Tiril i Móri przeżywali w Theresenhof bardzo piękne chwile.
Nigdy wcześniej nie mogli się całkowicie wyzbyć napięcia i być szczęśliwi. Duchy teraz się nie pokazywały, wiedzieli jednak, że są z nimi, i Tiril wyobrażała sobie, że one też cieszą się z „istnienia”, jeśli w odniesieniu do nich takiego wyrażenia można użyć. Ludzie w pięknej dolinie byli życzliwi i pogodni, Theresa czuła się spokojna jak nigdy dotychczas, a Nero po prostu promieniał szczęściem. Przedsiębrał długie wyprawy po swoich łąkach i polach, świetnie wiedział, że nie wolno mu gonić owiec, ale przecież można je trochę postraszyć, choćby dla zabawy. Śmiesznie było patrzeć, jak umykały w popłochu. Warto było takie chwile radości okupić wymówkami w rodzaju: „Fe, Nero!” albo „Jak ci nie wstyd? Taki mądry pies!” Z tyłu za domem pani Theresa hodowała mnóstwo przeróżnych ptaszków, które codziennie karmiła. Obowiązkiem Nera było trzymać koty z daleka od ptaszarni, który to obowiązek wypełniał z lubością. Czasami rozpoznawał też krążące nad ptaszarnią jastrzębie, których po prostu nienawidził. Jazda stąd! Wynocha, szczekał wtedy na całe gardło.
Łąki i zagajniki, oto jego eldorado! Lasy iglaste w Austrii nie były takie mroczne i ponure ani takie gęste i kłujące jak w Skandynawii. Na Południu sosny rosły z rzadka na mięciutkich łąkach, a drzewa nie były takie wysokie jak na Północy. Nowe tereny Nera to prawdziwe lasy z bajki, radość dla ludzkich oczu. To krajobraz jak stworzony, by dzieci bawiły się tu w chowanego, do urządzania śniadań na trawie i majówek z tańcami elfów wśród drzew. A w zimie, kiedy spadał śnieg, las jarzył się mnóstwem iskierek, drzewa zaś wyglądały niczym świąteczne choinki. Nero często hasał pomiędzy sosnami i nikt go nie karcił ani nie upominał.
To był cudowny czas.
Móri chodził spokojnie po polach i zabudowaniach, oglądając swój majątek. Na razie właścicielką była Theresa, z czasem jednak Tiril i Móri mieli przejąć wszystko. Rozmawiał przyjaźnie z ludźmi i zwierzętami. Móri łatwo uczył się obcych języków, bardzo szybko pojedyncze słowa układały się w całe zdania. I on, i Tiril rozumieli już od dość dawna niemiecki, co innego jednak rozumieć język, a co innego posługiwać się nim w mowie. Ale teraz oboje zaczynali mówić swobodnie.
Móri bardzo starannie ukrywał swoje magiczne zdolności, a jeśli musiał się nimi posłużyć, czynił to niezwykle ostrożnie. Nie wolno było narażać rodziny. Ale oczywiście niekiedy robił to i owo w ukryciu, pomagał starym, chorym ludziom lub źle potraktowanym zwierzętom, pielęgnował okaleczone drzewa. Zdarzyło się też, że wydobył kilku niewinnych ludzi z więzienia, posługując się bardzo silnymi runami. Ta ostatnia sprawa narobiła trochę szumu, nikt nie rozumiał, jak to się stało, i Móri ostatecznie uznał, że nie było to rozsądne przedsięwzięcie. Mógł narazić na szwank swoje sprawy, ale chodziło o młodych wiejskich chłopców, całkiem niewinnych, a bardzo źle traktowanych. Słyszał, że nawet ich torturowano.
