Vickers nie zauważył mężczyzny, dopóki ten do niego nie przemówił.
— Dzień dobry, nieznajomy — odezwał się czyjś głos, a Vickers obrócił się w miejscu. Parę metrów za nim stał mężczyzna, wysoki, potężnie zbudowany, silny, ubrany jak robotnik na farmie albo w fabryce, ale miał czapkę z daszkiem na głowie ozdobioną wielkim piórem.
Pomimo dość zwyczajnego ubrania w człowieku tym nie dostrzegało się żadnych cech robotnika, a raczej wesołość, która przypominała Vickersowi kogoś, o kim gdzieś czytał, ale zupełnie nie mógł sobie przypomnieć kogo.
Z ramienia mężczyzny zwisał kołczan wypełniony strzałami, a w ręku spoczywał łuk. U paska zawieszone były dwa króliki, których krew kapała na nogawkę spodni.
— Dzień dobry — odpowiedział Vickers krótko.
Nie spodobało mu się, że nagle za jego plecami wyrasta jakiś obcy mężczyzna.
— Jest pan jednym z nich — rzekł mężczyzna.
— Jak to?
Mężczyzna uśmiechnął się wesoło.
— Od czasu do czasu natykamy się na was — ciągnął. Jest pan jednym z tych, którzy przedostali się tutaj i nie wiedzą, gdzie teraz właściwie są. Często zastanawiałem się, co się z wami działo, zanim się tu osiedliliśmy, i co się z wami dzieje, kiedy przebędziecie długą drogę z innej osady.
— Nie mam pojęcia, o czym pan mówi.
— Nie ma pan także pojęcia, gdzie naprawdę się w tej chwili znajduje — dodał mężczyzna.
— Mam na ten temat swoją teorię — odparł Vickers. — To druga Ziemia.
Mężczyzna zachichotał.
— Prawie się panu udało. W każdym razie jest pan lepszy niż inni. Tamci ciskają się i nie wierzą, kiedy im mówimy, że to Ziemia Numer Dwa.
— To miło — stwierdził Vickers. — Ziemia Numer Dwa, tak? A co z Numerem Trzy?
— Czeka na moment, kiedy jej będziemy potrzebować. Nieskończenie wiele światów czeka tylko na nasze skinienie. Możemy kontynuować odkrycia pokolenie za pokoleniem. Nowa Ziemia dla każdego nowego pokolenia. Ale mówią, że nie będziemy ich tak szybko potrzebować.
— Mówią — zdziwił się Vickers. — Kto mówi?
— Mutanci — odparł mężczyzna. — Miejscowi żyją w Dużym Domu. Nie widział pan Dużego Domu?
Vickers potrząsnął głową.
— Musiał go pan przeoczyć. Wielki ceglany dom z białym drewnianym płotem i innymi budynkami, które wyglądają jak stodoły, ale wcale nie są stodołami.
— Nie są?
— Nie — odparł mężczyzna. — To laboratoria i budynki eksperymentalne. Mają też jeden budynek specjalnie do słuchania.
— Po co im budynek do słuchania? Zawsze mi się wydawało, że słuchać można gdziekolwiek. Pan i ja możemy słyszeć się nie mając żadnego specjalnego pomieszczenia do tego celu.
— Słuchają gwiazd — wyjaśnił mężczyzna.
— Słuchają… — zaczął Vickers, i w tym momencie przypomniał sobie, jak Flanders siedząc na ganku w Cliffwood i bujając się w fotelu opowiadał mu o wielkich zasobach informacji i wiedzy istniejących pośród gwiazd. Mówił, że są tam tylko po to, żeby z nich czerpać i że być może nie trzeba wcale rakiet, żeby się tam dostać, ale wystarczy sięgnąć umysłem, oddzielić informacje zbędne od potrzebnych i w ten sposób posiąść wielką wiedzę.
— Telepatia? — spytał Vickers.
— Tak jest — odparł mężczyzna. — Oni tak naprawdę nie słuchają gwiazd, ale istot rozumnych, które tam mieszkają. Czy nie jest to najbardziej śmieszny pomysł, o jakim kiedykolwiek pan słyszał? Słuchać gwiazd!
— Tak, chyba tak — zgodził się Vickers.
— Od tamtych istot dowiadują się wszystkiego. Ale nie rozmawiają z nimi. Tak mi się wydaje. Tylko ich słuchają. Wyłapują to, o czym tamci myślą i co wiedzą. Sporo z tego mogą wykorzystać, mimo że większość do niczego się nie nadaje. Ale tak to właśnie wygląda, panie…
— Nazywam się Vickers. Jay Vickers.
— No cóż, miło mi pana poznać, panie Vickers. Ja nazywam się Asa Andrews.
Zrobił parę kroków do przodu i wyciągnął rękę, a Vickers uścisnął ją mocno.
