Miało się już ku południowi, postanowili więc, że dziś nie pojadą dalej i jeszcze jedną noc spędzą w gospodzie pod Hochstadt. Theresa potrzebowała odpoczynku po wielkim wysiłku fizycznym i psychicznym.
Wieczorem jednak o mało nie doszło do katastrofy.
Skończyli kolację, ale zarówno gospodarze, jak i goście siedzieli jeszcze przy stole i rozmawiali. Tyle się przecież wydarzyło, nie co dzień też zatrzymywali się w gospodzie goście książęcego rodu.
– Proszę mi powiedzieć, wasza wysokość – zwrócił się Móri do księżnej. – Proszę mi powiedzieć, dokąd właściwie pani szła? Owszem, wiem, że to było wezwanie Głosu, ale dokąd konkretnie?
– Do Sankt Gallen – odpowiedziała bez wahania.
– Sankt Gallen należy do szwajcarskiego związku kantonów – wtrącił gospodarz. – Księżna miała przed sobą daleką drogę.
Akurat w tym momencie w pełnym galopie wjechał na dziedziniec parobek, który załatwiał jakieś interesy na północy. Zeskoczył z konia i wpadł do izby, gdzie przy stole siedziało całe towarzystwo.
– W drodze do domu wyprzedziłem jakiś bardzo elegancki ekwipaż – oświadczył zdyszany. – Lada chwila tu będą. Udało mi się zajrzeć do powozu, siedział tam wytworny pan z blizną na twarzy i z rozciętym uchem. Dokładnie tak jak państwo opisywali człowieka, który państwa prześladuje.
Wszyscy zerwali się od stołu.
– Dziękuję ci, mój przyjacielu – powiedziała księżna do parobka. – Wynagrodzę cię za to sowicie. Ukryjcie jak najszybciej nasz powóz! Tiril, Móri i ja pójdziemy do naszych pokojów i nie będziemy się pokazywać. Pozostali otrzymają dokładne instrukcje… Tiril, weź ze sobą Nera! I owiąż mu pysk, żeby nie szczekał.
Karczmarz i jego małżonka byli trochę zaniepokojeni, jako ludzie bardzo religijni starali się unikać kłamstwa. Ten problem jednak rozwiązano z łatwością.
Brat Lorenzo wyglądał dosyć groźnie, kiedy wkroczył do izby wraz ze swoim orszakiem.
U drzwi przywitała go pokojówka Theresy, zapraszając pokornie w swoje progi.
– Pokoje dla wszystkich na noc – zarządził Lorenzo władczym tonem, a tłumacz przełożył jego słowa na niemiecki – I wystawić na stół wszystko, co macie najlepszego! Niech wasi parobcy zajmą się powozem i końmi i niech nam przygotują świeże konie na jutro rano. Zrozumiałaś, kobieto?
Pańskie maniery nie bardzo pokojówce zaimponowały. Ukłoniła się lekko.
– Wszystko będzie tak, jak sobie wasza miłość życzy.
Wyniosły ruch głowy brata Lorenza miał oznaczać: Spróbujcie tylko się nie podporządkować!
Zacierał dla rozgrzewki ręce przy kominku, a po chwili zapytał z udawaną obojętnością:
– Czy mieliście ostatnio jakichś wysoko postawionych gości?
My często miewamy wytwornych gości – odpowiedziała pokojówka, która świetnie posługiwała się miejscowym dialektem, bowiem gospoda znajdowała się niedaleko od austriackiej granicy. – Czy wielmożny pan ma na myśli kogoś konkretnego?
Lorenzo wbił w nią oczy.
– Chodzi mi o księżnę Theresę von Holstein – Gottorp. Zatrzymywała się u was?
– A, księżna! Jakaż to wytworna dama! Jej wysokość bawiła u nas nie dalej jak wczoraj.
Paskudny uśmieszek wykrzywił twarz Lorenza.
– Ach, tak? I dokąd udała się od was? W stronę Wiednia, nieprawdaż?
– Nie, wasza miłość. Księżna jedzie do Sankt Gallen.
Uzgodniono bowiem, że pokojówka tak właśnie powie.
Lorenzo drgnął gwałtownie.
– Do Sankt Gallen?
– Tak, wasza miłość. I bardzo jej się spieszyło.
Lorenzo stał pogrążony w myślach. Jego twarz przybrała podstępny wyraz, ale był to też wyraz zadowolenia.
