Nie był to objaw, który mógłby zostawić jakikolwiek ślad na odczytach jego czujników, niemniej nuda dawała się już Hewlittowi tak bardzo we znaki, że zaczął się nawet zastanawiać, czy długie milczenie może wywołać atrofię języka.
Kontakty z Medalontem ograniczały się do rutynowych pytań o samopoczucie, kwitowanych niezmiennym „To dobrze”. Hudlariańska pielęgniarka, chociaż przyjazna i zawsze chętna do pomocy, zjawiała się rzadko, bo większość czasu spędzała na wykładach, a często była po prostu bardzo zajęta. Braithwaite wpadał codziennie na kilka minut w drodze do stołówki, jednak skoro robił to w wolnych chwilach, traktował te wizyty jako czysto prywatne. Podał Hewlittowi kody dostępu do biblioteki i nawet bywał rozmowny, ale w sumie niczego nowego nie powiedział. Siostra oddziałowa Leethveeschi miała dla pacjentów czas tylko wtedy, gdy system monitorujący sygnalizował większe problemy ze zdrowiem. Kolega porucznika, Tarlanin Lioren zwany Ojczulkiem, jeszcze się nie pojawił.
Zdolni do poruszania się pacjenci, którzy codziennie wędrowali obok łóżka Hewlitta do łazienki — dwóch Melfian, nowo przybyły Dwerlanin, Kelgianin i powolny Tralthańczyk — rozmawiali czasem ze sobą, ale nigdy z nim. Ich rozmowy, które słyszał czasem z końca sali, też jakoś go nie obejmowały. W zasadzie, więc nie miał, do kogo się odezwać, gdyż sąsiedzi z łóżek obok i naprzeciwko zostali gdzieś przeniesieni.
Hewlitt zaczynał mieć już serdecznie dość bezosobowego głosu bibliotecznego komputera. Czuł się prawie jak wtedy, gdy zaczął naukę w szkole i musiał znosić nudę nie kończących się lekcji. Tyle, że wtedy miał tuż obok otwarte okno z widokiem na okolicę, która obiecywała późniejszą zabawę. Tutaj nikt nie otwierał okien, a na zewnątrz była tylko próżnia. W rozpaczliwej próbie odmiany swego losu podjął spacery po sali.
Dwa razy pokonał całą długość oddziału i był w trakcie trzeciego nawrotu, gdy Leethveeschi wyszła z dyżurki i stanęła mu na drodze.
— Pacjencie Hewlitt, proszę nie poruszać się tak szybko. Może pan się zderzyć z którąś z moich pielęgniarek i zrobić krzywdę jej albo sobie. Poza tym chyba nie dociera do pana, że demonstrując w ten sposób swoją wyśmienitą kondycję, może pan sprawiać przykrość tym pacjentom, którzy są poważnie chorzy i nie mają szans na wstanie z łóżek. Może pan wykonywać swoje ćwiczenia, ale wolniej.
— Przepraszam, siostro oddziałowa — powiedział Hewlitt.
Człapiąc krok za krokiem, przestał w końcu patrzeć tylko przed siebie i pod nogi. Raz i drugi zerknął na mijanych pacjentów. Większość nie odwzajemniła spojrzenia. Może spali, byli zbyt chorzy albo uważali go za szpetnego. Inni jednak wodzili za nim oczami, czasem aż nazbyt wieloma. W końcu jeden z nich się odezwał. Jak można było oczekiwać, zrobił to Kelgianin.
— Nieźle wyglądasz jak na Ziemianina — powiedział, falując tą częścią futra, która nie była zakryta płachtą szarego materiału przymocowaną do jego boku. — Co ci jest?
— Nie wiem — odparł Hewlitt, przystając i spoglądając na gąsienicowatego. — Cały czas próbują to ustalić.
— W dniu, w którym się zjawiłeś, Leethveeschi wzywała do ciebie zespół reanimacyjny. To musi być coś poważnego. Masz umrzeć niebawem?
— Nie wiem — powtórzył Hewlitt. — Liczę na to, że nie.
Kelgianin leżał na boku na wielkim kwadratowym łóżku zasłanym kocem. Ciało miał wygięte w wielkie, spłaszczone S. Po chwili wyciągnął się nieco i rzekł:
— Widok Ziemianina balansującego na dwóch nogach przyprawia mnie o zawroty głowy. Jeśli chcesz porozmawiać, usiądź na łóżku. Dla mnie to nie problem. Dodam też, że nie gryzę. Jestem roślinożerny.
