Na Rhabwarze Hewlitt widział już Priliclę jedzącego ziemskie spaghetti, ulubione obce danie Cinrussańczyka. Wciągał po prostu długi makaron do otworu gębowego, wisząc wprost nad talerzem. Naydrad też nie używała kończyn przy jedzeniu, tylko zanurzała wąską głowę w tłustej, zielonej masie, aż opróżniła miskę. Zmiennokształtny Danalta zwyczajnie siadał na tym, co zamierzał pochłonąć, a gdy odchodził, na ziemi zostawały jakieś nędzne resztki. Wcześniej jeszcze Hewlitt mógł obserwować, jak jedli Powab, Horrantor i Morredeth. Dzięki temu dzielenie stołu z Ojczulkiem nie było teraz dlań problemem.
Lioren używał palców dwóch górnych kończyn. Na dłonie nałożył małe, srebrzyste rękawiczki, które zjawiły się na tacy tak samo jak nóż i widelec u Hewlitta. Ojczulek oszczędnymi ruchami unosił jedzenie do ust. Były to kawałki brunatnożółtej gąbczastej materii, która nijak nie kojarzyła się Ziemianinowi z jedzeniem i tym samym nie wywoływała obrzydzenia.
Miał nadzieję, że z perspektywy Ojczulka wygląda to podobnie, gdyż syntetyczny stek okazał się bardzo smaczny. Trudno było jednak orzec, jak Lioren go widział. Nie odezwał się od chwili, gdy weszli do stołówki.
— Podjedliśmy, ale co z pracą? — spytał Hewlitt, patrząc na wejście, w którym grupa głodnych Kelgian opływała właśnie z obu stron wychodzącego Tralthańczyka. — A może wyczułeś jednak coś, co mi umknęło?
— Nie — odparł Lioren i wrócił do jedzenia.
Wydawał się czymś zirytowany. Obok nich przeszło, przeleciało, przepełzło albo przeskakało już około dwustu istot. Możliwe, że Lioren też zaczynał powątpiewać w ich talent do wykrywania intruza.
— Kto wie, czy więź, której istnienie stwierdziliśmy pomiędzy Ziemianami, Tarlanami i kotami, manifestuje się u kogokolwiek innego — powiedział Hewlitt, aby zmącić panującą przy stole ciszę. — Nie znamy ich na tyle, aby poznać różnicę. Sądzisz, że marnujemy czas?
— Nie — powtórzył Lioren i oczyścił talerz. — Rozkład dyżurów układa się tak, aby nigdy nie panował tu zbyt duży tłok, chociaż tobie może się wydawać, że jest inaczej. Jednocześnie może zjawić się tu nie więcej niż pięć procent pracujących w Szpitalu ciepłokrwistych tlenodysznych. Chlorodyszni, Hudlarianie, metanowcy i inne, bardziej egzotyczne rasy jadają gdzie indziej. Podobnie pacjenci. Mylisz początkowy brak rezultatów z porażką.
— Rozumiem. Przekazujesz mi taktownie, że powinienem być cierpliwszym byłym pacjentem i powinniśmy dalej robić to, co robimy.
— Nie — raz jeszcze rzekł Lioren. — Nie powinniśmy…
Panel wyboru menu rozjarzył się na czerwono, a z głośnika popłynął powtarzany w kółko komunikat.
— Stołownicy, którzy skończyli już jeść, proszeni są o zwolnienie stolików, aby zrobić miejsce następnym chętnym. Wszystkie niedokończone rozmowy proszę kontynuować gdzie indziej. Stołownicy, którzy skończyli…
— Nie wolno nam tu siedzieć, jeśli nie jemy — powiedział Lioren, podnosząc głos. — To coś będzie gadać coraz głośniej, dopóki sobie nie pójdziemy, a łapanie kogoś z obsługi, aby wyłączył funkcję, zajęłoby zbyt wiele czasu. Zawsze możemy zmienić stolik i znowu coś zamówić, ale osobiście nie jestem już głodny…
— Ja też nie — oznajmił Hewlitt.
