Dwaj ludzie kardynała von Grabena dobrali sobie do towarzystwa jeszcze dwóch pozbawionych sumienia typów i pospiesznie opuścili Sankt Gallen, by udać się w pościg za Tiril, Mórim i Erlingiem.
Trójka podróżnych rzucała się w oczy, więc ścigający mieli stosunkowo łatwe zadanie, przynajmniej z początku. Kobieta wysokiego rodu, podróżująca konno z dwoma mężczyznami, to niezbyt częsty widok. Zresztą jeden z mężczyzn też do pospolitych nie należał, taki ciemny, z przenikliwym spojrzeniem czarnych oczu. O drugim z mężczyzn pytani ludzie mówili, że bardzo przystojny, o pięknych rysach i władczy w obejściu.
Nie, czterech brodatych opryszków nie miało najmniejszych problemów z podążaniem ich śladem.
W Zurychu jednak zaczęły się kłopoty. Tyle tam było gospód i zajazdów, tyle dróg wychodziło z miasta w różnych kierunkach. Poza tym kardynał bąknął coś, że troje podróżnych miało się jakoby udać do wielkiego zamku Der Graben na północny wschód od Zurychu, w kantonie Sankt Gallen. Tak wiec ścigający zmitrężyli cały dzień w poszukiwaniu właściwej drogi.
W końcu trzeba było wracać do Zurychu i jeszcze raz próbować odnaleźć właściwy trop. Tamci bowiem skierowali się na północny zachód.
– Co tam jest takiego, do licha? – pytał swoich kamratów przywódca pościgu, który wcale nie był od swoich ludzi inteligentniejszy.
– Pojęcia nie mam – odpowiedział jeden z koleżków i wzruszył ramionami. – Nigdy tam nie byłem.
– Ani ja – dodał inny.
– Nie wiem – zastanawiał się trzeci. – Ale czy to nie jest droga na Bazyleję?
– Co, do cholery, oni mieliby do roboty w Bazylei? – warknął szef. – Kardynał musi nam dobrze zapłacić za to błąkanie się po górach wśród głupkowatych chłopów. Mimo wszystko zmierzali dalej w kierunku Bazylei. Kłócili się często i rozjeżdżali wściekli każdy w swoją stronę, wkrótce jednak znowu się zbierali, czujnie obserwując nawzajem każdy swój ruch. Byli pospolitymi przestępcami, których kardynał zdołał wyciągnąć z więzienia, bo oddawali mu nie zawsze szlachetne przysługi, na przykład pomagali nieprzyjaciołom kardynała „zniknąć” dyskretnie, ale skutecznie.
Nie przepadali za sobą nawzajem.
Tym razem otrzymali paskudne zadanie, które wymagało wielkiej lojalności wobec kardynała. Stary lis był bardzo przebiegły, dobrze wiedział, że muszą mu być posłuszni, płacił im, ale dodatkowo nie szczędził pogróżek, że może ich z powrotem wpakować za kratki. Oni zaś nie wątpili, że kardynał ma dość władzy, by to zrobić, gdyby próbowali go okpić.
Ale ten pościg wymagał od nich więcej, niż byli w stanie znieść.
Tymczasem jednak udało im się znaleźć niedużą wioskę, w której Tiril ze swoimi towarzyszami dopiero co była.
Prześladowcy dowiedzieli się, że troje podróżnych wyruszyło do Zachodniego Habsburga.
Spoglądali po sobie. Habsburg? Piekło, szatani, to przecież gdzieś koło Wiednia!
Nie, nie, tam to jest Hofburg. Rodzinne strony Habsburgów znajdują się tutaj.
Ach, tak! W takim razie sprawa jest jasna. Kobieta, którą ścigają, ma jakoby pochodzić z Habsburgów, z rodziny cesarskiej, nie wiedzieli, jakie dokładnie jest to pokrewieństwo, lecz wszystko zdawało się świadczyć, iż zaczynają jej nareszcie deptać po piętach.
