Rozedrgane ogniki, chybotliwe światełka, latarnicy…
Wszystko poruszą się w nieustannym tańcu, w letni wieczór płomyki pełgają po bagnach i mokradłach. Wabią na manowce człowieka, przekonanego, że maleńkie światełka zapala ludzka dłoń.
Wyprowadzają wędrowca daleko na bagienne bezdroża, kierują jego kroki na zdradliwe ścieżki, a potem porzucają, by zapadł się na zawsze w oparzelisko, gdzie z czasem jego ciało samo przemieni się w takie niebieskie ogniki, zapalające się w ciche, nastrojowe wieczory.
„Czy nikt nigdy nie nadejdzie, czy nie pojawi się ten wyczekiwany? Przez setki lat świecimy tutaj, straszymy, czarujemy te człowiecze dzieci. I czekamy od wieków na jednego jedynego. Na tego, który się nami zajmie. Ukoi naszą udrękę.
Czekamy.
Czekamy…”
Tiril leżała spokojnie i patrzyła, jak w srebrnym świeczniku na nocnej szafce powoli dogasa płomień. Mogła wyciągnąć rękę i zdusić go, ale nie chciała. To fascynujące przyglądać się dramatycznej walce konającego światła. Myśli dziewczyny płynęły w rozmarzeniu daleko, od troski o przyszłość ku zdziwieniu, jacy miii są dla niej najbliżsi.
Móri… że też on mógł się zakochać w kimś tak pospolitym jak Tiril! Czy naprawdę zasłużyła sobie na jego miłość? Kiedy on się nareszcie znudzi i porzuci ją?
No a matka? Przecież musi się czuć rozczarowana córką, która nie odznacza się niczym szczególnym, ani wyglądzie, ani pod względem zdolności.
Ale przecież oboje ją kochają! Okazują jej to każdego dnia, każdej godziny!
Kiedy myślała o Mórim, o tym, że leżał w jej ramionach i szeptał jej do ucha cudowne słowa miłości, że chciał być z nią, jej serce zaczynało bić mocno, podniecone. Znowu rozpaczliwie tęskniła za jego bliskością.
Ogarnięta nagłymi, wyrzutami sumienia pomyślała jednały Ale ja jeszcze nie chcę mieć dziecka, jeszcze na to za wcześnie! Móri i ja musimy trochę pobyć sami ze swoją miłością. I wcale też nie czuję się dojrzała do macierzyństwa, nie pragnę potomka, nie znajduję w sobie macierzyńskiego instynktu, na myśl o ciąży ogarnia mnie niechęć.
Był jednak również inny powód, dla którego miała nadzieję, że alarm okaże się fałszywy. Ona i Móri byli okropnie nieostrożni. Przez cały czas myśleli o własnym szczęściu, wierzyli uspokajającym zapewnieniom niewidzialnych towarzyszy Móriego, że jeśli się pobiorą, nie stanie się nic złego.
Im nie, oczywiście! Ale czy ona lub Móri pomyśleli 6 tym trzecim, które mogło być zamieszane w ich sprawy?
Śmiech podążających za nimi krok w krok niewidzialnych istot wciąż brzmiał w jej uszach. Z czego się tak śmieją, skoro obiecali jej i Móriemu bezpieczeństwo? Ta myśl ją przerażała.
Daleko na południu znajdował się ktoś, kto również się martwił, ale z całkiem innych powodów.
Skąpe wiązki słonecznego światła przedzierały się przez chropowatą powierzchnię małych szybek. Mury były grube, nisze okienne głębokie. Niewiele zostawało ze słonecznego blasku, kiedy promienie padały w końcu na szerokie deski podłogi.
Pokój był mroczny, ale wytworny. Krzesła w stylu saksońskim, barokowa szafa, wykwintne drewno, które pociemniało przez lata, wszystko świadczyło o bogactwie tego domu. Z zewnątrz docierały przyciszone odgłosy wielkiego portu, głośno wykrzykiwane polecenia, skrzypienie żurawi, łoskot ciężkich beczek spadających na kamienną keję.
W pokoju powietrze było aż ciężkie od podniecenia i frustracji.
Brat Lorenzo, najbliższy człowiek Wielkiego Mistrza, był wściekły z powodu zadania, jakie mu przydzielono.
