Wielki Mistrz Zakonu Świętego Słońca ponownie znajdował się w domu po spotkaniu w poświęconych Słońcu salach. Od brata Lorenza wciąż nie było żadnych wiadomości. Dlatego musiał raz jeszcze wezwać księżnę Theresę.
Tiril Dahl już nie odpowiadała na jego wołania. Zresztą szczerze mówiąc nigdy tego nie robiła, on jednak czuł, że związek między nimi istnieje, ale teraz jakby ich oddzielał jakiś mur. Jakby ona już nie słyszała jego wezwań. To niepojęte, niewytłumaczalne!
A może tkwił jakiś okruch prawdy w tym, co twierdzili Reuss i von Kaltenhelm? Że tę dziewczynę otaczają teraz potężniejsze siły.
Nonsens! Któż by to mógł być? Przecież właśnie Wielki Mistrz rozporządzał największą okultystyczną siłą, jaką kiedykolwiek zdołał w sobie rozwinąć syn rodzaju ludzkiego. On sam znał się najlepiej na takiej akurat magii. Nie mogła istnieć żadna moc, która byłaby w stanie się z nim mierzyć. A mimo to Tiril Dahl była w jakiś sposób chroniona, choć Mistrz nie mógł sobie wyobrazić, w jaki. Może dziewczyna umarła?
Nie, nie, to niemożliwe, w takim razie byliby zgubieni, wszyscy rycerze świątyni. To znaczy rycerze Słońca; rycerze świątyni to ci, którzy należą tylko do kościoła.
Księżna Theresa natomiast nie miała żadnej ochrony. Zdołał zauważyć, że ona odbiera jego wołania. Wciąż jednak nie wiedział, gdzie się ta kobieta znajduje.
Wielki Mistrz użalał się nad sobą. To nieustanne napięcie, jakiego wymagało wzywanie obu kobiet, bardzo nadwerężyło jego siły. Zarówno duchowe, jak i fizyczne. Musiał to jednak ponawiać.
Rozpalił kadzidło w małej miseczce. Kilka razy zaciągnął się dymem, usiadł w swoim krześle z bardzo wysokim oparciem, skłonił głowę, splótł ręce na piersiach i zamknął oczy z westchnieniem udręki. Ze względu na siebie najchętniej by to wszystko zakończył, nie wolno mu było jednak rezygnować, koniecznie musiał podjąć jeszcze jedną próbę. Skoro nie mógł dotrzeć do Tiril, musiał zdobyć w zamian jej matkę.
Żywił nadzieję, że będzie to już ostatni raz. Uparte, głupie baby, które przyczyniają mu tyle zmartwień!
Wonny dym sprawił, że Mistrzowi lekko zawirowało w głowie. Koncentrował się na osobie Theresy, starał się odsunąć od siebie wszelkie inne myśli.
Pokój, w którym siedział, zniknął. Mistrz znajdował się teraz w mrocznej pustce, w której kręciła się nieustannie jakaś olbrzymia kula. W końcu dusza Mistrza przeniknęła do kuli i zawrót głowy ustał. Wielki Mistrz nie zdawał już sobie sprawy z tego, gdzie się znajduje, świadom był tylko jednego. Perliste krople potu ukazały się na jego czole i na górnej wardze, wyszukany materiał, z jakiego wykonana była jego szata, lepił się do ciała Serce łomotało, zakłócając ciszę jego świata, Mistrz bał się, że to nieszczęsne serce za chwilę pęknie.
Z gardła wydobywały się nieokreślone dźwięki, ale nie był w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa. Zresztą te dźwięki też pojawiały się wbrew jego woli.
Był wyczerpany do granic wytrzymałości tą potworną koncentracją. Nie miał sił, by poruszać wargami. Raz po raz z gardła z trudem wydobywał się charkot. Sprawiało mu to wielki ból.