Hewlitt przysiadł na skraju posłania, uważając, aby nie dotknąć futrzanej istoty biodrem ani nie trącić żadnej z jej krótkich kończyn. Zawsze lubił rozmawiać z ludźmi i pomyślał, że przymykając oczy albo odwracając spojrzenie, zdoła jakoś podciągnąć Kelgianina pod tę kategorię.
Dopiero po uwadze obcego skonstatował, że dla kogoś poruszającego się na dwudziestu nogach istota mająca tylko dwie dolne kończyny musi być nie lada dziwolągiem. Byli dla siebie nawzajem równie obcy.
Odchrząknął, aby rozpocząć uprzejmą konwersację. O ile coś takiego było w ogóle możliwe z Kelgianinem.
— Nazywam się Hewlitt — powiedział. — Kilka razy widziałem cię, gdy mijałeś moje łóżko, zwykle z Tralthańczykiem albo Dwerlaninem. A raz chyba z Duthaninem. Odszukałem w bibliotece listę klas fizjologicznych znanych gatunków i wiem mniej więcej, kto jest, kim, ale nie wszystkich jeszcze rozpoznaję.
— Ja nazywam się Morredeth — odparł gąsienicowaty. — Masz rację, co do Duthanina i pozostałych dwóch. Gdy parę razy przeszliśmy obok ciebie, a ty się nie odezwałeś, uznaliśmy, że musisz być bardzo chory albo niechętnie nastawiony do innych.
— Nie odzywałem się, bo zawsze byłeś w towarzystwie — wyznał Hewlitt. — Nie chciałem wam przeszkadzać w rozmowie. To byłoby nieuprzejme.
— Znowu to dziwne słowo, które nie ma odpowiednika w moim języku! — powiedział Kelgianin, jeżąc sierść. — Jeśli miałeś ochotę odezwać się do mnie, należało to zrobić. Gdybym nie chciał cię słuchać, po prostu odparłbym, abyś się zamknął. Dlaczego inne rasy tak bardzo komplikują sobie życie?
Hewlitt uznał, że to pytanie retoryczne.
— A tobie, co jest, Morredeth? Coś poważnego?
Kelgianin nie odpowiedział ani zaraz, ani po chwili.
Zapadła kłopotliwa cisza. Gąsienicowaci byli fizycznie niezdolni do kłamstwa, ale mogli zachować milczenie, jeśli nie chcieli czegoś wyjawić. Już miał przeprosić, że poruszył ten temat, gdy tamten jednak się odezwał.
— Samo zranienie nie było groźne — rzekł. — Niestety, wynikło z tego coś, co okazało się fatalne w skutkach i niemożliwe do wyleczenia. Nie zabije mnie jednak, ku mojemu wielkiemu zmartwieniu. Nie chcę o tym mówić.
Hewlitt zastanowił się chwilę.
— Masz ochotę porozmawiać o czymś innym czy wolałbyś, abym sobie poszedł?
— Lioren twierdzi, że powinienem podjąć wreszcie ten temat, zamiast nieustannie go od siebie odsuwać — stwierdził Morredeth, puszczając pytanie Hewlitta mimo uszu. — Teraz chciałbym zamienić kilka słów o innych pacjentach, personelu czy kimkolwiek albo czymkolwiek, byle tylko nie myśleć ciągle o tym jednym. Ale przecież nie można tak cały czas uciekać, zwłaszcza w nocy, gdy wszyscy śpią albo, gdy pielęgniarka z nocnej zmiany musi przerwać rozmowę ze mną, bo ma inne obowiązki. Albo, gdy śpię. Nie wiem jak ty, ale Kelgianie nie potrafią wpływać świadomie na treść swych marzeń sennych.
— My też nie — odparł Hewlitt, zerkając na materiał spowijający bok tamtego i zastanawiając się, jaka to straszliwa rana kryje się pod opatrunkiem.
Morredeth odnotował jego badawcze spojrzenie.
— Nie będę o tym rozmawiał — oznajmił, poruszając sierścią.
Może, ale i tak o tym mówisz albo krążysz wokół tematu, pomyślał Hewlitt. Robisz to, odkąd przysiadłem na twoim łóżku. Psycholog pewnie wyciągnąłby z tego jakieś wnioski.