– Sankt Gallen, powiadasz? Sankt Gallen… To bardzo, bardzo interesujące! – zwrócił się znowu do pokojówki.
– Jej wysokość miała na myśli miasto czy kanton?
– Tego ja. nie wiem, proszę pana.
– Bo jeśli to było miasto…
Znowu pogrążył się w rozmyślaniach. Szeptał sam do siebie:
– W takim razie moje zadanie przestaje mieć znaczenie, jest zbędne. Nie wolno mi do tego dopuścić!
Ocknął się i popatrzył podejrzliwie na rzekomą gospodynię, ona jednak tymczasem zaczęła obrywać uschłe liście z kwiatów stojących na okiennym parapecie.
– Przepraszam, nie dosłyszałam, co mój pan raczył powiedzieć. Przepraszam.
– Nic. Przygotujcie mi świeże konie jeszcze dziś wieczór. Muszę niezwłocznie ruszać dalej.
– Ale kolacja…?
– Oczywiście, kolacja! A potem wszystko ma być przygotowane!
– Tak jest, wasza miłość!
Kilka godzin później brat Lorenzo i cała jego świta podróżowali dalej na południe. Tą samą drogą, którą rano poszła Theresa.
Na jakiś czas niebezpieczeństwo zostało zażegnane.
A najważniejsze ze wszystkiego było to, że ani Głos, ani Lorenzo nie wiedzieli, iż celem podróży Tiril i Theresy jest Theresenhof.
Następnego dnia Theresa wysłała list do swego brata w Wiedniu:
Nikomu nie mów, gdzie jestem ja i moja córka - napisała między innymi. – Niczego Ci tymczasem nie mogę wyjaśnić, ale tropią nas źli ludzie, którzy chcą nas skrzywdzić.
Miała nadzieję, że brat potraktuje jej prośbę poważnie.
Theresa okazała wielką szczodrość wobec wszystkich w gospodzie, wynagrodziła ich sowicie w podzięce za uratowanie od wielkiego niebezpieczeństwa jej samej i jej małej rodziny. Karczmarz i jego małżonka obiecali, że nikomu nie wyjawią, dokąd księżna od nich pojechała.
– Z zachowania włoskiego pana wiemy teraz, że w Sankt Gallen znajduje się coś specjalnego – powiedział Móri, kiedy opuścili już gospodę w Hochstadt. – Przy najbliższej okazji postaram się zbadać tę sprawę dokładniej.
– Ale jeszcze nie teraz – poprosiła Tiril.
– Oczywiście, że nie. Teraz najważniejsza sprawa, to dotrzeć jak najszybciej do naszego nowego domu.
Theresa była daleko, nie mogła słyszeć, o czym rozmawiają. Tiril westchnęła.
– Móri, nie bardzo rozumiem to, co czuję. Wszystko tutaj jest bez wątpienia piękne, ale niewypowiedzianie obce! Już teraz tęsknię do Norwegii. Może nie mam w sobie aż takiego pragnienia przygód, jak niegdyś myślałam?
– Ja odbieram to tak samo, Tiril. Nie czuję się tutaj jak w domu. Obcy język, obcy kraj, obcy ludzie. A tak marzyłem, by zamieszkać razem z tobą na Islandii!
– Wiem o tym, kochany. Ale może jeszcze się uda.
Kiedy jednak zobaczyli Theresenhof z daleka i kiedy jechali konno ku tej fantastycznie pięknej, niewielkiej pańskiej siedzibie, za którą na horyzoncie widać było wschodnie Alpy z górą Grossglockner, a u jej stóp, na dnie zielonej doliny, wiła się rzeka, to wiedzieli od pierwszej chwili, że będzie im tu dobrze. Poczuli się naprawdę jak w domu.
Potem szli przez pokoje i wykrzykiwali jedno przez drugie: „och!” albo „no nie, zobacz!” i bawili się znakomicie. Był to bardzo wygodny, pełen światła pałacyk, w którym wszędzie stały kwiaty, a brat Theresy przygotował służbę, jak mógł najlepiej.
– Witajcie w domu! – powiedziała Theresa wzruszona.
– Witajcie Tiril i Móri, a zwłaszcza Nero. Bowiem pies potrzebuje domu, w którym mógłby stróżować i który traktowałby jak swoją własność. Wtedy ludzie, których kocha, mają prawo tam zamieszkać. Zdaje mi się, że psy tak właśnie widzą sprawy, jeśli nie są zmuszane do takiej pokory, że pełzają na brzuchu albo kładą się na,grzbiecie natychmiast, kiedy ich pan na nie spojrzy. Ale naszego psa to przecież nie dotyczy!
