznych, poczynając od stołówki i poziomu rekreacyjnego. Może trafisz na niego pierwszy. Ktokolwiek to będzie, niezależnie od rasy musimy go odizolować i podjąć wszelkie możliwe kroki, by wirus nie przeszedł na kolejnego nosiciela. Potem wykorzystasz swoje umiejętności empatyczne, aby uspokoić wirusa, aż znajdziemy lepszy sposób na komunikowanie się z nim. W żadnym wypadku nie możesz robić nic więcej. Będziesz tylko naszym detektorem i komunikatorem. Nie chcę ofiar.
— Jestem silniejszy, niż się wydaje, przyjacielu O'Mara — powiedział Prilicla. — No, trochę silniejszy.
Obecni w pomieszczeniu Ziemianie zaśmiali się, włączając w to O'Marę, który podjął przerwany wątek.
— Chcę też, aby Ojczulek działał razem z Hewlittem. Mają tworzyć zespół. Z dwóch powodów. Po pierwsze, nie do końca rozumiem, na czym polega owo intuicyjne rozpoznawanie byłego nosiciela. Przy wspólnych staraniach mniejsze jest ryzyko, że kogoś pominiecie. Po drugie, każdy były pacjent chodzący bez opieki szpitalnymi korytarzami to potencjalna ofiara wypadku. Szczególnie, jeśli nie zna rozkładu Szpitala ani nie ma doświadczenia w omijaniu innych przechodniów. Dlatego musi mieć anioła stróża. Z tego powodu zostanie pan przeniesiony do kabiny położonej bliżej kwatery Ojczulka. Czy obaj się na to zgadzacie?
Hewlitt przytaknął i spojrzał na Liorena. Ten opuścił dwie gałki oczne w geście, który znaczył zapewne to samo.
— Dobrze — powiedział naczelny psycholog. — Powinniście jednak zostawiać sobie trochę czasu do namysłu, zanim się na coś zgodzicie. Każdą chwilę pokładowego dnia macie spędzać na poszukiwaniach. Skoro Prilicla nie jest pewny swoich szans na rozpoznanie wirusa u osób z zapisami medycznymi, najpierw zajmiecie się Diagnostykami. Za trzy godziny będą mieli spotkanie na poziomie osiemdziesiątym trzecim. Lioren wie, gdzie dokładnie. Ponieważ chodzi o problemy ze szpitalnymi generatorami mocy, na pewno zjawią się wszyscy. Staniecie przy wejściu i przyjrzycie się każdemu z osobna, a potem natychmiast zameldujecie mi o wynikach. Jeśli nikt nie ma nic więcej, to kończymy niemedyczną część naszego spotkania.
— Chwilę — odezwał się Hewlitt. — Zastanawia mnie ten problem z zasilaniem, o którym pan wspomniał. Gdy Rhabwar wrócił z wyprawy, usłyszeliśmy, że główny reaktor…
— Nie ma powodów do niepokoju — przerwał mu O'Mara. — To sprawa czysto techniczna, której my nie możemy nijak zaradzić. Mamy za to pilne kwestie medyczne do omówienia. — Skinął głową w kierunku drzwi.
Podążając zatłoczonym i splątanym labiryntem szpitalnych korytarzy, Hewlitt nie mógł się uwolnić od obaw. Wcześniej rzeczywiście nie zdawał sobie sprawy z tego, jaką wygodą była podróż na noszach, i to prowadzonych przez masywną Hudlariankę, której wszyscy schodzili z drogi. Teraz mogło być gorzej, jednak obecność Tarlanina też coś znaczyła. Ułożył środkową kończynę na ramieniu Ziemianina i w ten sposób prowadził go, pomagając unikać kłopotów oraz potencjalnie groźnych zderzeń. Hewlitt zaś nie rozumiał, jakim cudem, odczuwając strach, nie daje mu się sparaliżować.
Uznał, że dzieje się tak głównie dzięki Liorenowi, który cały czas z nim rozmawiał, pokazywał, co się dało, i objaśniał, kim jest każda mijana akurat poczwara. Często poruszał tematy, które gdyby nie szpitalne plotki, winny pozostać tajemnicą lekarską. Koszmar, o którym opowiadają dykteryjki, nie jest już koszmarem, pomyślał Hewlitt. Przeszło mu przez myśl, czy nie zaczyna jednak widzieć w tych stworzeniach zwykłych ludzi zamkniętych w odmiennych ciałach. Coraz częściej spoglądał na nie z ciekawością i wcale nie miał ochoty uciekać, gdzie pieprz rośnie.
Może rzeczywiście to wirus rozbudził jego ciekawość, która teraz żyła już własnym życiem? Chciał podzielić się tą refleksją z Ojczulkiem, gdy skręcili w długi boczny korytarz, dziwnie cichy i pusty.
— To pomieszczenia personelu — wyjaśnił Lioren. — Nie zawsze jest tu tak spokojnie, ale obecnie mieszkańcy albo pracują, albo śpią. Tutaj będzie odtąd twoja kabina. Nie wejdę, bo już ty wystarczająco ją wypełnisz. Powinna jednak być dość wygodna. Rozejrzyj się.
Pomieszczenie było nawet przestronne, ale niższe niż kabina na statku, który przywiózł Hewlitta do Szpitala. Z ulgą zauważył, że górne oświetlenie wpuszczono w sufit, bo i bez tego muskał go włosami.
