Wiedział, co zastanie w sklepie 1001 drobiazgów, a mimo to poszedł tam. Było to jedyne miejsce, gdzie, jak mu się wydawało, miał szansę nawiązać kontakt ze swoimi.
Wielkie okno wystawowe było rozbite, a cały budynek wyglądał tak, jak miał nieszczęście stać na drodze trąby powietrznej.
Tłum dokonał swego dzieła.
Vickers stał przed wybitą szybą i gapił się na pozostawione pobojowisko. Przypomniał sobie dzień, w którym razem z Ann wstąpił do tego sklepu w drodze na przystanek autobusowy. Pamiętał, że na dachu domu tkwił kogucik wskazujący kierunek wiatru, na podwórku znajdował się zegar słoneczny. Na podjeździe stał samochód, po którym teraz nie było ani śladu. Prawdopodobnie został wypchnięty na drogę i zniszczony, tak jak jego własny samochód.
Odwrócił się od witryny i powoli ruszył ulicą. Nie powinienem był tutaj przychodzić, pomyślał. Była to jednak jego jedyna szansa na kontakt i chociaż była to szansa raczej teoretyczna, musiał ją wykorzystać.
Skręcił za róg, gdzie zauważył spory tłum zgromadzony wokół mężczyzny, który wdrapał się na ławkę i przemawiał.
Vickers w zamyśleniu przeszedł na drugą stronę ulicy i zbliżył się do tłumu.
Mężczyzna na ławce zdjął płaszcz, podwinął rękawy i poluzował krawat. Mówił spokojnie, ale jego głos niósł się daleko po parku.
— A kiedy spadną bomby — pytał mężczyzna — co będzie dalej? Mówią wam, żebyście się nie obawiali. Mówią, żeby robić swoje i nie przejmować się. Mówią, że nie powinniście się przejmować, ale czy zastanawialiście się, co zrobią, kiedy spadną bomby? Czy wtedy będą w stanie wam pomóc?
Tu na chwilę zrobił pauzę, a tłum zamarł. Prawie wyczuwało się napięcie mięśni szczęk, które zaciskali słuchacze. Czuło się także strach…
— Nie pomogą wam — stwierdził mówca cedząc słowa powoli i z rozwagą. — Nie pomogą wam, bo nie będzie wam już można pomóc. Po prostu, moi przyjaciele, będziecie wszyscy martwi. Umrzecie w świetle, które zaleje miasto. Umrzecie i obrócicie się w pył. Pozostaną z was tylko atomy.
Z dala dobiegł głos syren, który sprawił, że tłum poruszył się niespokojnie.
— Umrzecie — ciągnął mówca — a przecież nie musicie umierać, gdyż jest inny świat, który na was czeka. Kluczem do tego świata jest ubóstwo. Ubóstwo jest przepustką, która pozwoli wam się tam dostać. Musicie tylko rzucić pracę, rozdać wszystko, co macie… a właściwie wyrzucić wszystko co macie. Możecie tam dotrzeć tylko z pustymi rękami.
Głos syren zbliżał się i tłum zaczął coś szeptać poruszony, jak wielkie zwierzę obudzone ze snu. Szept tłumu popłynął ulicą jak szelest jesiennych liści, które wiatr przegania przed burzą.
Mówca uniósł dłoń i zapadła chwila ciszy.
— Moi drodzy — rzekł — zastanówcie się nad tym. Inny świat czeka na was. Najbiedniejsi znajdą się tam jako pierwsi. Najbiedniejsi i zdesperowani, ci, dla których na tym świecie nie ma już lekarstwa. A muszę wam powiedzieć, że na Ziemi, o której mówię, nie ma bomb. Tam całe życie zaczyna się od początku. Jest to zupełnie nowy świat, ale prawie dokładnie taki jak ten, z drzewami, trawą, żyzną ziemią, zwierzyną na wzgórzach i rybami kłębiącymi się w rzekach. Jest to rodzaj miejsca, o którym wszyscy marzymy. Podstawowa różnica jednak polega na tym, że panuje tam spokój.