W zamku Habichtsburg powiedziano im – choć najpierw musieli zapewnić, iż są wysłannikami kardynała – że troje znamienitych gości opuściło okolicę tego samego ranka. Jeśli więc posłańcy kardynała się pospieszą, mogą ich dogonić jeszcze przed wieczorem. Tak, ale dokąd się udali? Och, zamierzali przejść na drugą stronę doliny i wspiąć się na wzgórza, gdzie znajdują się ruiny twierdzy o nazwie Graben.
Więcej informacji prześladowcy nie potrzebowali. Okazuje się więc, że istnieje zamek Der Graben oraz ruiny zamku Graben.
To bardzo cenne wiadomości, które będzie można przekazać kardynałowi. Wszyscy czterej gotowi byli się założyć, że stary kozioł pojęcia nie ma o istnieniu ruin twierdzy Graben!
Nie czekali dłużej, ledwie zdążyli powiedzieć do widzenia zarządcy i jego żonie i pomknęli galopem w dół.
Tiril przyglądała się Nauczycielowi, który pokazywał jej jakąś plamę na trawie pomiędzy kamiennymi blokami.
– Tak, ale nawet jeśli istnieje stąd zejście pod ziemię do jakiejś piwnicy czy czegoś takiego, to przecież w żaden sposób nie zdołam się tam dostać. Nie mam nawet szpadla ani…
– Posługuj się swoją małą główką, kochanie – powiedział Nauczyciel. – Nie do kopania, oczywiście, lecz do myślenia. I pamiętaj, że masz bardzo niewiele czasu! My wszyscy wyczuwamy jedno zagrożenie tutaj oraz drugie, które się zbliża. Potwornie niezdrowe miejsce, zapewniam cię. Wynoście się stąd możliwie jak najszybciej!
Tiril rozglądała się gorączkowo wokół. Stwierdziła, ze ona sama stoi na niedużym kamieniu, mniejszym niż wszystkie pozostałe.
– Tak, tak, właśnie ten – skinął Nauczyciel.
Wahała się przez chwilkę, po czym ujęła kamień. Poruszał się swobodnie.
– Oj – jęknęła Tiril.
– Tiril, co się stało? – zawołał Móri.
– Zagłębienie w ziemi! Można powiedzieć dziura! Myślę, że to… zejście w dół.
– Zastanów się dobrze, zanim coś zrobisz!
– Nie słuchaj ich! – krzyknął Nauczyciel. – Spiesz się, czas ucieka!
Stała bezradna między jedną a drugą grupą, po chwili podniosła jeszcze jeden kamień, który zasłaniał zejście.
Słońce schowało się już za góry na horyzoncie, a pośród głazów i ruin cicho gwizdał wiatr. Wciąż narastał ten nieprzyjemny, makabryczny świst, jakby wszystkie złe duchy zebrały się tutaj, by na nią czekać.
Ukazał się bardzo wąski i nieduży otwór w ziemi. Nic: nie wskazywało, że poniżej może się znajdować piwniczne sklepienie! Ale jakaś piwnica z pewnością musiała tam kiedyś być.
– Wszędzie leży tyle osypanej ziemi – narzekała. – Jak ja tu coś znajdę?
– Staraj się wślizgnąć i nie rób trudności – przynaglał Nauczyciel. – Jesteśmy tu po to, by ci pomagać i chronić cię.
Powoli i z wahaniem puściła rękę Nidhogga i wsunęła jedną nogę w otwór. Pod nią rozległo się coś jakby sapnięcie, ale nie umiałaby powiedzieć, czy to osiadająca ziemia, czy też jakaś straszna podziemna istota, która się na nią czaiła. Rzuciła ostatnie spojrzenie w stronę Erlinga i Móriego, którzy napięci niczym struny stali pod lasem. Tak strasznie daleko od niej!
Potem popatrzyła na Nauczyciela, który kiwał głową, i wślizgnęła się do otworu. Na dole musiała przykucnąć, żeby się zmieścić.
– Ciemno okropnie, nic nie widzę!
– Sama sobie zasłaniasz, głuptasie – strofował ją Nauczyciel. Jego stłumiony głos dochodził z bardzo daleka, za nim znajdował się cały żywy świat. – Odsuń się trochę!