— No to proponuję zająć się moimi najbardziej podejrzanymi pacjentami — rzekł Ojczulek. — Pierwszy leży na twoim byłym oddziale. Trafił tam po twoim odejściu i Leethveeschi czeka na mnie. Chyba, że należysz do tych istot, które muszą się zdrzemnąć po jedzeniu?
Tym razem to Hewlitt zaprzeczył.
Głośnik umilkł, gdy tylko wstali od stołu, który zaraz zajęło dwóch włochatych orligiańskich starszych lekarzy. Wydawało się, że żaden z nich nie miał kontaktu z wirusem.
Gdy chcieli już wyjść, do środka wleciał Prilicla. Empata pozdrowił ich, ale nie spytał o wyniki poszukiwań, bo wyczuwał świetnie, że jeszcze na nic nie trafili. Stanęli i przyglądali mu się chwilę, on zaś krążył, podlatując tu i tam, niby przypadkiem albo żeby się z kimś przywitać, w rzeczywistości jednak badał pola emocjonalne jedzących. Hewlitt pamiętał, jak mało wytrzymały jest empata, i życzył mu w duchu, aby znalazł to, czego szuka, zanim spadnie na ziemię ze zmęczenia.
— Dziękuję, przyjacielu Hewlitt — zawołał Prilicla, przerywając rozmowę.
Kilka minut później byli już na zatłoczonym głównym korytarzu. Ziemianin w zamyśleniu lawirował między przechodniami.
— Niepokoję się — oznajmił.
Lioren mruknął tylko coś w odpowiedzi.
— Sama ta zdolność też mocno mnie zastanawia — kontynuował Hewlitt. — Kilka minut temu zatroskałem się o Priliclę i życzyłem mu szczęścia. Tylko w myślach. On wyczuł to, chociaż rozmawiał wtedy z kimś innym. Akurat w tym nie ma nic dziwnego, bo Cinrussańczycy są bardzo wrażliwi na sygnały empatyczne, nawet na spore odległości. Ale ciekawe, jak jest z nami? Czy to też jakiś rodzaj empatii czy może coś całkiem innego? A jeśli tak, jak bardzo musimy się zbliżyć do byłego nosiciela, aby cokolwiek poczuć? Czy musimy go widzieć? Czy obecność fizycznej przeszkody ma jakieś znaczenie? Pomożesz mi przeprowadzić mały eksperyment?
— Sześć razy: Nie wiem — odparł Lioren. — Jaki eksperyment?
Chwilę później, usłyszawszy wszystko od Hewlitta, zaprotestował.
— Ale to nie eksperyment. To zabawa małych dzieci! Z drugiej strony może nam dostarczyć użytecznych informacji. Zgadzam się, ale pod warunkiem, że nigdy nie powiesz nikomu, iż ja, dorosły mogący nosić zaszczytny błękitny płaszcz, bawiłem się z tobą w coś takiego.
— Spokojnie, Ojczulku — odparł Hewlitt. — W moim wieku też nie mam się co chwalić, że bawiłem się w szukanego. Chyba ty powinieneś chować się pierwszy, bo lepiej znasz tutejsze zakamarki.
Długi korytarz kończył się skrzyżowaniem w kształcie litery T, na którym znajdowały się też rampy, schody i windy umożliwiające dostęp do pozostałych poziomów. Po bokach były przejścia do oddziałów, drzwi magazynów i schowków z wyposażeniem oraz wejścia do tuneli technicznych. Hewlitt miał się odwrócić na dziesięć minut i pozwolić Liorenowi schować się gdzieś bliżej lub dalej w obrębie korytarza. Ustalili tylko, że Ojczulek omijać będzie pełne pacjentów oddziały, aby nie budzić sensacji i nie przeszkadzać w ich funkcjonowaniu. Hewlitt miał odszukać go, zdając się tylko na intuicję, empatię czy cokolwiek, co zostało mu po obecności wirusa. Bez zaglądania za każde drzwi.
