– Wygląda na to, że zbliżamy się do szczytu – mruknął Erling zdyszany po pokonaniu ostatniego stromego odcinka.
Tiril z pewnym zdumieniem stwierdziła, że nie wie ile ich stary przyjaciel ma lat. Zawsze traktowała go jak rówieśnika Móriego, teraz jednak Erling wyglądał znacznie poważniej.
Zapytała go wprost o datę urodzenia, a odpowiedź bardzo ją zaskoczyła. Okazało się bowiem, że jest od niej starszy o szesnaście lat. No tak, był przecież wybranym Carli! Mimo to jednak…
Tiril rozejrzała się. Myśli wciąż krążyły wokół innych spraw, jakby omijały to miejsce i czas, i musiała je wciąż przywoływać z powrotem.
Płaska skała, na której znalazło się troje wędrowców, była wyraźnie niższa niż okalające ją góry, stanowiła właściwie boczne przedłużenie górskiej ściany i zwieszała się ciężko ponad doliną i maleńkimi wioskami, których istnienia podróżnicy się tylko domyślali. Pod tym względem przypominała rycerskie zameczki uczepione gór. W dolinie spotykały się dwie duże rzeki, widzieli je jakiś czas temu choć nie mieli pojęcia, która jest Aare, a która Reuss, czy też może w ogóle coś całkiem innego.
Szczerze mówiąc kompletnie stracili orientację.
Móri pierwszy zobaczył polankę. Zatrzymał się gwałtownie.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił bezbarwnym głosem.
Niewiele było do oglądania. Ogromne, z grubsza ciosane bloki leżały zwalone na kupy albo rozrzucone bezładnie, prawie już zakryte przez bujną trawę. I tylko te kamienie, nic więcej. Dokładniej nie można chyba zamczyska zrównać z ziemią.
Ale nie tylko żałosne resztki siedziby mnicha zwracały uwagę wędrowców. Przede wszystkim zastanawiało ich uczucie strachu, jakiego teraz doznawali. Nieprzeparta chęć, by zawrócić i uciekać stąd najszybciej jak można. Obaj mężczyźni zauważyli, że Tiril chwyciła się cienkiej sosenki, by nie pójść za impulsem, i świetnie ją rozumieli. Chętnie postąpiliby tak samo.
– Cóż za potworna siła – jęknął Erling. – Chodźcie, uciekamy!
– Nie – wykrztusił Móri. – Musimy próbować podejść bliżej.
– Narażamy życie – ostrzegał Erling.
– Przez całą drogę powtarzałem, że narażamy życie – syknął Móri przez zęby. – Ale teraz jesteśmy na miejscu i ja nie zamierzam poddawać się tak łatwo.
Zrobił parę kroków w kierunku polany i został odrzucony jakby przez jakąś potężną rękę.
Erling również spróbował, z tym samym rezultatem. Nagle spostrzegli, że napięte rysy Tiril złagodniały, a jej ręce puściły sosnę.
– To wcale nie jest takie niebezpieczne – powiedziała zdumiona.
– Tiril, nie! – krzyknął Móri, kiedy wolnym krokiem ruszyła w stronę ruin. – Możesz sobie zrobić krzywdę, potłuczesz się!
Stanął za nią i wyciągnął ręce, żeby ją pochwycić w razie czego i złagodzić upadek. Ale ku zaskoczeniu wszystkich Tiril bez przeszkód kroczyła dalej po trawie.
– Mogę dojść aż do samych ruin – stwierdziła tak samo zdziwiona jak oni. – Nic mnie już nie zatrzymuje, wprost przeciwnie. Ja… czuję się oczekiwana!
– Co to się dzieje, u licha? – zastanawiał się Erling.
Tiril odwróciła się do nich.
– Ale ja nie chcę tam iść całkiem sama – dodała pospiesznie. – Sama nie pójdę.
– Ja nie rozumiem… – zaczął Erling.
