Zadzwonił do drzwi i czekał. Kiedy usłyszał odgłosy kroków, wiedział, że powinien odwrócić się i uciekać co sił w nogach. Nie miał prawa tu przychodzić i miał świadomość, że źle robi. Trzeba było najpierw zająć się wykonaniem zadania, a nie trwonić czas na mrzonki. Zresztą przyjście tutaj było bezcelowe, bo sen o Ann przeminął teraz bezpowrotnie jak sen o Kathleen.
Ale musiał tu przyjść, po prostu musiał. Stojąc już przed drzwiami, dwa razy zawahał się i odwrócił, żeby odejść. Tym razem jednak był pewien, że wie, czego chce i stał przed drzwiami, wsłuchując się w odgłos kroków, które zbliżały się do niego.
I co jej powie, kiedy otworzy mu drzwi, zastanawiał się. Co wtedy? Ma wejść jakby nigdy nic, jakby on i ona byli tymi samymi ludźmi, którzy spotkali się ostatnio?
Czy ma jej powiedzieć, że jest mutantką, co więcej — androidem, sztuczną, wyprodukowaną kobietą?
Drzwi otworzyły się i stanęła przed nim Ann, równie piękna jak w jego wspomnieniach. Ann schwyciła go za rękę, wciągnęła do środka i zamknęła za nim drzwi, opierając się o nie plecami.
— Jay — powiedziała — Jay Vickers.
Starał się coś powiedzieć, ale nie mógł wykrztusić z siebie ani słowa. Stał tak patrząc na nią i myślał: To niemożliwe. To po prostu niemożliwe.
— Co się stało, Jay? Powiedziałeś, że do mnie zadzwonisz.
Tocząc ze sobą wewnętrzną walkę wyciągnął ramiona, a ona szybko, prawie z desperacją, rzuciła się w nie. Przytulił ją mocno do siebie. W swych ramionach znaleźli wreszcie ukojenie.
— Myślałam na początku, że ci odbiło — powiedziała. Kiedy przypominałam sobie, co opowiadałeś przez telefon, kiedy zadzwoniłeś do mnie z jakiegoś miasteczka w Wisconsin, byłam prawie pewna, że coś z tobą jest nie tak. Że masz nierówno pod sufitem. Wtedy też zaczęłam sobie przypominać te wszystkie dziwne rzeczy, które robiłeś, mówiłeś i pisałeś, i nagle…
— Spokojnie, Ann — przerwał jej. — Nie musisz teraz o tym mówić.
— Jay, czy ty się właściwie kiedykolwiek zastanawiałeś nad tym, czy jesteś zwykłym człowiekiem? Jest w tobie chyba coś, czego nie spotyka się na co dzień… coś niezwykłego…
— Tak — przyznał — często o tym myślałem.
— Bo ja jestem pewna, że nie jesteś normalny. To znaczy, nie jesteś normalnym człowiekiem. Ale nie mam nic przeciwko temu. Bo ja też nie jestem zwykłym człowiekiem.
Przytulił ją jeszcze mocniej, czując, że i ona go obejmuje. Nareszcie zdał sobie sprawę, że odnaleźli się jak dwie zagubione i pozbawione przyjaciół dusze w oceanie ludzkości. Byli zdani tylko na siebie. Nawet gdyby się nie kochali, musieliby wspólnie stawić światu czoło.
Zadzwonił telefon stojący na biurku, ale nie zwrócili na to większej uwagi.
— Kocham cię, Ann — rzekł, a część jego mózgu nie będąca częścią jego osoby, ale zimnym, bezstronnym obserwatorem, który stał gdzieś z boku, przypomniała mu, że nie może jej kochać. Że jest rzeczą niemożliwą, niemoralną i absurdalną kochać kogoś bliższego niż siostra, kogoś, czyje życie stanowiło kiedyś część jego własnego życia, i czyje życie za jakiś czas połączy się z jego życiem i utworzy inną osobowość, a ta najpewniej nie będzie zdawała sobie nawet sprawy z ich istnienia.
— Przypomniałam sobie coś — powiedziała nagle Ann poważnym, a jednocześnie nieobecnym głosem. — Ale nie mogę tego pojąć. Może mógłbyś mi pomóc?
— Co sobie przypomniałaś? — spytał Vickers.
— Byłam z kimś na spacerze. Starałam się sobie przypomnieć jego imię, ale nie mogę. Po tych wszystkich latach pamiętam tylko twarz. Szliśmy doliną z ceglanego domu stojącego na wzgórzu. Schodziliśmy w dół. Była chyba wiosna, bo kwitły dzikie jabłonie. Słyszałam śpiew ptaków, ale najśmieszniejsze jest to, że jestem pewna, iż nigdy tak naprawdę nie odbyłam tego spaceru, a mimo to go pamiętam. W jaki sposób można pamiętać coś, co się nigdy nie zdarzyło.
— Nie wiem — przyznał Vickers. — Może wyobraźnia płata ci figle. Może gdzieś o tym przeczytałaś?