Po dwudziestu minutach obwąchiwania potencjalnych kryjówek i wytrwałym ignorowaniu pytań oraz krytycznych komentarzy Hewlitt uznał, że nic z tego. Rozczarowany włączył komunikator.
— Nic nie czuję — powiedział. — Wychodź, gdziekolwiek jesteś.
Lioren wyłonił się zza drzwi, przed którymi Ziemianin stał kilka minut wcześniej.
— Ja też niczego nie wyczułem — powiedział — chociaż słyszałem, jak przystanąłeś pod drzwiami. Kroki Ziemian są łatwe do rozpoznania. Ale gdy tylko cię zobaczyłem, wrażenie powróciło.
— U mnie też. Ale dlaczego musimy się widzieć? Ojczulek wygulgotał coś.
— Bóg, albo może wirus, jeden wie.
Hewlitt zastanawiał się nad tym przez całą drogę na oddział siódmy. Lioren wywołał O'Marę, aby przekazać mu nową informację, ale poza tym nie chciał rozmawiać. Możliwe, że myślami był już przy pacjencie, do którego zdążali.
— Pacjent Hewlitt — odezwała się Leethveeschi, gdy weszli na siódemkę. — Co pan tu robi?
Siostra przywykła już do wizyt Ojczulka, nie wyglądała jednak na zachwyconą obecnością byłego pacjenta, i to takiego, który wywołał całkiem sporo zamieszania. Nim Hewlitt znalazł właściwe słowa, Lioren odpowiedział za niego. Nie skłamał przy tym, chociaż nie powiedział też całej prawdy.
— Za pozwoleniem, siostro oddziałowa, nasz były pacjent towarzyszy mi dzisiaj jako niemedyczne wsparcie. Chciałbym, aby poobserwował pacjenta i też z nim porozmawiał. Zapewniam, że nie będzie zagadywał nikogo w trakcie leczenia albo w stanie niepozwalającym na swobodną rozmowę. Były pacjent Hewlitt nie sprawi żadnych kłopotów.
Leethveeschi skręciła się dziwnie w kombinezonie, co podobno było gestem wyrażającym zgodę.
— Chyba rozumiem — powiedziała. — Doświadczenie uzyskane z pacjentem Morredethem zrodziło, a może tylko wzmocniło w panu decyzję, aby zostać kapelanem stażystą. Godne pochwały, pacjencie Hewlitt, i ma pan świetnego mentora.
— Powodem mojej wizyty…
— To na pewno długie wyjaśnienie — przerwała mu Leethveeschi. — Ja zaś nie mam czasu słuchać o teologii obcych, jakkolwiek może to być interesujące. Może pan rozmawiać z moimi pacjentami, jeśli są do tego zdolni. Proszę tylko nie czynić cudów.
— Obiecuję — odparł Hewlitt i podążył za Ojczulkiem.
Zdołali już wykluczyć Leethveeschi i resztę personelu w dyżurce. Nie należał do poszukiwanych również pacjent, którego mieli odwiedzić. Był to Kennonalt, Melfianin otoczony całą masą aparatury medycznej, z modułem podtrzymywania życia włącznie. Hewlitt nie wiedział, co mu jest, ponieważ zaraz po przedstawieniu gościa Lioren oznajmił, że to czysto prywatna rozmowa i że Ziemianin powinien w tym czasie sprawdzić pozostałych pacjentów.
Ruszył powoli przez znajomy oddział, zygzakując od jednego łóżka do drugiego, chociaż nie był pewien, czy pozna niedawnych przyjaciół. Kelgianie, Tralthańczycy czy Melfianie nadal wydawali mu się bardzo podobni. Większość pacjentów chętnie zamieniła z nim parę zdań, kilku było pod wpływem leków albo po prostu go zignorowało. Przyglądał się jednak każdemu wystarczająco długo, aby upewnić się, z kim ma, a raczej nie ma, do czynienia. Na koniec zostawił Tralthańczyka i Duthanina, którzy grali przy stoliku w scremmana. Zanim jeszcze się odezwał, był już pewien, że to także nie oni.