Móri patrzył na nią zaskoczony.
– Wiedziałem, że wasza wysokość lubi Nera, ale pojęcia nie miałem, że pani tak znakomicie rozumie psy.
Theresa się uśmiechnęła.
– W Hofburgu w czasach mojego dzieciństwa zawsze mieliśmy psy. I nie zawsze były one dobrze traktowane. Ja je po kryjomu pocieszałam i dlatego były mi bardzo oddane. To wtedy nauczyłam się kochać zwierzęta. I może trochę je rozumieć.
Nero dotknął jej ręki swoim mokrym, zimnym nosem. W dowód sympatii.
W mieście Sankt Gallen Wielki Mistrz chodził tam i z powrotem po pokoju. Szybkie, gwałtowna – ruchy świadczyły, że jest w bardzo złym humorze.
– Księżna nigdy nie przybyła do Sankt Gallen – syknął w stronę brata Lorenza, który starał się usłyszeć jego słowa poprzez bicie kościelnych dzwonów. Była niedziela i obaj powinni byli iść na mszę, lecz teraz to akurat mogło poczekać.
– Ale ona była w drodze do miasta, wiem o tym bardzo dobrze – starał się bronić brat zakonny. – Natychmiast wyruszyłem w ślad za nią. Wychodziłem naturalnie z założenia, że to wyście ją do siebie wezwali, panie.
Wielki Mistrz gwałtownie przystanął. Patrzył zaskoczony na swego najbliższego współpracownika.
– Oczywiście, że ją wezwałem. Zauważyłem nawet, że się zbliża. Ale nagle…
Lorenzo czekał.
– Ale nagle? – powtórzył jakby dla zachęty.
Mistrz ponownie zaczął chodzić, a jego długa szata pętała mu nogi.
– Ale nagle wszystko się urwało, koniec. Ona zniknęła! Tak samo jak wtedy Tiril Dahl. I teraz obie się gdzieś podziały, nie ma żadnej!
– Zniknęły? Podziały się? Co macie na myśli, panie?
Lorenzo wiedział, że drażni swego mistrza. Ale sprawiało mu złośliwą przyjemność widzieć, jak tamten wije się niczym piskorz. Lorenzo, który go zawsze podziwiał, teraz patrzył inaczej na jego przesadny strój. Pstrokaty jak u papugi, pomyślał z obrzydzeniem.
– Te dwie kobiety znajdują się pod ochroną jakiejś bardzo wielkiej siły – warknął Wielki Mistrz.
– Może to ten ich tajemniczy przewodnik? – Głos Lorenza brzmiał niebywale łagodnie.
– Absolutnie nie! Żaden człowiek nie rozporządza taką siłą!
Ja aż za dobrze znam twoje myśli, powtarzał w duchu Lorenzo. Widziałem, jak twoje wargi już się układały, by dodać to, czego nie dopowiedziałeś: „z wyjątkiem mnie samego”. Ale tak myślisz, tylko twoja fałszywa skromność cię powstrzymała.
Mimo że obaj zmagali się ze wspólnymi wrogami, tymi dwiema niebywale silnymi kobietami, i z upływem czasu, to trwała między nimi nieustanna, zaciekła rywalizacja. Lorenzo bardzo dobrze wiedział, dlaczego. Jego miejsce w hierarchii było zagrożone, oto powód.
Dlatego dostrzegał wszelką przesadę, jaka kryje się za autorytetem Wielkiego Mistrza. Dlatego ze złośliwą radością przyjmował każdą najmniejszą nawet oznakę słabości duchowego przywódcy Zakonu Świętego Słońca. Nigdy przedtem tego nie robił. Zawsze byli braćmi i sprzymierzeńcami, Wielki Mistrz i on.
Ale tamte czasy dobiegły końca. Dlatego zaczął mówić o opiekunie Tiril i Theresy…
– Myślę, że może powinniście go tutaj wezwać, panie.
– Nie bądź taki piekielnie zadowolony, Lorenzo! – ryknął Mistrz. – Nie, nie będę wzywał tego człowieka. A poza tym nie wiemy nawet, jak się nazywa.
– Owszem – odpad Lorenzo cierpko. – Wiemy. Imię, tego człowieka brzmi Móri.
– To włoskie nazwisko. Czy on jest Włochem?