– Ale ja tak – odparł Móri z wolna. – Ja rozumiem. Mnich wzywał swego syna! Tamten, rzecz jasna, umarł przed wiekami, ale nie zapominajmy, że Tiril również jest z domu von Graben. Jest prawdopodobnie w prostej linii potomkinią tego mnicha i jego syna. I chyba pierwszą z tego rodu, która tu przyszła.
– Nie – jęknęła Tiril. – Ja nie chcę tego słuchać!
– Musimy spojrzeć prawdzie w oczy, Tiril. Mogłabyś na przykład pochodzić od brata naszego mnicha, tego, który zabrał fragment kamiennego klucza. Ale nie pochodzisz, inaczej nie mogłabyś się nawet zbliżyć do ruin, bo mnich nienawidził swego brata. Jesteś potomkinią jego samego, mnicha, tak samo jak biskup Engelbert i kardynał von Graben.
– Ale ja jestem porządnym i dobrym człowiekiem – szlochała Tiril. Wróciła do swych towarzyszy i Móri mocno ją do siebie przytulił.
– Jesteś najlepszym człowiekiem, jakiego znam – mówił pocieszająco. – Nie ma w tobie ani cienia zła, a przecież ja mogę coś na ten temat powiedzieć. Jesteś podobna wyłącznie do swojej matki, Tiril. Może zresztą być i tak, że biskup Engelbert także ma jakieś dobre strony, ale przede wszystkim jest on słaby, niepewny siebie i tchórzliwy. Takich przywar w tobie nie ma ani śladu. Nie odziedziczyłaś też w najmniejszym stopniu złych charakterów mnicha i kardynała.
– Amen! – zakończył Erling. – Bardziej precyzyjnie nie można tego ująć. Jesteś najlepszym i najszlachetniejszym człowiekiem, jakiego znam, i uważam, że Móri jest najszczęśliwszym mężczyzną świata, że zdobył sobie twoją miłość.
– Dziękuję ci – wykrztusiła z uśmiechem przez łzy.
– Potrzebowałam teraz takich słów. Ale mimo wszystko muszę tam pójść sama.
– Nie wolno ci tego robić – zaprotestowali mężczyźni chórem.
– Chciałabym jednak wiedzieć, czego wy tam chcecie szukać? – zapytała. – Przecież to tylko kamienie i nic poza tym!
– Jest coś jeszcze, zapewniam cię. Może teraz znajduje się gdzieś dalej, ale tylko syn mnicha może mieć do tego dostęp. Albo jego potomstwo.
– Śpiący wielcy mistrzowie – wymamrotał Móri pod nosem. – Nie rozumiem tego zupełnie.
Erling spojrzał w stronę zrujnowanego zamczyska.
– Jak my się tam dostaniemy, Móri, ty i ja? Nie powinniśmy puścić Tiril samej. Nikt nie wie, co jej się może przytrafić.
– Nie, nie wolno nam jej zostawić – potwierdził Móri i zagryzł wargi. Tiril jeszcze nigdy nie widziała, by był taki zmartwiony.
Nagle rozpromieniła się.
– Móri! A dlaczego nie mielibyśmy spytać o radę twoich przyjaciół?
Popatrzył na nią sceptycznie.
Moich towarzyszy? Przecież oni już nie istnieją.
– Co my o tym wiemy?
– W końcu nie zaszkodzi spróbować – zachęcał Erling.
– Nie, oczywiście, że nie zaszkodzi. Chodźmy jak najdalej od tego przeklętego miejsca. Tutaj ciarki przechodzą mi po skórze.
– Mnie także – przyznał Erling.
Tiril nie powiedziała ani słowa. Opanowała ją nieprzeparta chęć, by zbliżyć się do ruin, i to sprawiało, że cierpiała. Wiedziała bardzo dobrze, że dzieci najgorszych nawet przestępców mogą wyrosnąć na porządnych ludzi i odwrotnie – wspaniali rodzice mogą wychować straszliwych morderców, ale nie to tak bardzo ją przygnębiało. Każdym nerwem, każdą komórką ciała odczuwała, że, pochodzi z rodu von Graben, i nienawidziła tego.