— Horrantor? Bowab? — spytał. — Jak się macie?
— A to musi być pacjent Hewlitt — powiedział Tralthańczyk. — Dziękuję, noga mi rośnie, a Bowabowi też idzie nie najgorzej. Zarówno w życiu, jak i w tej przeklętej grze. Miło, że wpadłeś. Powiedz, co u ciebie. Udało im się odkryć, na co chorowałeś?
— Tak. Nie mam już powodów do narzekań — odparł, starannie dobierając słowa. — Powiedzieli mi, że to było coś bardzo niezwykłego, i poprosili, abym został jeszcze, bo chcieliby wyjaśnić parę rzeczy. Trudno było odmówić.
— To teraz jesteś zdrowym zwierzątkiem laboratoryjnym — rzekł Bowab z niepokojem. — Mało zachęcające. Nie zrobili ci jeszcze nic złego?
Hewlitt roześmiał się.
— Nie, to całkiem nie tak. Dostałem własną kabinę, która należy normalnie do dwóch Nidiańczyków, i mogę chodzić sobie po Szpitalu, jak długo Ojczulek ma na mnie oko. Chcą tylko, abym rozmawiał z ludźmi i odpowiadał na pytania.
— Zawsze byłeś dziwnym pacjentem — stwierdził Bowab. — Ale twoja rekonwalescencja wygląda jeszcze dziwniej.
— A mówiąc poważnie — odezwał się Horrantor — skoro masz tam rozmawiać i odpowiadać na pytania, oni pewnie też rozmawiają w twojej obecności. Albo z tobą. Może przypadkiem usłyszałeś w ten sposób coś, czego nie miałeś w ogóle usłyszeć? Jeśli tak i jeśli wolno ci o tym mówić, czy byłbyś skłonny odpowiedzieć nam na jedno pytanie?
Brzmiało to o wiele poważniej niż zwykła pogawędka pacjentów przy kartach albo próba poznania najnowszych szpitalnych plotek. Należało zachować ostrożność.
— Jeśli tylko będę mógł.
— Horrantor zawsze wymyśli coś dziwnego — powiedział Bowab, znowu włączając się do rozmowy. — Ma bujną wyobraźnię. Dlatego tak często wygrywa. Podsłuchaliśmy rozmowę dwóch pielęgniarek. Umilkły, gdy tylko się zorientowały, że je słyszymy. Może to była tylko plotka, może nie, ale poczuliśmy się zaniepokojeni.
— Wszyscy lubią plotkować, ale nie zawsze wychodzi im to na zdrowie — powiedział Hewlitt. — Co to było?
Horrantor i Bowab spojrzeli po sobie. Duthanin zaczął.
— Zgodnie z tym, co siostra mówiła mi dziesięć dni temu, powinienem już zostać wypisany, aby dokończyć rekonwalescencję w szpitalu na mojej planecie. W Szpitalu Kosmicznym nie zwykli marnować czasu ani zasobów na pacjentów, którzy nie wymagają już tutaj pomocy. Jednak wczoraj, gdy spytałem Leethveeschi, dlaczego ciągle siedzę na oddziale, czy cokolwiek jest ze mną nie tak, usłyszałem, że chwilowo brakuje dla mnie właściwego statku, że nie ma żadnych problemów medycznych i że nie mam się niepokoić. Mniej więcej to samo powiedział Medalont Horrantorowi. Objaśnił stażystom, że pacjent doszedł już do siebie i że zostanie niezwłocznie wypisany. Takie coś nigdy nie powinno trwać długo, bo przecież większość statków z zaopatrzeniem, które tutaj przylatują, ma załogi złożone z ciepłokrwistych tlenodysznych i mogłaby nas zabrać. Na dodatek Traltha i Dutha to światy leżące na skrzyżowaniach uczęszczanych szlaków handlowych, więc dotrzeć do nich można praktycznie z każdego innego miejsca. Jednak Horrantor usłyszał to samo: że brakuje odpowiedniego transportu.