Próbowała w pozycji kucznej posuwać się naprzód, ale spódnica plątała jej nogi. Upadła i kaszlała z ustami pełnymi piachu. Chcę stąd wyjść, myślała w panice, oni nie mogą tego ode mnie wymagać!
Czego mam szukać? myślała oszołomiona. Mózg nie chciał być jej posłuszny, nie pamiętała, po co tu przyszła. Ach, tak, prawda, to ci śpiący wielcy mistrzowie.
Do diabła z nimi. Ich tu przecież i tak nie ma, chcę wyjść na górę!
Próbowała się odwrócić, bo ta droga prowadziła donikąd, a ona w każdej chwili mogła zostać przywalona ziemią, nieustannie się osypującą, a poza tym o co chodzi z tymi śpiącymi wielkimi mistrzami? Określenie brzmi groteskowo i z pewnością nie ma nic wspólnego z tą dziurą w ziemi.
I właśnie wtedy zobaczyła, że tuż obok niej coś leży.
Czaszka podzielona na dwoje. Połowa szkieletu, po prostu połowa człowieka.
„Zanim rycerz Bertram rozpłatał go na dwoje…”
Tiril wrzasnęła jak szalona i zaczęła się szamotać, chcąc zawrócić i wydostać się na powierzchnię. Odeszła jednak dość daleka od dziury, przez którą tu się wślizgnęła, musiała się więc ponownie odwrócić, potykała się o kolejne części szkieletu, pewnie pochodzące z drugiej połowy złego mnicha, szlochała przerażona, starała się odczołgać z okropnego miejsca, ale oplątująca kolana spódnica powstrzymywała ją, widziała światło sączące się z innego niewielkiego otworu pomiędzy kamieniami…
Tuż przed nią, na czymś w rodzaju kamiennej ławki, leżał jakiś dziwny przedmiot.
To… księga?
Widziała kiedyś podobną książkę w Tiersteingram. Ta jednak była i grubsza, i dużo cięższa.
Księga nie może przetrwać w ziemi trzysta lat, przemknęło jej przez myśl. Rozpadnie się w proch i pył, gdy tylko jej dotknę.
Ale muszę to zrobić. Teraz! Nigdy w życiu nie zgodzę się wejść jeszcze raz do tego lochu!
Strumień światła był cieniuteńki, ledwie widoczny, otwór, przez który wpadał do środka, musiał być nie większy od paznokcia. Ale wskazywał kierunek do wyjścia, tyle przynajmniej miała z niego pożytku. Opanowała chęć, by zacząć krzyczeć i jak najszybciej uciec stąd w popłochu na świeże powietrze. Tiril łkała, zalewając się łzami, i szlochała ze strachu, ręce jej się trzęsły tak, że ledwie mogła ująć księgę.
Ta jednak okazała się potwornie ciężka. Była z kamienia! Bardzo cienkie płytki kamienne zostały zespolone niczym karty książki.
Nie było ich dużo, ale ważyły swoje. Tiril wzięła całość pod pachę i zaczęła pełznąć z powrotem, podpierając się drugą ręką. Kamienne płyty wyślizgiwały się co chwila i musiała je poprawiać.
Do wyjścia nie miała wcale tak daleko, zaledwie drugie tyle co do zwłok mnicha, ale musiała się przecisnąć tuż – tuż obok szkieletu i ten odcinek drogi zdawał się nie mieć końca. Wciąż z trudem przełykała ślinę, słyszała trzask łamanych kości pod swoimi kolanami, krzyczała głośno, ale wytrwale pełzła naprzód, kierując się w stronę światła. Zapłakana i rozszlochana.
– Jak ty wyglądasz – rozległ się nagle skrzekliwy głos Nidhogga, rozbawiony, ale i pełen czułości. Tak jej się przynajmniej zdawało. – Chodź!
Nietrudno było ją przekonać, że ma biec na skraj lasu do Erlinga i Móriego.
Tiril nie była w stanie wykrztusić ani słowa, płakała tylko wciąż w szoku i oddała im „księgę”.
– To więcej niż można wymagać od kobiety – powiedział Nauczyciel. – Jest nam wstyd, że musieliśmy ją popędzać.