Na ogół bardzo dbał, by to, co robi, wyglądało możliwie najbardziej niewinnie. Ci zaś, którym pomagał, nawet jeżeli to i owo ich zastanawiało, nigdy nie pisnęli ani słowa. Wszyscy chcieli zachować przyjaźń tego potężnego i bardzo sympatycznego czarownika. Z początku trochę się, oczywiście, bali ponurego, przejmującego spojrzenia jego głęboko osadzonych, ciemnych oczu. Bardzo szybko jednak odnajdywali w nich smutek i wyrozumiałość. Móri był przyjacielem wszystkich w majątku, wszyscy też podziwiali go i patrzyli na niego z szacunkiem prawie tak wielkim jak na księżnę i jej miłą córkę, małżonkę Móriego. Ludzie z dworu mieli świadomość, że zrobią dla swoich państwa, co tylko będzie trzeba, a państwo wynagradzali ich za to sowicie, zapewniając im opiekę, troskliwość i byt materialny. Nigdzie ludziom nie było tak dobrze jak tutaj, toteż zdarzało się nierzadko, że przychodzili do Theresenhof obcy szukać pracy w majątku. Ale możliwości zatrudnienia były ograniczone.
Minęła zima i wiosna, nadeszło lato.
Tiril czuła się bardzo dobrze, była zaskoczona, że oczekiwanie dziecka to taka prosta sprawa. Theresa i Móri dziwili się również, po Tiril właściwie nic nie było widać. Młoda kobieta była po prostu radosna.
Chociaż czasami ogarniał ją trudny do wytłumaczenia lęk.
Ale Tiril pochłaniały własne myśli.
Często w nocy leżała nie śpiąc. Pomóż mi, błagała bezgłośnie, wpatrując się w piękne, jasne niebo wznoszące się nad ziemią w tę niezwykłej urody eteryczną letnią noc. Nie chciała mieć na oknach ciężkich zasłon, jedynie muślinowe firanki, białe w delikatne kropki, chciała wciąż widzieć krajobraz za oknami. Na ogół okna były uchylone i nocny wiatr poruszał firankami.
Móri spał, a Tiril nigdy mu nie opowiadała o swoich bezsennych godzinach. To wtedy jej zmartwienia i lęki ożywały, to wtedy dostrzegała grozę tego, co uczynili. Powołali do życia dziecko zgodnie z wolą duchów.
Czy to zły, czy dobry znak?
Powinna była czuć się taka szczęśliwa. Niebezpieczeństwo ze strony nieznanych prześladowców już jej nie zagrażało, odnalazła rodzoną matkę, która dała jej wspaniały dom, mogła mieć przy sobie swego ukochanego Nera… Ale to wszystko nic, miała bowiem przede wszystkim Móriego. Móri należał do niej na zawsze, czuła się do niego coraz bardziej i bardziej przywiązana.
Tiril wiedziała, że Móri kocha ją niemal rozpaczliwą miłością. Jakby nie wierzył, że zdoła ją zatrzymać przy sobie, tak gwałtownie ją niekiedy obejmował.
To dziwne, bo czyż nie rozumiał, że odkąd spotkała jego, żaden inny mężczyzna nie może mieć dla niej najmniejszego znaczenia? Wciąż była niemal tak samo zafascynowana jego tajemniczością, jego głębokim smutkiem, tymi sugestywnymi, głęboko osadzonymi oczyma, jego zmysłowością, jak tamtego dnia, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy. Był cudownym i bardzo czułym kochankiem, ale czułym tylko do pewnych granic, potem przychodził taki moment, kiedy zdawał się zapominać o wszystkim i brał ją z dziką, egoistyczną gwałtownością. Jakby w tych najgorętszych chwilach płonął i jakby również ją chciał cisnąć w płomienie, a ona starała się z całych sił opanować i powstrzymać swoje pragnienia, bała się bowiem okazywać zbyt otwarcie podniecenie i pożądanie. Ale opanować się nie mogła, w każdym razie nie tak, jak by chciała.
Teraz jednak już od bardzo dawna nie odważyli się do siebie zbliżyć, oboje bowiem wyczuwali, że rozwijające się życie jest nieskończenie delikatne i potrzebuje jak najwięcej troskliwości.
Czasami Tiril zastanawiała się, czy przypadkiem nie popełnia błędu, sądząc, że jest w ciąży, to mające się narodzić dziecko prawie nie dawało o sobie znać. Wiedziała, że ono tam jest, ale czuła tak, jakby nosiła w sobie płód elfa, takie jej się zdawało eteryczne.
Inna jeszcze sprawa napełniała ją przerażeniem, ale z nikim, nawet z Mórim, nie odważyła się o niej rozmawiać.