Wiedział jednak, że tak nie jest. Najlepszy dowód na to, co od dawna podejrzewał.
Flanders wyraźnie powiedział, że jest ich troje. Troje androidów stworzonych z jednego, ludzkiego istnienia. Tę trójkę tworzyli on, Flanders i Ann Carter. Ann pamiętała zaczarowaną dolinę, dokładnie tak samo jak on, ale ponieważ on był mężczyzną, szedł z kobietą o nazwisku Kathleen Preston, natomiast ona była kobietą, więc szła z mężczyzną, którego nazwiska nie mogła sobie teraz przypomnieć. A jeśli nawet sobie przypomni, i tak będzie to nazwisko fikcyjne. Bo jeśli on szedł doliną, to na pewno nie z kobietą o nazwisku Kathleen Preston, ale z kobietą, która nazywała się zupełnie inaczej.
— To jeszcze nie wszystko — rzekła Ann. — Wyobraź sobie, że wiem, co myślą inni ludzie. Zupełnie…
— Posłuchaj, Ann — przerwał jej po raz kolejny.
— Staram się nie wiedzieć, co myślą, ale niestety bardziej lub mniej podświadomie robię to już od wielu lat. Zawsze podejrzewałam, co za chwilę powiedzą. Zawsze miałam przygotowaną odpowiedź. Znałam ich obiekcje, jeszcze zanim zdążyli je wyrazić. Ale wiedząc, co ich przekona, umiałam dobrze prowadzić interesy. Kiedy po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że potrafię czytać w cudzych myślach, chciałam się przekonać, czy to rzeczywiście prawda, czy też może mam jakieś urojenia. Nie było to łatwe, bo nie opanowałam jeszcze zbyt dobrze tej sztuki, ale w końcu mi się udało! Jay, ja naprawdę potrafię…
Obejmując ją myślał: Ann jest telepatką. Jest jedną z tych, którzy potrafią umysłem sięgnąć do gwiazd.
— Kim my jesteśmy, Jay? — spytała Ann. — Powiedz mi.
Telefon przeraźliwie zaskrzeczał domagając się odebrania.
— Potem ci to wyjaśnię — obiecał Vickers. — W każdym razie sytuacja nie jest aż tak tragiczna. Pod pewnymi względami jest nawet nieźle. Wróciłem, bo zrozumiałem, że cię kocham, Ann. Chciałem uciec, ale nie mogłem. Przecież nie można…
— Można. — Nie dała mu dokończyć. — Och, Jay, można i trzeba. Modliłam się, żebyś do mnie wrócił. Kiedy zorientowałam się, że coś jest nie tak, przestraszyłam się, że już cię nigdy nie ujrzę… Że może nie będziesz mógł do mnie wrócić, że stało ci się coś złego. Modliłam się ze wszystkich sił, ale czułam się jak hipokrytka, bo nigdy dotąd nie zwracałam się do Boga…
Dzwonek telefonu bezustannie zrzędził.
— Telefon — zauważyła wreszcie.
Pozwolił jej usiąść przy biurku i podnieść słuchawkę. Rozglądał się po pokoju i usiłował spojrzeć na wszystko przez pryzmat własnych wspomnień.
— To do ciebie — stwierdziła Ann.
— Do mnie?
— Tak. Czy ktoś wiedział, że masz do mnie przyjść? Pokręcił głową i podszedł do telefonu. Wziął słuchawkę, ważył ją w dłoni i zastanawiał się, kto i dlaczego do niego dzwoni.
Nagle zorientował się, że czegoś się boi. Czuł, jak po skórze spływa mu pot. Był pewien, że po drugiej stronie słuchawki może być tylko jedna osoba.
— Tu Neandertalczyk, Vickers.
— Ten z maczugą? — spytał Vickers.
— Z maczugą i całą resztą — odparł Crawford. — Musimy pogadać.
— W twoim biurze?
— Na zewnątrz czeka taksówka.
Vickers zaśmiał się, a jego śmiech zabrzmiał bardziej szyderczo, niż tego oczekiwał.
— Od jak dawna wiecie, gdzie jestem?
Crawford zachichotał.
— Od kiedy wyjechałeś z Chicago. Nasze analizatory są wszędzie.
— I co? Dobrze im idzie?
— Od czasu do czasu łapią jakiś sygnał.
— Nadal jesteś tak pewien swojej broni?
— Jasne. Ale…
— Nie masz się czego obawiać, przecież rozmawiasz z przyjacielem — uspokoił go Vickers.
— Musimy pomówić, i to natychmiast. Przyjeżdżaj jak najszybciej.
W tym momencie Crawford rozłączył się. Vickers odłożył słuchawkę i przez chwilę stał w bezruchu.
— To Crawford — powiedział do Ann. — Chce się ze mną widzieć.
— Czy wszystko w porządku, Jay?
— Tak.
— Ale wrócisz?
— Obiecuję.
— Mam nadzieję, że wiesz, w co się pakujesz.
— Teraz już wiem.