Móri osuszył jej twarz i oczyścił ubranie. Dyskretnie usunął kości dłoni, które wczepiły się w fałdy jej sukni.
– Włosy masz w strasznym stanie – powiedział, próbując wytrząsnąć z nich ziemię. Potem wytarł jej nos. Tiril powoli odzyskiwała równowagę.
– Co ja takiego znalazłam? – spytała Erlinga, trzymającego w rękach kamienną księgę.
– To bardzo interesujące – odparł. – Te staroświeckie litery dość trudno pojąć, ale, Tiril… Myślę, że znalazłaś, śpiących wielkich mistrzów!
– Jednego na pewno – wykrztusiła z trudem i opowiedziała o tym, jakiego wstrząsu doznała na widok rozpłatanego mnicha. – Jeśli to nie on jest wielkim mistrzem, to już sama nie wiem, kogo szukamy.
Zeszli dróżką kawałek w dół i znaleźli się w małym zagajniku, skąd nie było widać upiornych ruin. Ich samych też nikt by tu nie zobaczył. Niedaleko, w dole, widzieli małą kotlinkę i domyślali się, że są bardzo blisko skalistego wzniesienia. Tylko że teraz niżej niż poprzednio.
Podziękowali swoim przyjaciołom duchom za nieocenioną pomoc i obiecali, że odtąd będą ich wzywać znacznie częściej.
– Dlaczego zawsze mamy was wołać jedynie w potrzebie? – zastanawiał się głośno Móri. – Dlaczego nie pomyśleć o jakimś wspaniałym przyjęciu w Theresenhof?
Wszyscy uznali, że to świetny pomysł. Tiril i Erling również, choć Tiril niepewnie pomyślała o menu. Bo co właściwie jadają duchy?
Na koniec wyściskała Zwierzę, przytuliła policzek do jego głowy i powiedziała cicho: „Dziękuję ci, mój przyjacielu. Często o tobie myślę”.
Wkrótce duchy zniknęły i nagle ludzie poczuli się bardzo samotni w ciemnym lesie.
– Wiecie co? – rzekł Erling nieoczekiwanie dla samego siebie. – Ja ich lubię!
– Oczywiście – odparł Móri spokojnie.
– No jasne – potwierdziła Tiril z naciskiem.
– Ale teraz nie mogę już dłużej tłumić ciekawości oświadczył Móri. – Chodźcie, rzućmy chociaż okiem na te tablice, zanim się całkiem ściemni. Potem szybko stąd zmykamy!
Wyszli na skalną półkę, gdzie było trochę więcej światła. Wszyscy pochylili się nad „księgą”.
– Zaczynamy od górnej – zaproponował Erling. – Patrzcie! Patrzcie na rysunek!
Wszyscy widzieli wyraźnie. Znak słońca z lekko falistymi promieniami. Ta płyta leżała na samym wierzchu i została chyba trochę nadgryziona zębem czasu, ale mogli bez trudu odczytać dość niewyraźne pismo.
– Uff, to okropnie stare – westchnęła Tiril.
– Powinienem sobie z tym poradzić – rzekł Erling. – Jestem przyzwyczajony do starych hanzeatyckich dokumentów. To ten sam styl. Zaraz zobaczymy… Mój Boże, po francusku! Dlaczego akurat ten język, który znam najsłabiej?
– Dziwne, ja też nie pojmuję, skąd się tu wziął napis po francusku – westchnęła Tiril zmartwiona.
– No cóż, znajdujemy się przecież w związku szwajcarskim, a to tereny trójjęzyczne. W Szwajcarii mówi się po niemiecku, po francusku lub po włosku. No i właśnie jesteśmy bardzo blisko francuskojęzycznych kantonów.
– To wygląda beznadziejnie – mruknęła Tiril. – Czyżbyśmy mieli do czynienia z jakąś organizacją obejmującą cały świat?
– Może nie cały świat – odparł Móri. – Ale przecież, od dawna wiedzieliśmy, że jest w to zamieszanych wiele krajów. No, co tam odcyfrowałeś, Erlingu?