Teraz już wiedział, gdzie czytał o tym mężczyźnie. Przed nim stał amerykański pionier, człowiek, który nosił najdłuższą strzelbę od kolonii aż po tereny łowieckie w Kentucky. Oto niezależność, dobra wola, szybki umysł i wiara we własne siły. Tu, w lasach Ziemi Numer Dwa Vickers spotkał pioniera, twardego i niezależnego, odpowiedni materiał na przyjaciela.
— Mutanci muszą być tymi, którzy sprzedają nie tępiące się maszynki do golenia i te wszystkie inne przedmioty ze sklepów 1001 drobiazgów — stwierdził Vickers.
— Szybko pan łapie — odparł Andrews. — Za jakiś dzień lub dwa dotrzemy do Dużego Domu i tam będzie pan mógł sobie z nimi pogawędzić.
Przeniósł łuk do drugiej ręki.
— Słuchaj, Vickers, zostawiłeś tam kogoś? Żonę, dzieci, czy coś w tym guście?
— Nie — zaprzeczył Vickers. — Nikogo.
— To w porządku. Gdybyś zostawił, to natychmiast poszlibyśmy do Dużego Domu i opowiedzieli im o tym, a oni już by się postarali, żeby ściągnąć tu twoich. Bo tak tu już jest. Kiedy się tu dostaniesz, nie ma odwrotu. Chociaż nie wiem, po co ktoś miałby chcieć tam wracać. O ile wiem, jeszcze się taki nie znalazł.
Zmierzył Vickersa od stóp do głowy, nie mogąc powstrzymać śmiechu.
— Jesteś dość wymizerowany — stwierdził. — Chyba nie jadłeś ostatnio najlepiej.
— Ryby i padlina, którą znalazłem. No i do tego trochę jeżyn.
— Gospodyni przygotuje jedzenie. Najesz się do syta, a te ciuchy wyrzucimy. Dzieci zagrzeją wodę, będziesz mógł się wykąpać. Potem usiądziemy sobie i pogadamy. Bo mamy sporo do obgadania.
Ruszył przodem, a Vickers podążył za nim.
Wyszli na skraj pola, na którym rosła zielona jeszcze kukurydza.
— Ten tam to mój dom — pokazał palcem Andrews. — Na dnie doliny. Widzisz dym?
— Tak. Masz też ładne poletko kukurydzy — zauważył Vickers.
— Niedawno jeszcze sięgała kolan. A tam jest dom Jake'a Smitha. Jak się przyjrzysz dokładnie, to go zobaczysz. Tuż za grzbietem górskim widać pola Johna Simmonsa. Mamy też innych sąsiadów, ale nie widać ich z tego miejsca.
Przeszli przez ogrodzenie z siatki i ruszyli przez pole pomiędzy rządkami kukurydzy.
— Tu jest inaczej niż na Ziemi — tłumaczył Andrews. Tam pracowałem w fabryce i mieszkałem w chałupie, która nadawała się co najwyżej na hodowlę świń. Kiedy zamknęli fabrykę, nie mieliśmy za co żyć. Poszedłem do ludzi od węglowodanów i przez jakiś czas dawali nam jeść. Potem jednak właściciel domu, w którym mieszkaliśmy, wyrzucił nas na ulicę, a ludzie od węglowodanów byli tak mili, że od razu poszedłem do nich i opowiedziałem, co się stało. Oczywiście nie miałem pojęcia, czy mogą coś na to poradzić. Chyba nawet nie oczekiwałem, że mi pomogą, bo już i tak wiele dla mnie zrobili. Ale byli jedynymi, których znałem i wiedziałem, że mogę się do nich z tym zwrócić. Więc poszedłem tam i po dniu albo dwóch pojawił się u nas jeden z nich opowiadając o tym miejscu. Oczywiście nie powiedział nam wszystkiego, zdradził tylko, że zna takie miejsce, gdzie szukają osadników. Powiedział, że jest to zupełnie nowe terytorium, gdzie ziemia rozdawana jest wszystkim chętnym. Pomogą mi tu stanąć na nogi i zamiast klitki dwa na cztery w cuchnącej kamienicy będę miał mój własny dom. Zgodziłem się. Ostrzegł mnie jeszcze, że jeżeli tam pojedziemy, to nie będziemy już mogli wrócić, a ja spytałem, po co miałbym wracać. Stwierdziłem, że niezależnie od tego, gdzie to jest, pojedziemy tam, no i oto właśnie jesteśmy.
— I nigdy nie żałowałeś? — spytał Vickers.
— Żartujesz. To była najlepsza rzecz, jaka kiedykolwiek nam się przydarzyła — odparł Andrews. — Świeże powietrze dla dzieciaków, żarcia ile dusza zapragnie i mieszkanie bez właściciela, który może cię w każdej chwili wyrzucić. Nie mamy rachunków do zapłacenia ani podatków żerujących na naszych pensjach. Zupełnie jak w książkach od historii.
— Książkach od historii?
