23

Wyprostował rączkę, za pomocą której nakręcało się bąka i wypolerował metalową powierzchnię. Następnie naznaczył ołówkiem kontury kolorowych spiral, pożyczył trochę smaru maszynowego i naoliwił spiralę na rączce, dzięki czemu mogła gładko napędzać zabawkę. Potem zabrał się do malowania.

Nie był w tym dobry, ale starał się jak mógł. Z precyzją nakładał kolory, czerwony, zielony, żółty. Miał nadzieję, że mają właściwy odcień, bo nie pamiętał już zbyt dobrze, jak powinny wyglądać. Prawdopodobnie jednak nie miało to większego znaczenia, najważniejsze, że były jaskrawe i wirując przechodziły jeden w drugi.

Farbę miał na dłoniach, ubraniu i krześle, na którym położył bąka. Poza tym puszka z czerwoną farbą przewróciła się na podłogę, ale zdążył podnieść ją na tyle szybko, że zaledwie niewielka ilość wylała się na dywan.

W końcu zadanie było zakończone i Vickers miał powód do dumy.

Martwił się tylko, czy zabawka zdąży wyschnąć do rana, ale przeczytał napis na puszce, który głosił, że jest to farba szybko schnąca, więc nieco się uspokoił.

Był już gotów, gotów zobaczyć co się stanie, kiedy zakręci bąkiem. Może znajdzie się w krainie z baśni, a może nie stanie się nic. Prawdę mówiąc spodziewał się raczej tego drugiego. Bo do przejścia w krainę baśni potrzeba było czegoś więcej niż tylko zakręcenie bąkiem. Trzeba było mieć wiarę i umysł dziecka, coś, czego już niestety nie posiadał.

Wyszedł na zewnątrz i zamknął za sobą drzwi, po czym zszedł po schodach. Miasteczko i hotel były zbyt małe, żeby mieć windy. Nie tyle właściwie miasteczko, co wioska, która wydawała mu się „miastem, kiedy był dzieckiem, mała wioska, w której ludzie nadal siadali na ławce przed sklepikiem i patrzyli na wszystko, co działo się dokoła, zadając podchwytliwe pytania, które później stawały się zaczątkiem soczystych plotek.

Zachichotał na samą myśl, co powiedzą, kiedy do miasteczka dojdzie wieść, że uciekł z Cliffwood przed linczem.

Już teraz słyszał ich głosy.

Cwaniak, mówiliby. Zawsze był łobuzem, każdy wiedział, że nic dobrego z niego nie wyrośnie. Jego matka i ojciec to byli dobrzy ludzie. Popatrzcie, jak bardzo syn może różnić się od swoich rodziców.

Wyszedł z domu.

Wszedł do baru i zamówił filiżankę kawy, a kelnerka zagadnęła go:

— Ładny wieczór, prawda?

— Tak — zgodził się.

— Chce pan coś jeszcze do tej kawy?

— Nie. Tylko kawę. — Miał już teraz pieniądze, Ann postarała się, musiał to przyznać. Stwierdził jednak bez zdziwienia, że nie ma apetytu.

Kelnerka poszła do kasy i ściereczką, którą miała w ręku, wytarła niewidzialne okruszki z lady.

Bąk, pomyślał. Jakie znaczenie w całej tej historii ma bąk? Weźmie zabawkę do domu, zakręci nią i dowie się raz na zawsze, czy istnieje kraina z baśni. Nie, niezupełnie. Będzie wiedział, czy może powrócić do krainy z baśni.

A dom? Jakie znaczenie ma dom?

A może ani dom, ani bąk nie mają tu najmniejszego znaczenia?

Jeśli tak, to dlaczego Horton Flanders napisał: „Wróć do dzieciństwa i przechadzaj się ścieżkami, którymi uczęszczałeś jako dziecko. Może znajdziesz tam coś, czego ci brakuje.” Nie pamiętał dokładnych słów Flandersa, ale mniej więcej o to mu chodziło.

Wrócił więc do domu, odnalazł bąka i co więcej, przypomniał sobie o baśniowej krainie. Dlaczego jednak, zastanawiał się, w ciągu tych wszystkich lat nigdy nie pomyślał o krainie, do której dostał się z pomocą zabawki?

Wtedy uczyniło to na nim ogromne wrażenie, nie było co do tego wątpliwości, bo wciąż wszystko pamiętał, a obraz był tak czysty i wyraźny, jakby go widział przed chwilą.

A mimo to coś sprawiło, że zapomniał, jakaś blokada w jego mózgu kazała mu wymazać wydarzenie z pamięci. Coś również podpowiedziało mu, że metalowa mysz chciała, żeby ją złapano. Może to samo coś kazało mu instynktownie odrzucić propozycję Crawforda. C o ś. Ale co?

Kelnerka wróciła do niego i oparła się na łokciu.

— Wyświetlają nowy film w „Grandzie” — zauważyła. Bardzo chciałabym go zobaczyć, ale nie mogę się zwolnić.

Vickers nie odpowiedział na zaczepkę.

— Lubi pan filmy? — Dziewczyna nie dawała za wygraną.

— Nie wiem — odparł Vickers. — Rzadko je oglądam. Jej twarz zdawała się wyrażać politowanie dla każdego, kto nie chodził codziennie do kina.

— Ja je uwielbiam. Są takie naturalne.

Spojrzał na nią i zauważył, że jej twarz przypomina mu tak wiele innych twarzy. Były tam dwie kobiety siedzące za nim w czasie podróży do Nowego Jorku, była twarz pani Leslie, która mówiła: „Zamierzamy zorganizować klub wizjonistów…” Były tam twarze ludzi, którzy nie śmieli siadać i rozmawiać ze sobą, ludzi, którzy ani przez chwilę nie chcieli być samotni, ludzi, którzy byli zmęczeni i przestraszeni nie wiedząc nawet, że są zmęczeni czy przestraszeni.

Tak, była tam również twarz męża pani Leslie, zakrapiającego drinkami i kobietami swe jałowe życie. Był niepokój, który wkrótce stał się wszechobecny i nakazywał ludziom szukać psychologicznych schronów przed bombami niepewności.

Nie starczało już wesołości, skończył się cynizm, a lekceważenie stanowiło jedynie chwilowe zabezpieczenie. Ludzie zaczęli się więc uciekać do narkotyku, jakim było udawanie, identyfikacja z innym życiem, innym czasu i miejscem, w kinie, na ekranie telewizora lub w klubach wizjonistów. Dopóki było się kimś innym, nie trzeba było być sobą.

Vickers skończył kawę i wyszedł na pustą ulicę.

Nad głową przeleciał mu samolot, a grzmot jego silników odbił się echem po ulicy. Vickers popatrzył, jak światła samolotu zakreślają dwie linie nad horyzontem, po czym ruszył na przechadzkę.

Загрузка...