Wycie syren zbliżało się.
Zza rogu wyjechał samochód. Kierowca gwałtownie nacisnął na hamulce, starając się bez szwanku wyjechać na prostą. Opony zawyły, a syrena ucichła niczym w agonii.
Vickers potknął się o krawężnik i upadł. Instynktownie wysunął dłonie, dzięki czemu wylądował na czworakach. Spojrzał w bok i zauważył hamujący samochód. Wiedział, że nie uda mu się już wstać, że zanim zdoła stanąć na nogach, pojazd nie zdąży wyhamować i uderzy prosto w niego.
Nagle znikąd pojawiła się dłoń, która silnie schwyciła go za ramię i ściągnęła z ulicy.
Kolejny samochód policyjny z wizgiem opon i zamierającą syreną wyjechał zza rogu, dokładnie tak, jakby ten pierwszy zdecydował się powtórzyć nieudane wejście.
Rozproszony tłum na dobre rzucił się do ucieczki.
Dłoń pomogła mu wstać i dopiero teraz Vickers zauważył mężczyznę w wytartym swetrze, ze starą blizną na policzku.
— Szybko — rzekł mężczyzna. Kiedy mówił, blizna wiła się na policzku jak wąż, a w zaopatrzonej w bokobrody twarzy raz po raz ukazywały się białe zęby.
Człowiek siłą wepchnął Vickersa w wąską uliczkę pomiędzy dwoma budynkami, gdzie Vickers pognał naprzód, starając się nie wpaść na którąś z ceglanych ścian wyrastających po obu stronach.
Słyszał, jak wybawca biegnie za nim.
— Na prawo — rzekł mężczyzna. — Drzwi.
Vickers chwycił klamkę i drzwi otworzyły się ukazując zaciemniony hol.
Weszli do budynku i zamknęli za sobą drzwi. Stali przez chwilę w ciemności, dysząc ze zmęczenia i wsłuchując się w walenie własnych serc.
— Niewiele brakowało — zaczął mężczyzna. — Gliny coraz częściej się wtrącają. Ledwo zbierze się parę osób i…
Nie skończył zdania. Zamiast tego wyciągnął dłoń i dotknął ramienia Vickersa.
— Chodź — powiedział. — Uważaj. Schody.
Vickers podążył za nim, szukając w ciemności trzeszczących stopni. Stęchły zapach piwnicy za każdym krokiem stawał się coraz bardziej wyraźny.
Na dole schodów mężczyzna odsunął na bok zwisające prześcieradło i weszli do słabo oświetlonego pokoju. W jednym rogu stało stare, zniszczone pianino, w innym widniała sterta kartonowych pudeł. Na środku pomieszczenia znajdował się stół, przy którym siedziało czterech mężczyzn i dwie kobiety.
Jeden z mężczyzn rzekł:
— Słyszeliśmy syreny.
Mężczyzna z blizną kiwnął głową.
— Charley właśnie się rozkręcał. Tłum zbierał się już do wiwatów.
— Kim jest twój przyjaciel, George? — spytał inny człowiek.
— Uciekał, a wóz policyjny omal go nie przejechał — wyjaśnił George.
Zebrani spojrzeli na Vickersa z zainteresowaniem.
— Jak się nazywasz, przyjacielu? — spytał George.
Vickers odpowiedział.
— Myślisz, że to nasz człowiek? — spytał ktoś inny.
— On też tam był — przypomniał George. — I uciekał.
— Ale myślisz, że bezpiecznie jest…
— To swój — rzekł George, ale Vickers zauważył, że słowa wypowiadane są zbyt gwałtownie, z uporem, jakby mężczyzna zaczynał wątpić, czy postąpił słusznie przyprowadzając tutaj nieznajomego.
— Napij się — rzekł jeden z mężczyzn, przesuwając po stole butelkę w kierunku Vickersa.