Erling sylabizował:
– “Les Grand… Ma…res…” To ostatnie, to z pewnością ma być „Maitres”, potem brak rodzajnika i następuje słowo „Ordre”, znowu coś wypadło, a wszystko kończy się pompatycznie: „Soleil Sainte”. Tak, w swobodnym przekładzie powinno to chyba brzmieć: „Wielcy Mistrzowie Zakonu Świętego Słońca”. Tiril, ty naprawdę odnalazłaś „śpiących wielkich mistrzów”. Te tablice opowiadają chyba o nich.
Tiril rozpromieniła się, jakby sama była świętym słońcem.
Ale pod spodem jest coś jeszcze – wskazał Móri.
– No, masz rację. Zobaczmy, co to. Jakieś takie małe i znowu po francusku – narzekał Erling.
– Tłumacz od razu, jeśli możesz – poprosiła Tiril.
– Spróbuję.
Erling mozolnie sylabizował napis. Wielu liter brakowało, w końcu jednak zdołał uchwycić sens.
– Tu jest napisane: „Mistrzowie nowego czasu”.
– Nowego czasu – jęknęła Tiril rozczarowana. – Nie było ich chyba zbyt wielu.
– Zobaczymy. Trzeba odwrócić kamień.
W milczeniu przyglądali się kolejnej płytce.
– Oj – szepnęli jednocześnie Tiril i Móri. Kiedy dwoje ludzi żyje ze sobą przez wiele lat, uczą się podobnych reakcji, które wyrażają w ten sam sposób.
– „ORDOGNO ZŁY Z LEON” – czytał Erling. – „Wielki Mistrz A. D. 953 – 960. Obrońca kamienia Ordogno”.
– Mamy zatem „Stain Ordogno” – powiedział Móri. – Co tam jest dalej?
– Brak nam teraz czasu, by studiować wszystko dokładnie, ale o tym draniu to chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej – syknął Erling. – Tylko że mój francuski nie jest za dobry. Napisano tu mniej więcej coś w tym rodzaju „Pierwszy, który objął Zakon Świętego Słońca po tym, jak spoczywał on przez wiele wieków w spokoju. Ordogno Zły wiedział wszystko o starym zakonie z Rzymu i wyrył wszystko, co mu było wiadome, na tak zwanym kamieniu Ordogno”.
– Dziękuję ci – szepnął Móri. – Czytaj dalej!
– „Ale zapis na tym kamieniu znany jest tylko wielkim mistrzom. I także to, gdzie się kamień znajduje”.
– Znakomicie! – zawołała Tiril. – Dalej!
– Nie, dalej już nic nie ma.
– No to następna tablica!
Erling odwrócił płytę. Nie, tablica jest potłuczona, tekst rozbity, całkiem się zatarł.
– Jaka szkoda – szepnął Móri. – A może kolejne…
Móri odwrócił jeszcze jedną tablicę, z tym samym, niestety, skutkiem. Ale później znowu natrafili na jako tako czytelny tekst i nadzieja powróciła.
– „ROBERT LE DIABLE, KSIĄZĘ NORMANDII, Wielki Mistrz A. D. 1020 – 1035”. Nie, to przecież historyczna postać. Robert Diabeł zwany też Szczodrym lub Wspaniałym, czyż to nie on był ojcem Rolfa Piechura?
– Nie, nie ojcem, był jego krewnym, a poza tym ojcem Wilhelma Zdobywcy – wyjaśniła Tiril. – Rzeczywiście żelazny człowiek. Pomordował swoich zbuntowanych wasali, nikomu nie przepuścił. Co tam o nim mamy?
– Nic. Wszystko zatarte. Okazuje się, że zależy, z jakiego gatunku kamienia została zrobiona płyta. Na granicie zachowało się wspaniale, ale wapień jest kiepskim materiałem.
– Popatrzmy na następną tablicę!
– Czy mamy jeszcze na to czas? – zapytał Móri niespokojnie.
– Zostało ich jeszcze tylko parę – zapewnił Erling. – „DROGO Z NEAPOLU. 1040 – 1051”. O nim napisano niewiele. Tylko to, że był słaby. Chcieli pewnie przez to powiedzieć, że był sympatycznym człowiekiem, bo wydaje mi się, że w to wszystko zamieszane jest wiele zła i wszelkiego diabelstwa. Potem znowu mamy płytę z wapienia, ta rozsypuje mi się pod palcami. No, a następna… O, spójrzcie!