— Wspomniałeś o Liorenie — rzekł. — Już o nim słyszałem. To Tarlanin. Podobno ma mnie niebawem odwiedzić.
— Oby nie za szybko — mruknął Morredeth.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytał niespokojnie Hewlitt. — Czy to szczególnie niemiły osobnik?
— Nie, w żadnym razie. Moim zdaniem jest całkiem miły, przynajmniej jak na kogoś, kto nie pochodzi z Kelgii. Nie przebywam tu wystarczająco długo, by stwierdzić, czym dokładnie się zajmuje, ale Horrantor wspomniał, że podobno zjawia się zawsze u tych pacjentów, którym lekarze nie są już w stanie pomóc. Wiesz, u przypadków beznadziejnych.
Hewlittowi ani trochę się to nie spodobało i zastanowił się, o co mogło chodzić porucznikowi, gdy zapowiedział wizytę Liorena. Ostatecznie mało, kto był tak prawdomówny jak Kelgianie.
— Kto to jest Horrantor? — spytał. — Jeden z lekarzy?
— Jeden z pacjentów — odparł Morredeth, wskazując kończyną. — Tamten. Właśnie do nas idzie, żeby sprawdzić, o czym rozmawiamy. Czujesz chyba, jak podłoga się trzęsie.
— Co mu jest? — Hewlitt zniżył głos, na wypadek gdyby Tralthańczyk też nie przepadał za rozmowami o swoich problemach.
— To chyba oczywiste — rzucił Kelgianin. — Chodzi tylko na pięciu nogach. Ta podwiązana została zmiażdżona w wypadku przemysłowym. Odbudowują ją obecnie z wykorzystaniem mikrochirurgii i w końcu będzie jak nowa. Doszło też do uszkodzenia narządów rozrodczych oraz kanału rodnego, które wymagają jeszcze leczenia. Ale nie pytaj go lepiej o szczegóły. Przynajmniej nie teraz, gdy jestem obok. Dość się już nasłuchałem o jego zmartwieniach związanych z rozmnażaniem. Poza tym przypomina mi to o moim problemie. O, Bowab też tu idzie. Zwykle gramy w karty, aby zabić czas. W bellas albo scremman. Ty też grywasz?
— Tak… Nie… To znaczy znam zasady paru ziemskich rozgrywek karcianych, ale nie jestem w tym dobry. Bowab to ten Duthanin za Horrantorem? A jemu, co dolega?
— Jesteś wyjątkowo niezdecydowany, Hewlitt — powiedział Morredeth. — Albo grasz w karty, albo nie. Bellas to tralthańska gra podobna do ziemskiego wista. Scremman powstał na Nidii i według Bowaba, który ma się w tej dziedzinie za eksperta, to coś jak znalazł dla wszelkiej maści zręcznych oszustów. A co do Duthanina, nie wiem, co mu jest. Słyszałem tylko, że chodzi o coś rzadkiego i niezwiązanego z chirurgią. Ten oddział jest przeznaczony głównie do obserwacji, czasowego przechowywania i niekiedy rekonwalescencji tych pacjentów, którzy mieli dość szczęścia, by wyżyć. Leethveeschi twierdzi, że tutaj jest takich większość. W ten sposób czasem trafiają do nas prawdziwe cudaki.
— Tak — powiedział Hewlitt, spoglądając na podchodzących i zastanawiając się, czy ostatnia uwaga Kelgianina nie była przypadkiem skierowana do niego.
Horrantor zatrzymał się w nogach łóżka, a jego zraniona kończyna ledwie dotykała podłogi. Cztery gałki oczne wystające z nieruchomej głowy skierował na Morredetha, Bowaba i Hewlitta oraz — z nieznanego powodu — na dyżurkę pielęgniarek. Duthanin znalazł sobie miejsce naprzeciwko Ziemianina. Hewlitt zaczął się zastanawiać, co znaczą nieregularne brunatne plamy na ciemnozielonej sierści przypominającego centaura stworzenia: czy to oznaki choroby, czy naturalna cecha umaszczenia, podobnie jak gruba biała linia, która zaczynała się pośrodku czoła i biegła wzdłuż kręgosłupa aż do bujnego ogona. Wolał jednak nie pytać. Stworzenie podkurczyło tylne nogi i stojąc na przednich, złożyło przedramiona na skraju łóżka. Oboma oczami, które były zawsze skierowane w tę samą stronę, spojrzało na Hewlitta.