Kiedy odeszli kawałek od polanki i znaleźli się w ciemnym lesie, Móri zaczął wzywać duchy.
– Erling, ty jeszcze nie uczestniczyłeś w takiej ceremonii, więc i tym razem nie musisz, jeśli nie chcesz albo się boisz – oświadczył, zanim po raz pierwszy wypowiedział wezwanie. – One zawsze życzyły nam wyłącznie dobra, ale obawiam się, że teraz już ich po prostu nie ma.
Móri bardzo się jednak mylił. Pierwszą fazę rytuału Erling przeżył jako coś przerażającego. Ziemia uginała mu się pod nogami, szalona wichura szarpała drzewami, co sprawiało wrażenie, że las kręci się w kółko, a po wszystkim zaległa głęboka, głucha cisza.
Poprzez wyjący wiatr słyszał radosny głos Tiril: „One tu są, o Boże, jak ja do nich tęskniłam!”
A potem, już w ciszy, jej zdławione: „Witajcie! Witajcie, najdrożsi przyjaciele!”
– Chcę ich zobaczyć – mruknął Erling z nieoczekiwaną stanowczością.
– Catherine nie znosiła ich widoku – przypomniał Móri półgłosem, bo musiał się koncentrować na spotkaniu z przyjaciółmi.
– Ja nie jestem Catherine – syknął w odpowiedzi Erling.
Móri bez słowa podał mu tak zwaną runę duchów.
– A ja nie potrzebuję żadnej magicznej pomocy! – oświadczyła Tiril z dumą. – Widzę je bez niczego! Och, przyjaciele drodzy, ileż to czasu minęło od ostatniego razu! Tak się cieszę – powtarzała radośnie.
Powoli okropne postaci, które jednak Erling bez trudu byłby w stanie sobie wyobrazić, wyłaniały się z nicości. Czuł, że mdłości dławią go w gardle, ale opanował się. Chciał pokazać, że naprawdę nie jest żadną Catherine.
Witał uprzejmie straszne istoty, które mu Móri po kolei przedstawiał. Zresztą nie wszystkie były takie okropne. Prawdziwym ukojeniem dla oczu było powitanie z dwiema bardzo urodziwymi kobietami, poza tym w towarzystwie znajdował się też nie budzący grozy mężczyzna, ojciec Móriego. Duch opiekuńczy Tiril również nie wyglądał źle, a ku swemu wielkiemu zdumieniu Erling poznał również swoją opiekunkę, niepospolicie piękną kobietę o szlachetnych staroegipskich rysach. Uśmiechała się do niego uspokajająco.
Tak bardzo potrzebowałem tego uśmiechu, pomyślał lekko zdesperowany. Jakich to ja właściwie mam przyjaciół? Czarnoksiężnik Móri i jego nieodrodna żona, Tiril! Ale to najlepsi z przyjaciół, ciągnął w myślach. Powinienem więc przyjmować spokojnie, co mi los w ich towarzystwie zsyła.
– Dzięki, żeście się w końcu zdecydowali nas wezwać – powiedział ten, którego nazywano Duchem Zgasłych Nadziei. – Latami siedzieliśmy bezczynnie i ssaliśmy palce!
– Potwornie to było nudne – przyznał Nauczyciel.
– Nigdy nie powinniśmy byli roztaczać tego ochronnego kręgu wokół waszej siedziby! Nidhogg dosłownie chodził po ścianach, zjadał jeden dom po drugim. My zaś graliśmy w karty i nudziliśmy się okropnie.
Po czym zaczęły się rozmowy.
– Nie możemy was ochronić przed tą siłą – oświadczył Nauczyciel. – Nie tutaj, na jej własnym terytorium. To dla nas coś zupełnie nie znanego. Nie możemy pokonać siły, której istota pozostaje dla nas tajemnicą.
– Ale my musimy się tam dostać!
– Ty nie i twój przystojny przyjaciel też nie – rzekł Hraundrangi – Móri. – Tylko Tiril może to zrobić. Sama.
– Przecież nie możemy jej po prostu tak zostawić!