– Ha! – wykrzyknęła Tiril z triumfem. – Tutaj mamy dziadka z Tierstein!
– No, rzeczywiście! – ucieszył się Móri. – Erlingu, czytaj!
– Sam dałbyś sobie z tym radę równie dobrze jak ja, ponieważ teraz zaniechali francuskiego i przeszli na niemiecki. W każdym razie napisano tutaj, co następuje: „GILBERT, HRABIA Z TIERSTEIN, 1080 – 1096”.
– To musi być ten starszy, ojciec, który fragmenty klucza podzielił pomiędzy trzech synów.
– Świetnie – mruknęła Tiril. – Tak. To on, bo na następnej płycie mowa jest o synu. O naszym znajomym, potwornym hrabim von Tierstein, którego mieliśmy przyjemność spotkać w Tiveden. Kiedy on żył?
– Kiedy żył, nie wiem. Ale był Wielkim Mistrzem Zakonu Świętego Słońca od 1097 do 1140.
– To bardzo długo – stwierdził Móri. – I obaj z ojcem posiadali księgę o kamieniu Ordogno. Ale w tym mniej więcej okresie wiedza o kamieniu musiała zaginąć, bo później już nic o tym nie słychać. Do naszych czasów zachowały się jedynie wzmianki w legendach.
– Masz rację – potwierdził Erling. Odwrócił kolejną płytę. – Ech, dlaczego oni ryli w wapieniu? Tu po prostu nic się nie da odcyfrować! Ale zaraz, zaraz, widzę coś bardziej czytelnego, chociaż też na wapieniu. Popatrzmy… Niech to licho! Tym razem znowu po włosku, a tego języka nie znam ani trochę.
– Ja myślałem, że potrafisz wszystko – rzekł Móri.
– Dziękuję za zaufanie, ale, jak widzisz, niestety nie. Chociaż co nieco mogę i z tego zrozumieć. Słuchajcie: „GUILELMO ZŁY Z NEAPOLU, 1158 – 1166”. Okropnie dużo było tych różnych złych. Wiecie, coś nie bardzo mi się ta sekta podoba.
– Mnie się nigdy nie podobała – stwierdził Móri. – Co tam napisano o tym Guilelmo Złym? Guilelmo to imię, znaczy tyle samo co Wilhelm.
– Nie rozumiem ani słowa – musiał przyznać Erling. – Przestudiujemy wszystko bardzo dokładnie po powrocie do Theresenhof.
Następne płyty były przeważnie całkiem nieczytelne i na koniec trafili na wyraźniejszy zapis „PEDRO OKRUTNY Z KASTYLII, 1355 – 1360”.
– No to znowu jesteśmy w Hiszpanii – rzekł Erling. – Trzymamy się południowych i zachodnich obszarów Europy, to widać wyraźnie. To, że Tierstein na jakiś czas osiedlił się w Szwecji, jest całkowitym przypadkiem.
– Naprawdę? Nie byłabym taka pewna – zaoponowała Tiril. – Oni tam czegoś szukali, nie zapominaj o tym!
– Szukali „morza, które nie istnieje”, tak, masz rację.
– Dobrze, i co oznacza dalsza część napisu? – zapytał Móri.
– Pojęcia nie mam – odpad Erling. – Zobaczymy, może odnajdziemy jakiś trop. Kto następuje po Pedro Okrutnym? Iwan Groźny?
– Nie żartuj sobie – roześmiała się Tiril. – Ale chyba nie bardzo się myliłeś.
– Aha, „CARLOS ZŁY Z NAVARRY”! Znowu zły. „1360 – 1387”. Wróciliśmy do Hiszpanii, ale przeskok jest duży, bo płyty z wapienia się rozpadają. Szkoda, szkoda! A tutaj? Znowu coś czytelnego. Granit. Błogosławiony granit! Oj!