Ten przedstawił się po krótkim wahaniu i w paru zdaniach omówił swój problem. Nie wiedział, co jeszcze mógłby powiedzieć, ponieważ tylko choroby łączyły wszystkich tu obecnych.
Horrantor wydał niski, jękliwy dźwięk, który zapewne był oznaką współczucia.
— My przynajmniej wiemy, co nam jest — rzekł. — Jeśli w twoim wypadku gubią się w domysłach i na dodatek wyglądasz na całkiem zdrowego, może potrwać, zanim ustalą, jak cię leczyć.
— Zaiste — dodał Bowab. — Może potrwać i możesz się wynudzić za wszystkie czasy. Chyba, że znajdziesz sobie miły sposób na spędzanie wolnych chwil. Grywasz w coś, pacjencie Hewlitt?
Nim Ziemianin zdążył odpowiedzieć, Morredeth wszedł im w słowo.
— Nawet Kelgianie potrafią mniej gwałtownie zmieniać temat rozmowy. Hewlitt gra w karty, ale nie zna bellasa ani scremmana. Możemy go nauczyć. Chyba, że on nauczy nas jakiejś swojej gry.
— To by ci dało wstępną przewagę, pacjencie Hewlitt — powiedział Horrantor, znowu zwracając oko w jego stronę. — Bardzo przydatną, skoro to my mamy być przeciwnikami.
Bez wątpienia cała trójka była przekonana o swoich wysokich umiejętnościach, jego zaś kusiło, aby dać im nauczkę, przedstawiając grę tak złożoną jak na przykład brydż. Ale z drugiej strony, jeśli naprawdę byli tak dobrzy, nie byłaby ona dla nich długo nowością.
— Wolę sam się uczyć, niż nauczać — powiedział. — Poza tym nie pomyślałem nawet, aby wziąć ziemskie karty.
— Nie szkodzi — rzekł Bowab, sięgając do kieszeni wielkiego fartucha, który był jego jedyną odzieżą, i wyciągając grubą talię. — Gdy ktoś potrzebuje czegoś takiego, Leethveeschi zgłasza zapotrzebowanie na poziom rekreacyjny dla personelu. W ten sposób dostałem moją talię. Rozegramy kilka próbnych partii, abyś załapał zasady. Nie marnujmy czasu, Morredeth. Przesuń się wyżej i zrób miejsce.
Kelgianin zwinął się w ciaśniejsze S, oswabadzając część koca, a następnie uniósł spiczastą głowę oraz górną część ciała i zawisł z krótkimi rękami nad polem gry. Bowab, Horrantor i Hewlitt byli już gotowi, gdy Tralthańczyk rzekł nagle:
— Leethveeschi do nas idzie. Czego może teraz chcieć? Czy ktoś dostaje o tej porze zastrzyk?
— Pacjencie Hewlitt — powiedziała siostra oddziałowa, stając tak, aby widzieć Ziemianina między Horrantorem a Bowabem. — Cieszę się, że rozpoczął pan proces socjalizacji i gotów jest się włączyć w aktywność grupową innych pacjentów. Porucznik Braithwaite ucieszy się, gdy mu o tym powiem. Istnieją jednak zasady, o których należy pamiętać w podobnych sytuacjach. Takie i inne gry dozwolone są w Szpitalu wyłącznie jako forma zabawy i ćwiczenia umysłu. Nie można wykorzystywać w nich żadnej własności, uznawanej przez Federację waluty ani jakichkolwiek kwitów zastawnych. Znajduje się pan pomiędzy cywilizowanymi drapieżnikami, ale choć pańska sytuacja najbardziej odpowiada chyba ziemskiemu powiedzeniu o owcy, która trafiła między wilki, proszę się nazbyt nie ekscytować, aby nie wywołać alarmu systemu monitorującego. Ponadto — jedna z zielonych dłoni zniknęła w kieszeni, aby wyjąć stamtąd małe, plastikowe pudełko, które wylądowało na kocu między graczami. — mam tu coś, czego wiele gatunków, w tym pański, używa do usuwania resztek pożywienia spomiędzy zębów. Bez wątpienia znajdziecie dla tych przedmiotów inne zastosowanie. Powodzenia — dodała i odeszła.
Pierwszy odzyskał głos Bowab.
— Wykałaczki! Całe pudełko! — rzucił. — Musimy rozdzielić je między siebie. Hewlitt, jesteś milionerem!