Zawsze bardzo dbał o swoją godność i może nawet jeszcze bardziej o swoją wygodę. Jego wysoka pozycja w Zakonie Świętego Słońca pozwalała mu decydować, gdzie będzie mieszkał, a on wybrał kraj słońca i ciepła, gdzie winorośl ozdabia okna, wina zaś można mieć w dzbanach, ile się tylko zapragnie.
I oto teraz Mistrz, chłodno i z pełną świadomością, a także nie bez odrobiny satysfakcji, polecił mu jechać do zimnej, barbarzyńskiej Skandynawii i pozbawić życia jakąś zupełnie nic nie znaczącą kobietę! Zadanie raczej dla któregoś nędznego nowicjusza w Zakonie, proste aż do obrzydzenia.
Lorenzo, niewysoki mężczyzna o szerokiej, zdradzającej brutalność twarzy, ze złością wrzucił do kufra ciepły sweter. Żona mu go przyniosła, przekonana, że w tych dalekich zimnych krajach będzie go potrzebował. On też o tym wiedział, żona nie musi takich rzeczy podpowiadać. Ale zdawało mu się, jakby żona nakłaniała go do tej podróży. Popędzała go. Jego, głowę i patriarchę w zamożnym kupieckim domu!
Nikt w rodzinie nie miał pojęcia o jego osłoniętej największą tajemnicą przynależności do Zakonu. Wrócił właśnie do domu z wielkiego spotkania w tajemnej siedzibie Zakonu głęboko pod ziemią. Spotykali się tam wszyscy dwa razy w roku. Musieli odbywać długą podróż, ale czynili to bez szemrania. Przybywali z całej Europy, wszyscy Wybrani, by czcić Słońce i prosić je o błogosławieństwo. Oczywiście nie to słońce gorejące na firmamencie, lecz ich tajemnicze Słońce, które znali tylko oni sami.
W przerwach pomiędzy spotkaniami utrzymywali kontakty listowne, odwiedzali się nawzajem, albo lecz to dotyczyło jedynie Wielkiego Mistrza – porozumiewali się poprzez telepatycznie wysyłane dekrety i polecenia.
No i teraz właśnie Lorenzo otrzymał polecenie.
Księżna Theresa Holstein – Gottorp, z Habsburgów. To ją należało zgładzić.
Takie zero, kompletne nic.
No cóż, zadanie jest nadzwyczaj proste. Brat Lorenzo był mimo wszystko wdzięczny, że nie będzie musiał rozprawić się z tą młodszą, z Tiril Dahl. To by dopiero było upokarzające, polować na dziewczynę z gminu! Ktoś jego pokroju?
Promień słońca padł na starannie wypolerowany nosek jego buta. Lorenzo uniósł głowę i stał przez chwilę z płaszczem podróżnym w ręku. Oczy tkwiły głęboko pod ściągniętymi brwiami.
Dziewczyna pozbawiona jakiegokolwiek znaczenia, a mimo to stoi za nią jakaś diabelska siła. Pobożny Lorenzo znał tylko jedną złą siłę, nie był w stanie wyobrazić sobie innego przeciwnika niż diabeł.
Iluż to rycerzy Zakonu Świętego Słońca utraciło życie z jej powodu?
Georg Wetlev. Mondstein. Heinrich Reuss von Gera. Hańbiąca śmierć! Potężny Horst von Kaltenhelm żył co prawda, ale w jakim stanie?
Niepojęte!
Tak wielkiej siły nie posiada żadna kobieta, nie może jej posiadać! Kobiety to istoty pozbawione wartości! Nie powinny były zostać stworzone!
A w ogóle…
Lorenzo ponownie przerwał swoje przymusowe pakowanie. Szkoda, że nie mógł być przy tym, kiedy Heinrichowi Reussowi wymierzano najwyższą karę! Chętnie by popatrzył na upokarzającą, zadawaną w wymyślnych torturach śmierć: Lecz dla uczestników spotkania – siedem razy po trzech rycerzy – nadszedł czas przełomu, choć teraz ich liczba została zredukowana do siedemnastu, tak że trzeba zdobyć nowicjuszy, by hierarchia mogła być zachowana.
Teraz nadszedł też czas przełomu dla Lorenza, musiał wyjechać z pięknej Genui na północnym wybrzeżu Italii.