Erling zesztywniał, w mdłym świetle wieczoru widać było, że blednie. Tamci patrzyli na niego nie pojmując, o co chodzi. Potem Tiril odczytała napis:
– “TOMAS DE TORQUEMADA,1450 – 1498”. Co w nim było wyjątkowego?
– Nigdy nie słyszeliście tego nazwiska?
– Nie.
– Ciarki przechodzą mi po plecach – powiedział Erling. – Tomas de Torquemada był najokrutniejszym człowiekiem na świecie w czasach inkwizycji. To dominikanin wyznaczony przez papieża na wielkiego inkwizytora Hiszpanii. Bezlitośnie prześladował odmiennie myślących. Nikt nie wie, ile tysięcy ludzi posłał na stos lub kazał zgładzić za pomocą diabelsko wymyślnych tortur. A wszystko na chwałę Boga.
– Okropne – mruknęła Tiril. – Kto go zastąpił?
Spojrzała na ostatnią już płytę.
– Jego własny uczeń – odparł Erling. – Popatrz, tutaj jest napisane: „Uczeń Torquemady, dominikanin, WILFRED VON GRABEN”!
– Oto go mamy! „I wraz z nim niniejsza księga o śpiących wielkich mistrzach została pochowana”.
– Z tych kamiennych płyt możemy się dowiedzieć jeszcze bardzo dużo – stwierdził Erling. – Ale teraz już zmierzcha. Lepiej zróbmy to w domu, w Theresenhof. Zbierajmy się stąd, to podejrzane miejsce!
– Ale jak zdołamy przetransportować kamienną księgę?
To był rzeczywiście problem. Księga ważyła sporo, była przy tym nieporęczna, a w dodatku niesłychanie wrażliwa na wstrząsy, a należało ją chronić przed dalszymi uszkodzeniami, dopóki treść nie zostanie możliwie jak najdokładniej rozszyfrowana.
Erling rozstrzygnął sprawę.
– Włożę księgę do mojego plecaka. Będzie mi ciężko, ale to najlepszy sposób.
Móri ofiarował się, że poniesie plecak, Erling jednak upierał się, że da radę sam. Starannie ułożył pakunek na grzbiecie, a rzemienie plecaka skrzyżował na piersiach.
– No! Jesteśmy gotowi opuścić te okropne skały – powiedziała Tiril zadowolona. – To cudowne uczucie!
Ledwie zeszli ścieżką kawałek w dół, gdy Móri przystanął.
– Otrzymałem ostrzeżenie – rzekł zaniepokojony.
– Nie, proszę, już nic więcej – wyszeptała Tiril.
– A nie pamiętasz, że już w drodze pod górę wyczuwałem jakieś zagrożenie za nami? I Nauczyciel również ostrzegał przed czymś podobnym.
– Tak. Tylko że teraz ja już nie mam sił na nic więcej. Chcę wracać do domu, do dzieci. I zapomnieć o tych okropnych chwilach pod ziemią…
Nie zdążyła dokończyć zdania, bowiem rzuciło się na nich czterech mężczyzn o ponurym wyglądzie.
– Kobietę brać żywcem! – krzyczał jeden z napastników.
– Nie, nie! – wrzeszczała Tiril i wyrywała się rozpaczliwie dwóm opryszkom, którzy chcieli ją związać rzemieniami. Klęli siarczyście, bo Tiril kopała ich i tłukła pięściami, ale niewiele mogła poradzić i w chwilę później leżała na ziemi ze związanymi rękami i nogami, całkiem bezradna. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, Tiril nieustannie wzywała Nidhogga i pozostałych.
Jeden z napastników przerzucił ją sobie przez ramię i zbiegł ścieżką w dół. Drugi został, by pomagać kompanom.
Tiril zdążyła odwrócić głowę i zobaczyła swego męża oraz przyjaciela zajadle broniących się przed rzezimieszkami.
– Nie! Zostawcie ich! – krzyknęła, ale jej żałosne nawoływania nie były w stanie zapobiec temu, co działo się przed jej oczyma. – Duchy! Na pomoc!
Widziała, że Erling został rzucony na krawędź skały i jeden z napastników potężnym kopniakiem zepchnął go w dół. Plecak z bardzo ciężką zawartością nieuchronnie ściągał go w przepaść.