— No, wiesz. Kiedy Ameryka została odkryta i osiedlali się pionierzy. Ziemia do wzięcia. Więcej ziemi, niż ktokolwiek mógłby sobie zażyczyć. Poza tym gleba jest tak żyzna, że wystarczy wetknąć w nią jakieś nasionko, a natychmiast zbierasz obfity plon. Masz ziemię, na której możesz sadzić, co ci się żywnie podoba i drewno, które można wykorzystać do opalania i budowania. W nocy możesz wyjść na dwór, spojrzeć w gwiaździste niebo, a powietrze jest tak czyste, że aż kręci ci się w nosie, kiedy nim oddychasz.
Andrews odwrócił się i spojrzał na Vickersa z blaskiem w oczach.
— To była najlepsza rzecz, jaka kiedykolwiek mi się przytrafiła — powtórzył, jakby Vickers chciał z nim polemizować.
— A ci mutanci — zaczął Vickers — nie mieszają się do twojego życia? Nie są twoimi nadzorcami?
— Ograniczają się do udzielania nam pomocy. Przysyłają robota, który pomaga nam w pracy, kiedy potrzebujemy pomocy. Przysyłają robota, który mieszka z nami przez dziewięć miesięcy w roku i uczy nasze dzieci. Na każdą rodzinę przypada jeden robot-nauczyciel. Niezłe, co? Masz własnego, prywatnego nauczyciela. Na Ziemi tylko bogacze mogli sobie pozwolić na prywatne lekcje.
— I nie masz nic przeciwko tym mutantom? Nie czujesz się od nich gorszy? Nie nienawidzisz ich dlatego, że wiedzą więcej od ciebie?
— Słuchaj — rzekł Asa Andrews — lepiej żeby nikt tutaj nie słyszał takiego gadania. Mogą cię powiesić. Kiedy tutaj przyjechaliśmy, wszystko nam wytłumaczyli. Mieliśmy lekcje indokt… indoktryn…
— Indoktrynacji.
— Właśnie. Wszystko nam opowiedzieli. Wyjaśnili, jakie panują tu zasady.
— Na przykład nie wolno posiadać broni palnej — zgadł Vickers.
— Na przykład — zgodził się Andrews. — Skąd wiedziałeś?
— Polujesz z łukiem.
— Kolejna zasada brzmi, że jeśli się z kimś pokłócisz i nie możecie rozstrzygnąć kwestii w ugodowy sposób, musicie iść do Dużego Domu i pozwolić mutantom zadecydować. A jeśli zachorujesz, musisz natychmiast powiadomić ich o tym, żeby mogli przysłać ci doktora i wszystko, czego ci potrzeba. Większość zasad jest ustanowionych dla naszego dobra.
— A co z pracą?
— Pracą?
— Musisz chyba jakoś zarabiać, nie?
— Jeszcze nie — odpowiedział Andrews. — Mutanci dają nam wszystko, czego nam trzeba. My musimy tylko pracować w polu i sadzić żywność. Nazywają to… zaraz, niech sobie przypomnę… jak to się mówi… a tak, nazywają to etapem pastoralno-feudalnym. Słyszałeś kiedyś o czymś takim?
— Ale muszą przecież mieć fabryki — nalegał Vickers, nie zwracając uwagi na pytanie. — Tam gdzie produkują maszynki do golenia i inne rzeczy. Potrzebują chyba ludzi do pracy?
— Używają robotów. Ostatnio rozpoczęli produkcję samochodu, który nigdy się nie zużywa. Tu niedaleko jest fabryka. Ale całą robotę odwalają maszyny. Wiesz, roboty.
Vickers skinął głową.
— No dobrze, a co z tubylcami?
— Tubylcami?
— Tak. Ludźmi z tej Ziemi. Chyba są jacyś?
— Nie ma — odparł Andrews.
— Ale przecież wszystko wygląda tu jak na starej Ziemi, drzewa, rzeki, zwierzęta…
— Nie ma żadnych tubylców — powtórzył z uporem Andrews. — Ani Indian, ani żadnych innych.
A więc na tym polegała różnica pomiędzy tą Ziemią a Ziemią matką. Malutka różnica, która tworzyła zupełnie nowy świat. Gdzieś daleko, w przeszłości zaistniała blokada, która nie pozwoliła na rozwój człowieka. Nie zabłysła iskierka intelektu. Nikt nie rozniecał tu ognia krzesiwem, nie używał kamienia jako broni. W mózgach żyjących tu istot nie pojawiła się zaduma, która później mogłaby przerodzić się w piosenkę, rysunek, akapit dobrej prozy lub piękny wiersz…
— Już prawie jesteśmy na miejscu — zakomunikował Andrews.
Przeskoczyli płot otaczający pole kukurydzy i przez pastwisko ruszyli w kierunku domu.
Nagle rozległ się okrzyk radości i pół tuzina dzieci zbiegło ze wzgórza. Za nimi uganiał się tuzin szczekających psów. W drzwiach domu zbudowanego z okorowanych bali drewnianych pojawiła się kobieta i spojrzała w ich kierunku zasłaniając oczy dłonią przed słońcem. Pomachała, a Andrews również odpowiedział jej machnięciem dłoni. W tym momencie otoczyła ich rozbrykana hałastra.