– Wprost przeciwnie, jeśli wolno tak powiedzieć. To Islandczyk, o którym musieliście, panie, słyszeć. Móri to, zdaje się, i jego imię, i nazwisko, a najprawdopodobniej przezwisko. Brat Rasmus z Danii uważa, że to znaczy „Nieśmiertelny czarnoksiężnik”.
Mistrz nie spuszczał oczu z mówiącego. Lorenzo odgadywał jego myśli: „Zatem należałoby go tutaj wezwać i unieszkodliwić. Ale brak mi odwagi”.
W każdym razie Lorenzo wyobrażał sobie, nie ukrywając niechęci, że to właśnie przychodzi Mistrzowi do głowy.
– Nieśmiertelny czarnoksiężnik? – warknął Wielki Mistrz. – Nigdy w życiu nie słyszałem czegoś równie nonsensownego!
Lorenzo uznał, że najlepiej będzie zmienić temat. Rozejrzał się po pokoju.
– Pakujecie się, panie? Zamierzacie znowu udać się w podróż?
– Niezbyt daleko. Zamierzam odwiedzić mego bratanka. On walczy dzielnie na swoim odcinku.
Lorenzo spochmurniał. Nienawidził tego przeklętego bratanka, który cieszył się zaufaniem Mistrza. Wstrętny pochlebca, który czyhał na pozycję brata Lorenza w Zakonie.
Czy, ściślej biorąc: Zarówno bratanek, jak i Lorenzo zabiegali o to, by stać się następcą Wielkiego Mistrza Zakonu Świętego Słońca.
Starzec nie może już długo żyć. A bratanek jest najbliższy jego sercu, chociaż to Lorenzo od dawna zajmuje miejsce najbardziej zaufanego współpracownika.
– Jego siły duchowe są chyba niewystarczające w tej dziedzinie, którą sobie wybrał – rzekł Lorenzo z jadowitą złośliwością. – Mam na myśli jego funkcję w kościele.
Mistrz spojrzał na niego ostro.
– Jest do tego wystarczająco uzdolniony! Ale w krę – gach, w których on i ja działamy, panuje wielka konkurencja.
– Oczywiście – odparł Lorenzo ze słodko – cierpkim uśmiechem.
– No cóż, w takim razie powinieneś niezwłocznie ruszać do Wiednia, do Hofburga. Tam masz się rozpytać o księżnę Theresę. Oni z pewnością wiedzą, gdzie ta baba się ukrywa, nawet jeśli nie pojechała do Wiednia. A zresztą może się rozmyśliła i mimo wszystko ruszyła do stolicy? Tak czy inaczej musisz to wyjaśnić.
– Właściwie to powinienem wrócić do domu i zająć się interesami – rzekł Lorenzo gniewnie. Nie uśmiechało mu się wcale jeździć tam i z powrotem w charakterze chłopca na posyłki. Do Wiednia? Co, u licha, będzie robił w Wiedniu?
Ale stanie się tak, jak chce Wielki Mistrz. Rycerze złożyli przecież przysięgę, że sprawy Świętego Słońca będą dla nich ważniejsze od wszystkich innych. I jak powiedziano: Nikt przy zdrowych zmysłach nie sprzeciwia się temu człowiekowi.
Bardzo niezadowolony brat Lorenzo przybył do Wiednia. Najpierw rozpytywał o księżnę na mieście, a następnie pod murami Hofburga.
Tam jednak natrafił na inny mur, mur milczenia: Na temat księżnej Theresy nikt nic nie wiedział. Czyż nie powinna była przebywać w zamku Gottorp?
Nie, w Gottorp jej nie ma, syczał Lorenzo przez zęby. Doznawał nieprzyjemnego uczucia, że nikt nie chce mu nic powiedzieć.
Rozgoryczony musiał wrócić do Wielkiego Mistrza i przyznać, że sprawy ułożyły się jak najgorzej.
Mistrz zaczął gorączkowo poszukiwać nowych dróg dotarcia do obu kobiet, Tiril i Theresy.
Ale nic rozsądnego nie przychodziło mu do głowy.
„Powietrze zdało się ciężkie i gęste,
Niczym ziemia wyschła i roztarta,
Co stała się pyłem, który można wdychać.
Półmrok pełen zjaw dziwacznych,
Cienie i błyski wzajem przemieszane,
Zaduch grobowej krypty, jak z baśni
o czarnoksiężnikach”.
Fragment pierwszej części poematu
Gustafa Frödinga „Sny w Hadesie”.