Równie źle było z Mórim. W ostatniej chwili, zanim została zniesiona niżej, Tiril zobaczyła, że jej ukochanego męża przeszył miecz. Wykrzykiwała pod adresem prześladowców jakieś słowa i przekleństwa bez związku.
Zobaczyła jeszcze, jak Móri kuli się pod wpływem nieznośnego bólu, po czym wszystko zniknęło jej z oczu.
– O, nie, nie! – krzyczała. – Nie, nie!
– Stul pysk, babo przeklęta – warknął mężczyzna, który ją niósł, ale w odpowiedzi dostał od niej wściekłego kuksańca.
Udręczona, szeptem gorąco prosiła:
– Duchy Móriego! Pomóżcie nam, zwracam się do was raz jeszcze! Wróćcie do nas! Ratujcie Móriego, ja sobie jakoś poradzę sama. Błagam was wszystkich, ratujcie go! I Erlinga! On sobie na to nie zasłużył. Ratujcie ich! Ratujcie! Oni nie mogą umrzeć! Nie z powodu tych ponurych nędzników, dlaczego dobrzy ludzie mają ginąć z rąk opryszków? Czy to sprawiedliwe? Co świat będzie miał z tych drani? Tak bym chciała odzyskać moich najdroższych przyjaciół!
Mężczyzna, który ją niósł, dość miał już jej nieustannych uderzeń i kuksańców. Z wściekłością rzucił ją teraz na ziemię i zaczął bić pięściami, gdzie popadło. Tłukł po plecach, po piersiach i po głowie, dopóki nie straciła świadomości.
Móri, Móri, to była jej ostatnia myśl.
Móri czul, że otacza go jakaś czerwona mgła. Zdawało mu się, że napastnicy porzucili go pod drzewami, a ciało przykryli gałęziami i chrustem.
Umieram, pomyślał. Kochani pomocnicy, nie opuszczajcie mnie! Nie mogę teraz zostawić moich najbliższych na łasce losu. Tiril mnie potrzebuje, oni ją uprowadzili, odebrali mi światło mego życia. Ona potrzebuje pomocy. I Erling też. Został zrzucony ze skały. Wierny stary Erling, nie, nie zniosę tej myśli. Pomóżcie nam wszystkim!
Szumiało i dudniło mu w uszach, niczego już właściwie nie odczuwał, wszystko było ciemnoczerwone, czarnoczerwone, ale ból, który go na chwilę przeszył, rozpłynął się później i nie powracał, pewnie już więcej się nie pojawi. Skądś z daleka dochodził do niego poprzez szum i dudnienie głęboki, głuchy śpiew chóru umarłych czarnoksiężników, którzy czekali na niego, przyjmowali go tym smutnym śpiewem do swego grona, a on płynął ku nim przyzywany rzewnymi tonami pieśni.
Tiril, Tiril, moja ukochana! Dolg, mój pierworodny synu, który za mój szalony postępek w kościele w Holar musiałeś przyjąć część ciążącego na mnie przekleństwa. To moja wina, że ty…
Mała Taran o żywych szelmowskich oczach i Villemann, moje ukochane dzieci, czy nie zobaczę was już nigdy więcej?
Ciemnoczerwony mrok zrobił się czarny, śpiew chóru narastał tak, że bębenki w uszach groziły popękaniem.
Potem nastąpiła wielka cisza, a zaciśnięta pięść Móriego rozwarła się. Na bezwładnej dłoni leżał pęczek zmiętego mchu brunatnego koloru. To był też kolor Móriego.
Móri – brunatny niczym torf. Móri – duch czarnoksiężnika.
Wzgórze z ruinami twierdzy Graben trwało spokojne w ciszy kończącego się dnia.
„Jak morze wzburzone,
Gdy wicher nadciąga
Jak szum fali sunącej
Słyszałem westchnienie,
Przeczucie dnia
Pośród Hadesowej nocy,
Stłumione, tajemne
I pełne zdumienia”.
Fragment czwartej części poematu
Gustafa Frödinga „Sny w Hadesie”.