Wielokrotnie w ciągu ostatnich tygodni dostrzegała coś kątem oka, kiedy się jednak odwracała, w pobliżu nie było nikogo ani niczego. Nie mogła więc widzenia opisać nawet sama przed sobą, ale zdawało jej się, że to wy – soki czarny cień, który początkowo stanowił jedynie czarny punkt daleko nad horyzontem. Podpowiadała jej to wyobraźnia, bowiem niczego konkretnego nie zauważała. Później ów cień pokazywał się jakby bliżej i bliżej, a potem był już tuż – tuż, okropnie blisko.
Widywała go też we śnie. I wtedy zjawa była dokładnie taka, jak Tiril sobie wyobrażała: Niepospolicie wysoka, smoliście czarna sylwetka, która szła za nią w pewnej odległości, jakby jej pilnowała. Było to w najwyższym stopniu nieprzyjemne i przerażające ponad wszelkie granice, ale nie miała z kim na ten temat porozmawiać. Nie umiała o tym mówić, bo ów cień był jakby przeznaczony tylko dla niej i nikt inny nie powinien był o nim wiedzieć.
W ostatnim czasie zjawa stała się nieco bardziej konkretna, tak się Tiril zdawało. Kiedy szła z Nerem na wieczorną przechadzkę pośród pięknych łąk, czuła obecność zjawy za plecami, a ściślej biorąc: czuła jej spojrzenie na karku. Odwracała się, oczywiście, bo była przekonana, że cień znajduje się bardzo blisko, ale – rzecz jasna – niczego nie dostrzegała.
Nero zdawał się też niczego nie widzieć. A co dziwniejsze, Tiril jakoś nie mogła łączyć tego tajemniczego cienia z istotami, które podążały za Mórim. Te istoty z jej cieniem nie miały nic wspólnego.
Nie, ten był przeznaczony wyłącznie dla niej.
To straszne; za każdym razem, kiedy zdawało jej się, że cień za nią stoi, czuła ciarki przechodzące po plecach.
Było to w czerwcu. Kolejna bezsenna noc, jakich ostatnio Tiril miewała coraz więcej. Wydarzyło się coś niezrozumiałego.
Przez cały dzień odczuwała jakiś niepokój w ciele, ale nie chciała nic mówić Móriemu, bo był to tylko… no właśnie, niepokój.
Teraz leżała na łóżku i wpatrywała się w jasną noc za oknem. Zaczynało już świtać, jeszcze co prawda było bardzo wcześnie, zaledwie przed kilkoma godzinami się ściemniło, ale przecież czerwiec to cudowny czas krótkich nocy.
Móri przez cały dzień ciężko pracował, w majątku budowano nową oborę i chciał być z ludźmi. Teraz więc spał głęboko.
Czas Tiril jeszcze się nie zbliżał, miała przed sobą co najmniej dwa, może nawet trzy tygodnie. Więc ten niepokój musiał pochodzić z jakiegoś innego źródła.
Kiedy tak patrzyła w okno szeroko otwartymi oczyma, na dworze nagle pociemniało. Z wolna, a jednak bardzo szybko, światło zniknęło, zarówno na zewnątrz, jak i w pokoju.
Czy ja ślepnę? pomyślała przestraszona.
Chciała obudzić Móriego, ale stwierdziła, że nie jest w stanie się poruszyć. Krzyczeć też nie mogła.
Ratunku, co się ze mną dzieje, myślała w panice. Co to takiego?
Łóżko zaczęło wirować wraz z nią. A może traciła przytomność? Usiłowała zatrzymać na czymś wzrok, ale wszystko spowijały gęste ciemności.
O Boże, Móri, ja umieram!
Wirowanie ustało.
Nagle zobaczyła siebie z pewnej odległości, szła przez jakieś pustkowia. Znajdowała się w tym ciele, które szło, a jednocześnie w tym, które leżało na łóżku, było to straszne doznanie, nie byłaby w stanie go wytłumaczyć.
Żeby się nie dać kompletnie przytłoczyć wrażeniom, skupiła się jedynie na tym, czego doznawała i co odczuwała Tiril wędrująca samotnie po polach. Wtedy zaczęła widzieć wyraźniej, jakby tajemnicze światło nocy powróciło.