– Thereeesaaa… Thereeesaaa…
Z nosa Wielkiego Mistrza ciekła krew, ale on tego nie dostrzegał. Ciało przestało dla niego istnieć. Tylko duch był żywy. I trwał udręczony do ostateczności niebywałym wysiłkiem myśli.
Serce waliło ciężko jak uderzenia młota. Gdyby ktoś stał na dziedzińcu, mógłby je chyba usłyszeć.
– Chooodź! Chodź, Thereeesaaa, chooodź!
Powietrze w pokoju zdawało się tak gęste, że Mistrz z trudem oddychał. W płucach mu świszczało.
Głęboko w podświadomości Mistrza tkwiło przekonanie: Jeszcze tylko ten jeden raz! Więcej już by nie zniósł. Nie był przecież młody, a te nawoływania odbijały się boleśnie na całym jego organizmie.
– Theeereeesaaa!
Nienaturalny szept zawisł w pokoju niczym głuche echo.
Kiedy pierwsze szare smugi brzasku rozjaśniły niebo, księżna Theresa się ocknęła.
Poczuła lodowate zimno na plecach od karku aż do krzyża.
Głos!
Pojawił się znowu. Powolny, szepczący. Zdawała sobie sprawę z tego, że słyszy go już jakiś czas, że słyszała jeszcze we śnie, ale nie chciała się obudzić.
– Theresa – wzywał głos. Powoli, przeciągle. – Theresa, chodź!
Teraz nie mogła go już lekceważyć, nie mogła udawać, że nie słyszy.
Nic nie pomagało zatykanie uszu rękami, bo wołanie rozlegało się gdzieś w głębi jej jestestwa. Zarówno tam, jak i na zewnątrz. Jakby docierało do niej z jakiegoś miejsca w górze, może w dachu albo ze ścian. W każdym razie jego źródło znajdowało się bardzo daleko stąd, a mimo to nie mogła się oprzeć wrażeniu, że tkwi w jej głowie.
Głos odezwał się znowu. Teraz słów było więcej:
– Theresa von Habichtsburg!
Prastara nazwa pierwszego habsburskiego zamku, Habichtsburg, Góra Jastrzębi. Skąd Głos mógł znać tę nazwę?
Wszystko wskazywało na to, że Glos posługuje się językiem niemieckim. Albo przynajmniej jego ojczysty język jest blisko z niemieckim spokrewniony.
Glos był taki uwodzicielski. Zagłuszał wszystkie świadome myśli. Budził w księżnej poczucie bezpieczeństwa, jakby została otulona jakąś nieprzenikalną tkaniną. Jakby mówił: „Jeśli tylko do mnie przyjdziesz, wszystko będzie dobrze”.
Był dzisiaj bardziej natarczywy i bardziej dobitny niż zazwyczaj. Jakby dawał do zrozumienia, że wszystko musi się rozstrzygnąć teraz albo nigdy. Theresa, która, słyszała wołania od jakiegoś czasu przez sen, nie mogła zrozumieć, dlaczego nie jest w stanie spełnić polecenia Głosu. Miał on przecież siłę, dokładnie tak samo jak jej ojciec i dziadek. Im była powolna we wszystkim, nie pytając dlaczego. Posłuszeństwo wobec starszych było w niej głęboko zakorzenione.
Raz jeszcze Głos wezwał ją, by przyszła. Brzmiało to usypiająco, oszałamiająco, czyniło ją bezwolną.
– Tak – wyszeptała sama do siebie.
Wtedy nadeszły całkiem inne słowa:
– Theresaaa, gdzie ty jesteś?
– Tutaj – odparła sennie. – Tutaj jestem.
Głos był poirytowany. Zniecierpliwiony. Chciał wiedzieć, gdzie dokładnie.