– Nic jej się nie stanie. Ale jeśli sobie tego życzycie, to my z nią pójdziemy. Jak daleko się da.
– Dziękuję wam! Co ty na to, Tiril?
– Jeżeli one pójdą ze mną, to tak. Ale bez nich nie. Nigdy z życiu!
Móri ciężko westchnął.
– No to próbuj, w imię Boga! Ale przy najmniejszej komplikacji masz pędem wracać do nas.
– Nie musisz mi o tym dwa razy przypominać. Wrócę tu, zanim dotrę do połowy drogi.
Móri zwrócił się do swych niezwykłych towarzyszy.
– Przyjaciele, składam życie mojej ukochanej w wasze ręce!
– I w wasze łapy – uśmiechnęła się Tiril z wisielczym humorem.
– I w łapy – powtórzył Móri.
– Ale… – uprzedził Nauczyciel. – Gdy tylko Tiril zbada najlepiej jak można ruiny, niech natychmiast stamtąd ucieka! Zresztą musicie uciekać wszyscy troje. Zagraża wam jakieś niebezpieczeństwo, nie wiemy, co to ani skąd płynie, ale jest rzeczywiste!
Pozostałe duchy potwierdzały jego ostrzeżenia.
– Nidhogg – szepnęła Tiril. – Ty zawsze byłeś mi bardzo bliski. I ty, Zwierzę. Czy mogę trzymać was za ręce?
– Boże w niebiesiech – jęknął Erling, ale Nidhogg zdążył już wyciągnąć swoją niebywale długą, przezroczystą, białą rękę płynnym, tak charakterystycznym dla niego ruchem i Tiril ujęła ją ufnie niczym dziecko.
– Zimna – uśmiechnęła się przekornie. – Ale dziękuję ci. Dobrze jest trzymać kogoś za rękę, kiedy kolana się pod człowiekiem uginają.
Rozejrzała się jeszcze za swoim duchem opiekuńczym. Chciała go mieć przy sobie i uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.
– Nic dziwnego, że one ją ubóstwiają – mruknął Móri do Erlinga, kiedy znaleźli się sami na skraju lasu, a cała grupa odeszła. – Cenią ją wyżej niż mnie, bo ja często odnoszę się do nich z dystansem.
Erling mógł tylko skinąć głową. Był do głębi wstrząśnięty tym, co się wokół niego wydarzyło.
Widzieli, jak Tiril odwraca się z odrobinę bezradnym uśmiechem, żeby im pomachać. Pomachali jej również. Znowu powróciła z całą siłą pełna napięcia atmosfera, jakiej doświadczyli na polance. Móri zrobił kilka kroków naprzód, jakby jeszcze w ostatniej chwili chciał dodać Tiril odwagi, ale natychmiast został odepchnięty przez niewidzialną siłę.
Tak jest. Tiril musi być pierwszą z rodu Graben, która się tu pojawiła – stwierdził, kiedy Erling pomagał mu wstać z ziemi. – Nic więc dziwnego, że jest tak chętnie witana. Erlingu… czy to z mojej strony tchórzostwo, że się o nią tak śmiertelnie boję?
– Oczywiście, że nie. Znacznie większym tchórzostwem byłoby nie przejmować się jej losem w tej sytuacji. Ja sam jestem przerażony. Móri, w co myśmy się wdali?
– Duchy powiedziały, że Tiril jest bezpieczna. A ja im ufam. Niekiedy stosują wprawdzie dosyć drastyczne metody, ale całym sercem są po naszej stronie. Spójrz, Tiril doszła do celu! Stoi i przygląda się kamieniom. Nauczyciel pokazuje jakąś kępkę trawy… Och, dlaczego nie możemy z nimi być? Erlingu, ssie mnie w żołądku!
– Mnie również – szepnął przyjaciel. – Jestem jak sparaliżowany i czuję ból w całym ciele z obawy o los naszej małej, drogiej Tiril.
Nigdy jeszcze nie czuli się tacy bezradni i tacy… niepotrzebni.
To bardzo bolesne doświadczenie.