Unni i Antonio, zdrętwiali z niepewności, w milczeniu wsłuchiwali się w głosy zbliżające się do ich komórki, najwyraźniej nie używanej od wielu, wielu lat.
Unni przez głowę przeleciała myśl: Czy spodziewała się takiej sytuacji rok temu, wówczas gdy po raz pierwszy zobaczyła Antonia w bibliotece? Tyle się wydarzyło od tamtej pory!
Gdy zorientowali się, do kogo należą głosy, Antonio złapał ją za rękę i wolno uścisnął.
„Tak, mamy go, nasza piękna pani, mamy go! – rozległ się pochlebczy szept. – Jesteśmy potężni, niepokonani, sprowadziliśmy go tu dla twojej, pani, przyjemności, he, he”.
„Wstrętne paplanie przerwał wściekły okrzyk:
– Przestańcie mnie obmacywać, przeklęte trupie gady! Zajmijcie się otwarciem drzwi, żebym go mogła zobaczyć. Musi mi teraz wyjawić prawdę, bo inaczej…
Emma! Razem z mnichami inkwizycji! Dłoń Antonia zacisnęła się jeszcze mocniej na ręce Unni.
„Słodka dziewico… „
Ha! oburzyła się Unni w myślach. Dziewico!
„Najsłodsza pani, my nie jesteśmy w stanie posłużyć się kluczem. Nie tutaj, tak daleko od naszego miasta”.
– No, w każdym razie nie jesteśmy w Santiago de Compostela – szepnęła Unni do ucha Antoniowi. – Dobre i to. Tutaj mnisi nie mają żadnej władzy.
– Dajcie mi więc ten klucz – syknęła Emma. – Wysoko, na futrynie? Dobrze. I wiecie chyba, co macie zrobić z więźniem, kiedy już otworzę?
„Cieszymy się na to, piękna pani” – przypochlebiali się dalej.
Coś trzasnęło w zamku. Zardzewiałe drzwi zazgrzytały, otwierając się, i do komórki wpadło światło.
W drzwiach stanęła Emma, otaczało ją pięciu katów inkwizycji, jacy jeszcze pozostali „przy życiu”. Z dumą pokazywali jej swoją zdobycz. Nagle jednak widać było, jak drętwieją z przerażenia, a potem, zanosząc się charakterystycznym dla siebie ostrym ptasim krzykiem, rozpierzchli się na wszystkie strony.
„Ach, nie, nie, tylko nie ona! – rozległo się zawodzenie. – Tylko nie ta morderczyni świętych mnichów, ratunku!”
Zaraz potem zniknęli.
– Wracajcie, do cholery! – krzyknęła Emma. – Przecież ja nie dam rady dwojgu jednocześnie! Alonzo! Wszyscy, chodźcie tu! Gdzie, u diabła, podziali się wszyscy ludzie?
Czym prędzej zatrzasnęła drzwi i, nim Antonio zdążył zareagować, przekręciła klucz w zamku. Słychać było jej oddalające się kroki, wyraźnie szła gdzieś na górę, po schodach.
– Zdążyłam przez okienko piwniczne zobaczyć szyld sklepowy – powiedziała prędko Unni. – Jesteśmy w Bilbao.
– W Bilbao?! Jak, u…? Dość już o tym! Musimy się stąd wydostać, zanim przyjdą jej podwładni! Co robimy?
Myśleli gorączkowo, jak ogarnięci paniką, lecz nie potrafili dostrzec żadnego wyjścia.
– Mnisi nie mogli wykonać tej sztuczki, jaką było przeniesienie nas z jednego miejsca w drugie – mruknął Antonio. – Musieli nas w jakiś sposób uśpić. Unni słuchała go tylko jednym uchem.
– Antonio – szepnęła przejęta. – Twój amulet!
– Co z nim?
– To amulet Asturii, ten, który reprezentuje siłę magiczną. Czy nigdy nie ostrzegał cię przed niebezpieczeństwem?
Antonio zamyślił się.
– Czasami miałem wrażenie, że robi się ciepły – przyznał z wahaniem. – Ale nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Nie pamiętam, w jakiej to mogło być sytuacji.
– Ty nie jesteś tak wyczulony jak Jordi i ja. Możesz mi go na chwilę dać?
Antonio już zdjął amulet z szyi i włożył go w rękę Unni.
– Mój w niczym tutaj nie pomoże, on symbolizuje miłość, a teraz nie jest nam potrzebna. Antonio, twój amulet robi się coraz cieplejszy!
– Ale jak zamierzasz…
– Pst! Nie mamy czasu na rozmowy.
Unni trzymała magicznego gryfa Asturii w ręku, aż zaczął się żarzyć.
– Pomóż nam teraz – szepnęła. – Musimy się stąd wydostać, i to jak najprędzej!
Po ciemku zdołała wymacać zamek w drzwiach i przysunęła do niego gryfa.