Vickers usiadł na krześle i wziął butelkę.
Jedna z kobiet, ta zdecydowanie ładniejsza, zwróciła się do niego:
— Mam na imię Sally.
— Miło mi cię poznać, Sally — odparł Vickers.
Rozejrzał się. Żadna z pozostałych osób nie miała specjalnej ochoty się przedstawiać.
Podniósł więc butelkę do ust i pociągnął haust. Wino było dość marne. Vickers zakrztusił się.
— Jesteś aktywistą? — spytała Sally.
— Słucham?
— Jesteś aktywistą czy purystą?
— Aktywistą — odparł za niego George. — Stał tam razem z innymi.
Vickers zauważył, że George spocił się nieco, ponieważ obawiał się, że popełnił błąd.
— Za cholerę nie wygląda na aktywistę — stwierdził jeden z mężczyzn.
— Jestem aktywistą — zapewnił go jednak Vickers widząc, że najwyraźniej tego od niego oczekują.
— Jest taki jak ja — zauważyła Sally. — Aktywista z zasady, purysta z wyboru. Prawda? — spytała Vickersa.
— Tak — poparł ją Vickers. — Chyba tak.
Pociągnął kolejnego łyka z butelki.
— Jaki jest twój okres? — dopytywała się Sally.
— Mój okres… — powtórzył Vickers. — Ach tak, mój okres…
W tym momencie przypomniał sobie bladą, napiętą twarz pani Leslie, kiedy pytała go, który okres w dziejach uważa za najbardziej ciekawy.
— Karol Drugi — odparł.
— Dość długo się zastanawiałeś — zauważył podejrzliwie jeden z mężczyzn.
— Długo nie mogłem się na nic zdecydować — wyjaśnił Vickers. — Przez pewien czas próbowałem najróżniejszych okresów, zanim zorientowałem się, który tak naprawdę mnie interesuje.
— I w końcu zdecydowałeś się na Karola Drugiego — rzekła Sally.
— Właśnie.
— A ja wolę Azteków — odparła Sally.
— Ale przecież Aztekowie…
— Wiem, co chcesz powiedzieć — przerwała mu. — Tak nie można. O Aztekach przecież niewiele wiadomo. Ale przecież w ten sposób mogę sobie trochę pozmyślać, prawda? A to czyni zabawę jeszcze bardziej interesującą.
— To wszystko jedna wielka bzdura — powiedział George. Kiedy nie mieliśmy nic innego do roboty, można było bawić się w pamiętniki i udawanie, że żyje się w innych czasach. Ale teraz mamy pełne ręce roboty.
— George ma rację — pokiwał głową jeden z mężczyzn.
— Wy, aktywiści, nie macie racji — zaprotestowała Sally. — Najważniejsza w wizjonizmie jest zdolność przenoszenia się z obecnego czasu i wymiaru do innych epok.
— Słuchaj no — zaczął George. — Nie mam…
— Ależ zgadzam się — wpadła mu w słowo Sally — że musimy pracować dla tego innego świata. Przecież to szansa, na jaką zawsze czekaliśmy. Ale to przecież nie oznacza, że musimy rezygnować…
— Przestań już — zdenerwował się jeden z mężczyzn, postawny facet siedzący po drugiej stronie stołu. — Mam już dość tych bzdur. Nie czas ani miejsce teraz na to.
— Dzisiaj będziemy mieli spotkanie — powiedziała Sally do Vickersa. — Chcesz wpaść?
Vickers zawahał się. W słabym świetle zauważył jednak, że wszyscy patrzą się na niego.
— Pewnie — odparł. — Pewnie. Będzie mi bardzo miło.
Wziął butelkę, napił się i podał George'owi.
— Niech przez jakiś czas nikt nie wychodzi — powiedział George. — Lepiej, żeby gliniarze trochę ochłonęli.
Upił wina i podał butelkę dalej.