— Nie zapomnij też o ćwiczebnej ewakuacji — dodał Tralthańczyk.
— Nie zapomnę. Dwa dni temu wpadło tu dwudziestu silnych członków działu utrzymania i powiedziało Leethveeschi, że ogłoszono próbny alarm i ewakuację. Odczepili mocowania łóżek z obłożnie chorymi, dołączyli do nich dodatkowe butle z tlenem i moduły antygrawitacyjne, założyli hermetyczne osłony, po czym wyprowadzili wszystko i wszystkich na korytarz i dalej, do krzyżówki, od której idzie się do śluzy numer pięć. A potem przyprowadzili nas z powrotem. Leethveeschi mierzyła im czas i stwierdziła, że mogliby się bardziej starać. Oni zaś przeprosili za kłopot i powiedzieli, byśmy wracali do kart i niczym się nie martwili. Jednak, gdy opuszczali oddział, narzekając na naszą wymagającą siostrę, chociaż przecież nikt nie próbował czegoś takiego od dwudziestu lat, podsłuchaliśmy kilka dziwnych zdań, które mocno nas zaniepokoiły. I stąd pytanie: Co oni właściwie przed nami ukrywają?
— Nie wiem — powiedział Hewlitt. Nie wiem dokładnie, dodał w myślach.
W zasadzie była to prawda, ale sam pamiętał, jak wracający Rhabwar otrzymał komunikat o awarii reaktora i polecenie, aby poczekać w pewnej odległości od Szpitala. Była też mowa o ewakuacji.
— Nie słyszałem żadnych plotek na ten temat — dodał bez większego przekonania. — Nadstawię jednak ucha i popytani. Czy braliście pod uwagę, że mogliście całkiem niewłaściwie zrozumieć podsłuchane słowa? W każdej stacji czy bazie urządza się od czasu do czasu podobne ćwiczenia. Widać ktoś połapał się w końcu, że tutaj zaniedbania sięgają już dwudziestu lat, i zarząd postanowił to nadrobić. Oczywiście na wczoraj. No i, rzecz jasna, zwalając wszystko na barki młodszych stażem. Leethveeschi też może mówić prawdę. Na pewno nie ma się czym przejmować.
— Też to sobie powtarzamy — mruknął Horrantor. — Ale za długo już gramy w scremmana, by sobie wierzyć.
— A skoro o tym mowa, może przysiadłbyś się na partyjkę? — spytał Bowab. — Jeden z nas mógłby zatrudnić cię jako krótkoterminowego konsultanta, a drugi patrzeć, kiedy zmienisz stronę…
Hewlitt dojrzał kątem oka Ojczulka nadchodzącego powoli z głębi oddziału. Rozglądał się, tu przystanął, tam zamienił z kimś kilka słów.
— Przepraszam, ale nie teraz. Zaraz będę musiał iść.
Gdy byli już na korytarzu, powiedział:
— Żaden z pacjentów, nikt z personelu.
— U mnie też nic — mruknął Lioren.
— Słyszałem za to ciekawą plotkę — dodał Hewlitt i streścił obserwacje oraz podejrzenia przyjaciół, a potem wspomniał o sygnale odebranym przez statek szpitalny. Wiedział, że Ojczulek nie byłby skłonny świadomie wprowadzić go w błąd i że jeśli nie będzie mógł nic powiedzieć, zignoruje po prostu pytanie. — A ty słyszałeś jakieś plotki o ewakuacji i wiesz może, co się właściwie dzieje?
Lioren milczał kilka chwil, nim się odezwał.
— Idziemy teraz na osiemdziesiąty trzeci, do Diagnostyków.