– Zrób, co tylko możesz – przekonywała szeptem. – Urraco, ty, która dałaś mu moc…
Jakieś głosy wysoko na schodach… W zamku coś stuknęło. Unni ujęła za klamkę, drzwi były otwarte.
– Chodźmy!
Pospiesznie przeszli do oświetlonej piwnicy. Unni podziękowała amuletowi i w biegu oddała go Antoniowi. Na ułamek sekundy stanęli, żeby zorientować się, gdzie są, i udało im się znaleźć wyjście. Drzwi piwnicy wychodziły bezpośrednio na ulicę czy też – mówiąc ściślej – na schody prowadzące wprost na ulicę. Na dworze panował wieczorny mrok.
Była to zwykła miejska ulica, ani szeroka, ani wąska. Antonio ujął Unni za rękę i puścili się biegiem w stronę, jak im się wydawało, centrum miasta.
– Co robimy teraz? – spytała Unni zdyszana.
– Wynajmiemy samochód i pojedziemy za resztą do doliny Carranza.
– Ja nie mam pieniędzy. Nie myśli się o takich rzeczach, gdy się idzie podziwiać szumiący strumień.
– Za to ja mam przy sobie kartę kredytową, gotówkę także. Musimy znaleźć jakieś rentacar najszybciej jak tylko się da.
– O tej porze?
Znajdowali się już na dużej ulicy, ku której się kierowali, i Antonio się zatrzymał.
– No tak, masz rację.
Rozejrzał się w koło, lecz stwierdził, że przynajmniej na razie nikt ich nie ściga. Podjął kolejną decyzję.
– Zobacz, tam jest postój taksówek. I stoi jakiś samochód.
– Oszalałeś! – wydusiła z siebie Unni. – Mamy jechać taksówką do doliny Carranza?
– Przynajmniej kawałek do przodu. Powinniśmy się stąd oddalić, a nie możemy jechać główną drogą, bo tam będą nas ścigać. Musimy ruszyć w góry.
Unni powlokła się za nim niechętnie, ale widząc, że kierowca taksówki dyskutuje z jakąś młodą dziewczyną, jęknęła:
– Ach, nie, byle tylko nie podebrała nam samochodu! Znaleźli się już prawie przy aucie i usłyszeli, jak dziewczyna mówi:
– Ależ ja muszę spotkać się z tą grupą turystów w Balmaseda. Jutro rano, o ósmej…
Urwała, pytająco patrząc na Antonia i Unni, którzy właśnie podeszli.
– Balmaseda? – powtórzył Antonio, Twarz mu się rozjaśniła, jakby oświetlona wewnętrznym blaskiem. – Przecież my właśnie tam się wybieramy, możemy się przyłączyć? Podzielimy się rachunkiem.
Kierowca, prawdziwy Bask, uśmiechając się szeroko i życzliwie, stwierdził tylko:
– Masz dużo szczęścia, Silvio!
Otworzył drzwiczki swojego białego mercedesa. Unni padła na tylne siedzenie, a dziewczyna, Silvia, dziękując za wybawienie, zajęła miejsce z przodu. Uciekł jej ostatni autobus, a José – Luis miał dyżur i nie mógł jej prywatnie zawieźć do Balmaseda, chociaż byli starymi przyjaciółmi. Unni dobrze to rozumiała. Gdy Antonio ustalał cenę z kierowcą, Unni z całych sił starała się nie oglądać za siebie, taki gest mógł za bardzo rzucać się w oczy. Po głosie Antonia poznawała, że i on próbuje stłumić gorączkową nerwowość, zatem również on nie czuł się najpewniej. Zamiast więc wypatrywać ewentualnych prześladowców, zrobiła jedyną możliwą w tej sytuacji rzecz, mogącą ochronić ją przed wrogiem: osunęła się najniżej jak tylko się dało na siedzenie i swoim łamanym hiszpańskim powiedziała:
– Ach, jak cudownie móc wreszcie usiąść! Taksówka ruszyła, kierując się w stronę Balmaseda.
Mieli przed sobą trzydzieści kilometrów. To połowa drogi do Carranza.
Dolina Carranza? Unni najchętniej wróciłaby do Jordiego i reszty przyjaciół w Veigas, lecz to było niemożliwe.
– Dołączę do niewłaściwej grupy – zwróciła się do Antonia po norwesku.
– Będziesz u nas mile widziana – uśmiechnął się w odpowiedzi. – Tamten podział i tak był strasznie niesprawiedliwy. Wszyscy silni znajdowali się w grupie Jordiego. Teraz przynajmniej będziemy mieć ciebie.
Uśmiechnęła się blado.
– Skąd wiedziałeś, że mamy jechać do Balmaseda?
– Sprawdzaliśmy drogę do Carranza, zanim ja… No cóż, zanim znalazłem się tutaj, w Bilbao. Tamci musieli już minąć Balmaseda.
Unni cały czas starała się odzyskać normalny rytm oddechu.