Na to pytanie Theresa odpowiedzieć nie mogła, była bowiem kompletnie oszołomiona, a podczas tej podróży zatrzymywali się tylekroć, w tylu różnych miejscach, że nie byłaby w stanie określić, gdzie się znajdują akurat teraz. Odpowiedziała tylko:
– Zaraz przyjdę.
I zaczęła się ubierać.
Zawsze bądź posłuszna dorosłym. To pierwsze przykazanie jej dzieciństwa.
Trzej służący brata Lorenza przenieśli wszystkie bagaże na pokład łodzi, która miała zawieźć ich do Szwecji. Stamtąd drogą lądową zamierzali podążyć do Norwegii.
Służący zostali dobrani niezwykle starannie; jeden z nich pochodził z północnych krajów i dzięki temu mógł być tłumaczem na barbarzyńskiej ziemi.
Lorenzo stał przy relingu i dygotał z zimna, chociaż miał na sobie ciepły sweter, który dała mu żona, i jeszcze wiele innych ubrań. Morze było ohydnie szare, pokryte spienionymi sztormowymi falami. Lorenzo przymocował kapelusz szalikiem zawiązanym pod brodą i walczył jak mógł o zachowanie godnego wyglądu, mimo że opatulił się w niemal wszystko, co miał, a na dodatek ciekło mu z nosa.
Był to ostatni w tym roku statek przez cieśninę. Przy tamtym brzegu zaczynał się już kłaść lód.
Lorenzo tedy nie będzie mógł wrócić wcześniej niż, dopiero z nadejściem wiosny. Był wściekły, ale cóż mógł na to poradzić? Rozkaz to rozkaz, nikt nie odmawia Mistrzowi.
Tłumacz dyskutował gorączkowo z jakimś wysokim członkiem załogi. Na kei zaczynano odwiązywać cumy.
– Signore Lorenzo… – tłumacz był podniecony.
– Tak, co się stało?
– Ten człowiek powiada, że księżna Theresa wraz z orszakiem pojechała znowu na południe.
– Co takiego? – ryknął Lorenzo i poczuł, że z gniewu twarz robi mu się purpurowa.
Stateczek powoli odpływał od kei.
– Zatrzymajcie się! – krzyknął Lorenzo. – Nakazuję wam zatrzymać łódź! Muszę zejść na ląd!
Przeklęte babsko! Czy ona sama nie wie, czego chce?
Szyper nie miał ochoty słuchać poleceń Lorenza. Łódź. była szwedzka, miała przed sobą ostatni kurs w tym sezonie, szyper chciał wracać do domu i nie miał czasu na zabawy.
Nakłonienie kapitana „do rozsądku” kosztowało Lorenza połowę zawartości jego podróżnej kasy. I, oczywiście, mnóstwo czasu pochłonęło ponowne wyładowanie wszystkiego, co należało do Włochów.
Potem Lorenzo znowu stracił bardzo wiele czasu na odszukanie zamku Gottorp, gdzie jednak Theresy nie było od wielu tygodni i dokąd ona sama nigdy już nie chciała wracać. Uzyskał w zamian informację, że księżna zamierzała prędzej czy później powrócić do swojej ojczyzny, czyli do Austrii.
No cóż, powinien być przynajmniej wdzięczny losowi, że w porę pozwolił mu zawrócić na południe. Lorenzo jednak wszystko widział w ponurych barwach. Czuł się pokonany i oszukany.
Mimo wszystko trafił na trop, chociaż bardzo się spóźniał. Dość łatwo było poruszać się śladami Theresy z gospody do gospody. Wszędzie ludzie ją pamiętali, zresztą osoba z takim eleganckim ekwipażem, podróżująca ze specjalnym orszakiem, nie może się przemknąć nie zauważona.
Nic jednak nie pomagało. Lorenzo był zły. Bardzo, bardzo zły. Jeśli kiedykolwiek w jego duszy gościła litość, to teraz nie został po niej najmniejszy nawet ślad. Nikt nie może sobie kpić z brata Lorenza!