Pełen uzasadnionych skarg i żalów rozpoczynał Lorenzo swoją wyprawę na północ. Służący załadowali jego skrzynie i kufry na statek, który miał go przewieść przez Gebel al Tarik [1] i dalej przez niebezpieczne Biskaje ku nieskończenie dalekim duńsko – niemieckim brzegom Szlezwika – Holsztynu. Bracia zakonni bowiem nie nadążali za częstymi i pospiesznymi przeprowadzkami księżnej i byli przekonani, że znajduje się ona nadal w zamku Gottorp, jak przystoi pogrążonej w żałobie wdowie.
Wielki Mistrz obiecał pomóc Lorenzowi przez wywarcie z oddali psychicznej presji na tę nędzną kobietę. Ale Mistrz wyrażał się ze znacznie mniejszym niż zwykłe entuzjazmem na temat tej swojej niezwykłej umiejętności. Może w nią wątpił? Nie, to z pewnością niemożliwe! Czyż nie sprowadził tym sposobem do siebie Heinricha Reussa? To prawda, sprowadził, Tiril Dahl jednak nie przybyła na jego uporczywe wołania.
Ta okropna, nic nie znacząca dziewczyna naprawdę ma związki ze złymi siłami. Brat James powiedział o niej: „A damsel of no importance”, i miał rację.
A przecież ścigano ją od wielu lat, czynił to cały rycerski zakon.
Strażnicy Świętego Słońca.
Na myśl o Słońcu, tej złocistej, promiennej kuli, dreszcz pomieszanej z lękiem rozkoszy przeniknął brata Lorenza. Słońce, cel, a zarazem środek.
W ciągu dziejów istniało wiele ezoterycznych zakonów. Były zakony żyjące w klasztorach, jak franciszkanie i cystersi, oraz zakony rycerskie, jak joannici, templariusze, krzyżacy i wieję, wiele innych, mniej znanych. Wszystkie przeznaczone dla mężczyzn, rzecz jasna. Większość z nich pochodzi z czasów wypraw krzyżowych i wyrosła z chrześcijaństwa. Lecz Zakon Świętego Słońca nie ma z chrześcijaństwem nic wspólnego. Jest zgromadzeniem bardzo starym, a prawdziwy jego wiek zna chyba tylko sam Wielki Mistrz. Bracia zakonni, rycerze, jak lubią siebie nazywać, pochodzą z różnych krajów. To niezbędne, skoro chcą osiągnąć ten niewypowiedziany cel, do którego wszyscy dążą. Trzeba zbierać informacje w różnych stronach świata. Bowiem wszędzie pozostały teraz już tylko szczątki pierwotnej wiary.
Ich ezoteryczne umiejętności odnoszące się do zagadek ziemi są ogromne. Jest to wiedza, którą dziedziczą po dawno minionych czasach, teraz już żaden z nich nie wie, jak odległe to czasy. Ale wielka tajemnica, którą znają tylko bracia zakonni, tajemnica Słońca, jest tą siłą, która pcha ich z gwałtowną, przerażającą energią do poszukiwania dwóch ostatnich brakujących fragmentów.
Dlatego trwa ów nieustanny pościg za nic nie znaczącą Tiril Dahl.
Dlatego teraz ścigana jest również jej matka.
Theresa von Holstein – Gottorp, z domu Habsburgów, jest w gruncie rzeczy nieistotnym ogniwem. Ale mogłaby, najzupełniej przypadkowo, stać się groźna. Dlatego musi zostać wyeliminowana.
Tiril natomiast wprost przeciwnie. Tiril jest groźna. Od wielu lat poszukiwano jej bezskutecznie i w końcu znalazła się w Bergen. Ale później raz po raz wyślizgiwała im się z rąk.
Muszą ją pochwycić. Żywą. I to jak najszybciej. Teraz czas zaczyna naglić.
Wielki Mistrz był jedynym, który trzymał w ręku wszystkie wątki tajemnicy, z wyjątkiem owych dwóch, znajdujących się u Tiril. Wszystkie pozostałe jednak należały do niego. Strzegł ich pożądliwie i nie chciał się podzielić nawet częścią swej wiedzy ze współbraćmi. Teraz jednak zaczynał się starzeć. Mógł żyć jeszcze co najwyżej dwadzieścia lat. Ale wtedy będzie bardzo stary, nawet potwornie stary.
Jak dalej tak pójdzie, to zabierze tajemnice ze sobą do grobu.
Dla tego wszystko musi się stać jeszcze za jego życia.