— Oba łóżka są za krótkie — zaprotestował. — Stopy będą mi wystawać.
— Oczywiście — powiedział Ojczulek, pochylając się, aby wsunąć do środka jedno oko i kończynę. — To kabina dwóch Nidiańczyków, którzy są właśnie na kursie ratownictwa okrętowego. Potrwa jeszcze kilka tygodni. Łóżka są ruchome i można je zestawić. Za brązowymi drzwiami znajdziesz uniwersalną łazienkę podobną do tej, którą widziałeś na oddziale siódmym. Obaj mieszkańcy należą do rodzaju męskiego i oczywiście wolą ozdabiać ściany wizerunkami nidiańskich kobiet.
Hewlitt spojrzał na zdjęcia misiowatych istot o rudym futrze oraz pozach, które zapewne były w jakiś sposób prowokujące, i postarał się nie roześmiać.
— Nie wydają mi się nieobyczajne.
— I dobrze — stwierdził Lioren. — Tam jest twoja konsola. Wysokość fotela można regulować. Masz tu to, co zwykle: bibliotekę, kanały rozrywkowe i edukacyjne, a to zielone w żółtym trójkącie to wejście do menu i objaśnień podajnika żywności. Też jesteś głodny? Chciałbyś teraz odpocząć czy może raczej wolisz pójść do stołówki?
— Tak. I nie wiem. Dziwnie się czuję, chciałbym porozmawiać. Czy możemy zamówić coś tutaj? Co byś proponował?
Lioren zawahał się.
— Twój podajnik nie jest jeszcze zaprogramowany na ziemskie potrawy. To zrobią dopiero jutro. Z drugiej strony nidiańskie jedzenie podobno nie różni się praktycznie smakiem od twojego. Oba są wszakże niestrawne dla Tarlan, więc wolałbym skorzystać ze stołówki. Ty zresztą chyba też powinieneś. Tam menu dla poszczególnych ras jest tak obszerne, że na pewno znajdziesz coś dla siebie.
Teraz Hewlitt się zawahał.
— Czy tam jest bardzo tłoczno? Gorzej niż na korytarzach? I jak powinienem się zachować?
— Jadają w niej wszyscy ciepłokrwiści tlenodyszni — wyjaśnił Ojczulek. — Chociaż nie wszyscy w tym samym czasie, co zapewne cię ucieszy. Po prostu stoją, klęczą, siedzą albo polatują przy stołach i jedzą, starając się nie wpadać na siebie. Poza tym, jeśli uda nam się znaleźć pusty stolik przy wejściu, powinno być łatwiej. Tam niewielu lubi siadać. No i będziemy mogli pracować w czasie posiłku.
— Pracować? — spytał zdumiony Hewlitt. Jak dla niego, za wiele już się zdarzyło tego dnia. — Jak?
— Ćwicząc naszą nową umiejętność rozpoznawania pewnych osób — odparł Ojczulek. — Będziemy się przyglądać wszystkim wchodzącym i wychodzącym, sprawdzając, czy nie byli nosicielami wirusa. Nawet, jeśli nikogo nie znajdziemy, uda nam się w ten sposób wyeliminować całkiem sporą część personelu i będziemy się mogli skoncentrować na pacjentach oraz pracownikach, którzy aktualnie są na dyżurze. Trzeba jak najszybciej ustalić, w kim jest teraz to stworzenie. Wolę nie myśleć, co by było, gdyby zaczęło krążyć tu swobodnie.
— Dlaczego? — spytał Hewlitt. — Jak dotąd nie zrobiło nikomu krzywdy. Szpital zajmuje się uzdrawianiem, wirusy też. Dlaczego tak się wszyscy przejmujecie? Chciałem spytać O'Marę, ale nie dał mi szansy. A na Rhabwarze wymigiwali się od odpowiedzi na to pytanie.
Lioren spojrzał się na korytarz i poczekał, aż Hewlitt zamknie drzwi.
— Niestety, i ja muszę uczynić to samo.
— Ale dlaczego, u diabła?! — spytał gniewnie Ziemianin. — Nie jestem już pacjentem. Nie musisz mieć przede mną tajemnic, jak lekarz.
— Bo nie możemy ci powiedzieć — powtórzył Ojczulek. — Łatwiej ci będzie bez tego brzemienia. Dość masz własnych obaw i wątpliwości.
— Osobiście wolę już niepokój od niewiedzy.
— Osobiście wolę oczekiwać najlepszego, przygotowując się na najgorsze — powiedział Lioren. — Dzięki temu nie jestem rozczarowany, gdy coś się nie uda, jak może się zdarzyć tutaj. Nie ma, co wzajemnie się straszyć. A odpowiedź na twoje wcześniejsze pytanie brzmi: Nie ma żadnych.
— Jakich żadnych?
— Manier przy stole — wyjaśnił Ojczulek. — Pytałeś, jak należy się zachować w stołówce. Nikogo nie obchodzi tam, jak jesz. Nikt nie poczuje się też urażony, jeśli będziesz celowo omijał kogoś wzrokiem podczas rozmowy. To zwykła sprawa, że czasem lepiej nie widzieć, jak ta czy inna istota podaje sobie jedzenie do otworu gębowego. Chodźmy, pacjencie Hewlitt, czeka nas praca i przekąska.