– Mówiłeś coś, że musieliśmy zostać uśpieni. Ale to się nie zgadza w czasie.
– No właśnie, wiem o tym. Przecież wtedy minęło zaledwie kilka minut.
– Tak, patrzyłam na zegarek. Chyba że upłynęła cała doba?
– Nie sądzę, żeby tak było. Co tu się dzieje, Unni?
Dziewczyna z rezygnacją pokręciła głową.
– Muszę zadzwonić do Jordiego.
– Dobrze, zadzwoń i spytaj, czy mieli jakiś kontakt z moją grupą.
Unni nie śmiała ponownie zerkać na zegarek. Prawdopodobnie zrobiło się już skandalicznie późno, ale ona po prostu musiała porozmawiać z Jordim.
Udało się z nim połączyć. Prawdę mówiąc, czekał na jej telefon. Cudownie było usłyszeć jego głos.
– Jordi, wydostaliśmy się. Ocalił nas gryf Asturii, jesteśmy wolni!
– Całe szczęście! Juana i Miguel jeszcze cię szukają, zaraz sprowadzę ich tu z powrotem. Ale co się właściwie stało, gdzie wy jesteście?
Unni opowiedziała mu o Emmie i mnichach, a na koniec oświadczyła:
– Kierujemy się do Carranza. Przenocujemy w Balmaseda, tam wynajmiemy samochód i spotkamy się z grupą Antonia w Ramales de la Victoria w pobliżu doliny Carranza. W dolinie sępów, wiesz „tam, gdzie orły będą małe”.
– No to wszystko się jakoś ułoży, to wielka ulga. Niedługo się spotkamy.
– Miałeś jakieś wiadomości od grupy Antonia?
– Tak, Morten załatwił sobie nowy telefon komórkowy. Wszystko u nich w porządku. Przyłączyła się do nich jakaś młoda dama, która zna boczne drogi.
– Świetnie. Możesz nam podać numer telefonu Mortena?
Antonio, dowiedziawszy się o młodej damie, która przyłączyła się do grupy i służyła jako przewodnik, zrobił się dziwnie milczący. Unni nie chciała przeszkadzać mu w myśleniu.
W blasku samochodowych reflektorów dostrzegali łaciate drzewa eukaliptusowe i skandynawskie klony, porośnięte mnóstwem jemioły. Była już późna jesień i drzewa stały nagie.
– Nie mogę teraz dzwonić do Mortena! – wykrzyknął nagle Antonio. – Jest przecież środek nocy, oni na pewno śpią. Ale… – urwał i znów zatonął w myślach.
Samochód sunął przez ciemność.
– Żałuję, że nie jest jasno – odezwała się Unni do młodej Silvii. – Mam wrażenie, że bardzo tu pięknie.
– To prawda. Widzisz te białe domy z pomalowanymi na czerwono narożnikami i drzwiami? To domy baskijskich rodzin, które wyemigrowały do Ameryki Środkowej, a potem znów powróciły do domu. Ci ludzie wiele dali swej starej ojczyźnie i budowali właśnie te specjalne domy. Widzisz też te domy z podobnymi do siebie, jakby spłaszczonymi werandami? Zabudowa typowa dla tych okolic.
Unni wyjaśniła, że sama jest z pochodzenia Baskijką, lecz jej przodkowie wyemigrowali do Chile, a stamtąd została adoptowana do Norwegii.
Silvia uznała tę wiadomość za interesującą, i to do tego stopnia, że postanowiła o wszystkim opowiedzieć Jose – Luisowi, który w przeciwieństwie do niej nie najlepiej radził sobie z angielskim. Dziewczęta rozmawiały ze sobą po angielsku, dla Unni tak było łatwiej. Całkiem nieźle rozumiała już hiszpański, ale jest wielka różnica pomiędzy rozumieniem języka a mówieniem.
José – Luis śmiał się uradowany, kiedy usłyszał, że w samochodzie jest aż troje Basków.
Antonio poczuł się trochę na uboczu.
– Cóż, ja pochodzę jedynie z Nawarry – westchnął teatralnie.
Oni jednak okazali się wielkoduszni i zapewnili go, że Baskonia i Nawarra są ze sobą ściśle związane.
Teren zaczął się wznosić, widać było, że jadą ku górom. Antonio spoważniał i odezwał się po norwesku:
– Mamy w tym samochodzie bardzo sympatyczną przewodniczkę, ale mam wiele wątpliwości co do przewodniczki, która przypadkiem przyłączyła się do, tamtych. Ogromnie się niepokoję o Mortena, Flavię i Sissi. Zwłaszcza o Sissi, bo to na niej skrupiło się najgorsze.
– Wspominałeś, że ściągnęliście na siebie coś strasznego – powiedziała Unni cicho.
– Owszem, i w niejedną sytuację była wplątana jakaś kobieta.
– Zawsze ta sama?
– Nie, i to właśnie jest takie straszne. Wyjechali z niewielkiej miejscowości i samochód otoczyła ciemność.