Rycerze zakonni rozmyślają oczywiście o buncie. Rozważają, czy by go nie zmusić do wyjawienia prawdy, do przekazania jej komuś młodszemu.
Na przykład mnie, bratu Lorenzo, powtarzał w myślach nieszczęsny podróżnik, przewieszony przez reling statku, dręczony morską chorobą na stosunkowo dziś spokojnym obszarze Biskajów.
Z całego serca i żołądka pragnął teraz znajdować się znowu na lądzie, ale też nie opuszczało go poczucie, że życzyłby sobie być członkiem Zakonu, któremu okazywano by więcej zaufania. Tak jak bratankowi Wielkiego Mistrza. Chodziło nie o to, że ów bratanek wiedział specjalnie dużo, ale o to, że Wielki Mistrz był z nim wprost obrzydliwie szczery. Pewnego dnia Lorenzo będzie musiał coś z tym zrobić. Może nasypie, na przykład, bratankowi czegoś do wina?
Bo przecież najwyższym rangą po starcu był właśnie Lorenzo. I nikt nie ma prawa wciskać się pomiędzy niego a Wielkiego Mistrza!
Żebyż tak można było wydobyć prawdę z tego starca! Poznać tajemnicę.
Tylko że nikt nie miał prawa powstać przeciwko Wielkiemu Mistrzowi. Jeden z rycerzy zakonu tak uczynił. Próbował wyciągnąć wszystko od Mistrza. Najpierw pochlebstwem i ostrożną przebiegłością. Próbował przekonywać, że w razie odejścia Mistrza bracia zakonni pozostaną bezradni.
Okazało się jednak, że była to głupia taktyka. Mistrz nie chciał słyszeć o niczym, co nastąpi po jego odejściu.
Dlatego niecierpliwy brat zakonny spróbował czegoś, co można określić jako metodę nacisku. Dawał do zrozumienia, że w razie czego można będzie sięgnąć nawet do tortur.
Nigdy nie powinien był tego robić. Przerażony Lorenzo (który w gruncie rzeczy sprzyjał zuchwałemu buntownikowi) był świadkiem, jak oczy Wielkiego Mistrza pociemniały. Potem rozjarzyły się niczym płonące węgle, miotały skry, a przeciwnika dosięgły śmiertelne promienie. Wypaliły mu oczy, oślepiły.
Ów brat zakonny żył teraz jako niewidomy, bełkoczący żebrak w swoich rodzinnych stronach, we Francji. Nikt nie rozumiał, co mówi, w poparzonych rękach, którymi tamtego dnia starał się zasłonić oczy, nie mógł utrzymać pióra, by zapisać swoje myśli i w ten sposób przekazać wiedzę o groźnej sile Wielkiego Mistrza. Biedak został, oczywiście, wykluczony z Zakonu Świętego Słońca.
I Wielki Mistrz zachował swoją tajemnicę.
Nie tylko Lorenzo patrzył podejrzliwym wzrokiem na bratanka Wielkiego Mistrza. Wielu braci szeptało pomiędzy sobą o nepotyzmie, czyli faworyzowaniu najbliższych krewnych. Wszyscy wiedzieli, że bratanek jest wyjątkowo wysoko ceniony za swoje zasługi, bowiem to on zdobył kielich. Prastary kielich Habsburgów z reliefem przedstawiającym baśń o morzu, które nie istnieje.
Wielki wyczyn bratanka, który poza tym był niewiele znaczącym pionkiem w życiu Zakonu.
Boże, czy daleko jeszcze do lądu? Lorenzo trwał bez życia przewieszony przez reling i nienawidził wszystkiego, co ma związek z morzem. Do domu będzie wracał drogą lądową, chociaż to oznaczało większe zagrożenia i niebezpieczeństwo ataku ze strony rozbójników oraz wszelkiej innej hołoty.
No cóż, przynajmniej jedno się wyjaśniło. Wielki Mistrz ma do niego zaufanie. Misja Lorenza w Skandynawii była osłonięta tajemnicą. Wielką tajemnicą. O jego podróży nie wiedział nikt w Zakonie, z wyjątkiem Mistrza i jego samego. Nie wiedział o niej nawet ten przeklęty bratanek. Przyjemnie było o tym myśleć.
Mistrz podkreślał wielokrotnie, że to bardzo ważna sprawa, by nikt a nikt oprócz nich obu nie miał pojęcia o podróży.
I Lorenzo doskonale wiedział, dlaczego tak musi być.