Wokół niej rozciągały się bezkresne bagna. Idąc przez nie odczuwała nocny chłód. To znaczy znajdowała się już bardzo daleko na bagiennej przestrzeni, kiedy cała ta wizja się zaczynała. Nie odwracaj się, Tiril! Cień!
Wszędzie wokół migotały te maleńkie niebieskie światełka. Błędne ogniki, wędrujące ognie czy jak tam lud nazywa takie zjawiska.
Wokół rozlegały się też szepty, słabe, niemal niedosłyszalne szepty. Zdawało jej się, że dociera do niej coś jakby „Czekamy. Czekamy”.
Czy po mokradłach nie błądzą karły ze swoimi latarniami? Nie widziała wyraźnie pełgających płomyków, bo nad ziemią unosiła się mgła. Światełka poruszały się, strzelały w górę i przygasały. Tiril próbowała podejść do najbliższego. Chciała zobaczyć, co to.
O, tam, właśnie przy tej dziurze w ziemi, do której się zbliżała. Wyciągnęła rękę w stronę matowoniebieskiego płomyka…
Ziemia usunęła jej się spod nóg i całe widzenie zniknęło. Tiril leżała znowu w swoim łóżku, ale zdawało jej się, że stoi nad tą dziurą w bagiennej ziemi, na tym grząskim, zdradliwym gruncie, i uchwyciła się mocno brzegu materaca, żeby nie wpaść.
– Móri, Móri, ja spadam – zdawało jej się, że tak właśnie woła, ale nie mogła tego zrobić, bo w pobliżu nikogo nie było, choć wiedziała, że mąż leży obok niej.
Mój Boże, mój Boże, co to jest, myślała zrozpaczona. Co się ze mną dzieje?
Jakiś basowy głos narastał do siły grzmotu, dudniło jej w uszach, a ciemności stawały się coraz głębsze. Coś ciągnęło Tiril w dół, coś niby tańczący, huczący sztorm. Musiała zamknąć oczy, mimo wszystko jednak czuła, że obraca się w coraz szybszym tempie, zsuwając się wciąż niżej i niżej, jakby ją wsysał jakiś potężny wir.
Nagle wszystko ustało.
Po długim, pełnym przerażenia czekaniu odważyła się w końcu otworzyć oczy.
Zielonkawe światło rozjaśniało delikatnie sklepienie, pod którym się znajdowała.
Sklepienie? Gdzie się podziała piękna sypialnia w Theresenhof?
Tiril nie rozumiała niczego.
Z bardzo daleka docierał do niej głos smutnego męskiego chóru, o którym opowiadał Móri. Pełne żalu modły umarłych czarnoksiężników, proszących o wybaczenie ich złych postępków.
W powietrzu czuło się zapach zbutwiałej ziemi i Śmierci.
Znajduję się w krypcie grobowej, pomyślała nieoczekiwanie przytomnie. Ale co ja tu robię?
Wiedziała, że nie śpi i że to wszystko nie jest sennym marzeniem. Leżała w łóżku i patrzyła na poruszane wiatrem firanki, kiedy ciemności pochłonęły pokój i krajobraz za oknem. I to, co teraz przeżywała, to nie był żaden stan przejściowy między snem a jawą.
– Gdzie ja jestem? – szepnęła, a w każdym razie próbowała wypowiedzieć takie słowa, lecz głos odmówił jej posłuszeństwa.
Nie poznawała tego miejsca, nigdy przedtem tu nie była. To nie były ani krypty grobowe w Tiersteingram, ani kościół w Holar, ani żadne inne miejsce, w którym kiedyś była.
Coś przepłynęło koło niej. Cień…?
Nie, zresztą cokolwiek to było, już zniknęło.
W miarę jednak jak jej oczy przyzwyczajały się do tego zielonkawego mroku, dostrzegała coraz więcej cieni. I teraz je rozpoznawała.
– Nidhogg – próbowała wyszeptać.
Siadały na krawędzi jej łóżka, bowiem nadal w nim leżała, tylko że Móriego nie było.
Tiril bała się jego towarzyszy.
– Dlaczego ja tutaj jestem?
– Musisz zostać przygotowana – odpowiedział Nidhogg skrzekliwym głosem.
– Do czego?
– Przecież wiesz.
Zjawili się wszyscy. Widziała wśród nich własnego ducha opiekuńczego, uśmiechał się do niej uspokajająco, ale ona nie była w stanie odpowiedzieć mu tym samym.
– Dlaczego widzę te ogniki?
– Nie są przeznaczone dla ciebie.
Nauczyciel ujął ją pod łokcie i zmusił, by usiadła.
– Nie dotykaj mnie – jęknęła zdjęta nagłym strachem.
– No, no, dobrze już, dobrze, będziesz musiała przez to przejść.
– Ale ja nie chcę! Pozwólcie mi odejść!
– Tiril – upomniał Nauczyciel z wielką cierpliwością., – Wiedziałaś o tym od dawna. Teraz już za późno na protesty i żale.
Próbowała się cofać.
– Dlaczego chcecie sprawić mi ból?
– Nic ci nie zrobimy, powinnaś o tym wiedzieć. To do Móriego powinnaś mieć pretensje, nie do nas. Teraz wokół niej stali wszyscy. Tiril nie odrywała od nich oczu.
– Czego wy ode mnie chcecie, duchy śmierci?
– Przekonać cię, że powinnaś być ostrożna. Prosić cię, byś chroniła to, co należy do nas.
Tiril poczuła zimny pot na plecach.
– O co wam chodzi?
Nauczyciel powiedział:
– Nigdy nie pozwól mu iść dalej na Południe! Już i tak znaleźliście się zbyt daleko od domu. Mimo wszystko to dobrze, że przyszliście tutaj.
– Mówicie zagadkami, panie.
– Pozwól mu wypełnić jego zadanie! Nie powstrzymuj go! Nie trać czasu na bezsensowne walki na Południu ani na żadne poszukiwania. Pozwól mu wypełniać jego wolę.
Tiril spoglądała to na jednego, to na drugiego.
– Bo ono jest nasze – dodał Duch Zgasłych Nadziei.
Tiril jęczała bezradnie, niezdolna wykrztusić ani słowa.
– Ty dostaniesz więcej – rzekł Nauczyciel. – Ale to jest nasze.
– Nie! – krzyknęła stanowczo.
– Tak po prostu musi być. Pamiętaj o ostrożności! o wielkiej ostrożności. Na Południu istnieją złe siły, nie pozwól, by znalazły się blisko ciebie. I jeszcze jedna ważna sprawa: Nie nadawaj mu imienia bez nas! To my będziemy decydować o imieniu.
„To”. „Ono”. Przez cały czas tak mówili. W takim razie nie wiedzą, co to będzie. Tiril poczuła coś w rodzaju złośliwego triumfu, że jednak nie wszystko jest przed nimi otwarte.
Po chwili ogarnęła ją rozpacz.
– Nie możecie zrobić nic złego takiej niewinnej istocie – powiedziała gwałtownie.
– O tym Móri powinien był pomyśleć wtedy, kiedy próbował wskrzeszać zmarłych w kościele w Holar. Powinien był rozumieć, że my łapczywie pochwycimy nadarzającą się okazję.
– Jaką okazję? Czego wy chcecie, do czego zmierzacie?
– To nasza sprawa, nie twoja. Ty jesteś tylko pośredniczką.
– No to pomóżcie nam w zamian za to! Pomóżcie nam przeciwko tym, którzy nastają na nasze życie!
Oblicze Nauczyciela pociemniało.
– My tej siły nie znamy. Ale na tobie spoczywa odpowiedzialność, by je dla nas uchronić również przed tą siłą.
– To niesprawiedliwe! Chcecie brać, nic w zamian nie dając!
– Nic ci o tym nie wiadomo.
Ręce wyciągały się, by jej dotknąć. W następnej chwili Tiril krzyknęła śmiertelnie przerażona. Zamknęła się nad nią wielka ciemność.
„Mgliste postaci widziałem w oddali,
Długie szeregi uśpionych pokoleń,
Wciąż pogrążonych w nadziei i wierze,
Że zbudzi je słońce, co ciemność pokona,
Cicho drzemiące bliziutko przy sobie,
Jedno przy drugim w spokojnym grobie”.
Fragment pierwszej części poematu
Gustafa Frödinga „Sny w Hadesie”.