ŚLADY

Nie mógł jej dostrzec nigdzie na cmentarzu. Biegał wśród nagrobków rozglądając się na prawo i lewo, ale nie klęczała przy żadnym z grobów, ani nie ukrywała się za żadną z kamiennych tablic. Rosły tam jakieś krzaki, ale wszystkie były ogołocone z liści. Gdyby znajdowała się gdzieś pomiędzy czterema ścianami cmentarnego muru, musiałby ją zauważyć.

Cmentarz miał tylko jedną bramę. Sprawdził w obydwu rogach po przeciwnej stronie małej nekropolii, czy jej ślady nie prowadziły czasem do którejś ze ścian, czy może wspięła się na którąś z nich.

Co za absurd! Miała na sobie suknię, była zła, poirytowana… poza tym dlaczego w ogóle miałaby wspinać się na cmentarny mur?

Gdzie więc mogła być?

Musiał na chwilę stracić ją z oczu, gdy biegł w stronę cmentarza. Kiedy on patrzył pod nogi brnąc w śniegu, zauważyła go jak nadbiega i wymknęła się stąd, żeby uniknąć spotkania. Może miała rację. Może powinna się najpierw uspokoić, może on też powinien się uspokoić. Potem wszystko na chłodno rozważą. Przecież ostrzegała go, że kiedy pojadą do jej domu, mogą pojawić się problemy. Mówiła mu, że nie lubi siebie takiej, jaką staje się przyjeżdżając do tego miejsca. Miała rację. On także nie lubił jej takiej, jaką była tutaj. Lecz taką, jaką była poza tym miejscem, taką, jaką była naprawdę — kochał, a przecież mieli stąd odjechać, wrócić do swojego życia, zaś całe dzisiejsze zajście mogło stać się na wpół zabawnym wspomnieniem, wydarzeniem, o którym nikomu nie będą opowiadać. Te wspólne doświadczenia wejdą do rodzinnych powiedzonek, staną się podstawą ich małżeńskiego szyfru. Gościa przyjeżdżającego z długą wizytą będą nazywać “przyjacielem rodziny” i oboje będą mieli na myśli Simona. Jeśli ktoś będzie przesadnie oficjalny, Quentin mrugnie do Mad i szepnie: “wykapany wuj Stephen”. Jeśli jakaś znajoma będzie wygadywać brednie usiłując zrobić wrażenie inteligentnej, skwitują ją przezwiskiem “Atena” i wspomną to śniadanie oraz biedną starą pannę, która siedziała z nimi przy stole.

Ale nigdy nie będą żartować na temat Babci. Albo wuja Paula. Albo szkatułki. To była jakaś bolesna sprawa i jeśli Quentin kiedykolwiek cokolwiek zrozumie, to dobrze, ale jeśli nie, to drugie dobrze, o ile tylko będzie miał swoją Madeleine i nigdy więcej nie wrócą do tego miejsca.

Obszedł dookoła cały cmentarz w poszukiwaniu jej śladów. Nigdzie ich nie było. A więc koniec końców nie przybiegła tutaj.

Stanął w bramie wejściowej, spoglądając na ośnieżoną połać trawy dzielącą go od domu. W stronę cmentarza prowadził tylko jeden rządek śladów. To były jego ślady.

Ale przecież widział ją, jak biegła w tę stronę. Zauważył z werandy, zanim ruszył jej na spotkanie.

Skierował wzrok na przeciwległy brzeg trawnika. Tam były ślady, które zostawili rano; dalsze, prowadzące w stronę skarpy i te nieco bliższe, znaczące ich powrotną drogę. Podszedł do tych bliższych. Zauważył, że tylko jedna para butów naruszyła zmrożoną powierzchnię śniegowej pokrywy. Były to tylko jego buty.

Ale przecież Mad szła wtedy razem z nim. Obejmował ją ramieniem, a ona obejmowała go w pasie. Szli przytuleni, trącając się biodrami — pamiętał to dobrze. Niemożliwe, żeby nie zostawiła żadnych śladów na śniegu. Ale przecież widział ją także, jak wchodziła na cmentarz.

Tak samo jak widział kobietę podobną do Lizzy, otwierającą drzwi szeregowca w Herndon, wchodzącą do środka i zapalającą światło.

Wrócił na cmentarz i oparł się o filar łuku, stanowiącego bramę wejściową. Znowu miał przywidzenia. Był zaniepokojony, ale już nie odczuwał przerażenia. Poprzednio zdarzyło mu się to na skutek samotności i tęsknoty. Tym razem przyczyna musiała być inna. Ale za każdym razem widział to, co bardzo pragnął ujrzeć: najpierw była to Lizzy dorosła i prowadząca normalne życie, teraz była to Madeleine udająca się do miejsca, gdzie mógł ją znaleźć, porozmawiać z nią i uporządkować wszystko pomiędzy nimi. Gdzie mógł się upewnić, że wciąż jest tą samą kobietą, którą zna i kocha, a nie obcą, rozkapryszoną i chciwą dziewuchą, której zależy tylko na tym, żeby ktoś otworzył jej szkatułkę z tajemniczym skarbem.

Oczywiście, normalni ludzie nie mieli przywidzeń, nawet poddani wielkiemu stresowi. Oznaczało to, że cierpi na jakąś umysłową dolegliwość. Ale choroba ta, jak dotąd nie wpływała negatywnie na jego normalne funkcjonowanie. Poza tym, istnieją leki, które pomagają schizofrenikom panować nad psychozami. Najwyraźniej odczuwał wczesne symptomy postępującej schizofrenii. Mógł pójść do psychiatry i otrzymać leki, które umożliwią mu prowadzenie normalnego życia. Bo przecież nad chorobą można zapanować. Nie ma powodu do obaw.

Jednak, gdyby się dobrze zastanowić, było się czego obawiać. Przechadzając się z Madeleine wzdłuż skarpy, nie znajdował się pod wpływem żadnego stresu, a przecież cały spacer również musiał być przywidzeniem, ponieważ na śniegu nie było śladów Mad.

Chyba, że właśnie teraz miał przywidzenia. Chyba, że jego umysł nie rejestrował śladów odbitych na śniegu, ponieważ nie mógł znieść myśli, że przechadzał się tutaj z tą Madeleine, którą pamiętał ze sceny w salonie. Przy takim założeniu wszystko dawało się wyjaśnić. W tej chwili musiał mieć jakieś psychiczne zaburzenia, ale one w końcu muszą ustąpić. Bo nawet bez leczenia takie omamy mijały. Szczególnie we wczesnych stadiach choroby umysłowej. Kilka lat temu czytał jakąś książkę na ten temat, więc wydawało mu się, że wszystko przebiega właśnie w taki sposób. Kiedy już odzyska kontrolę nad sobą, wyjdzie z cmentarza i zobaczy ślady stóp dwojga osób, a potem wróci do domu i znajdzie Madeleine w sypialni. Tam właśnie powinien ją spotkać. Nawet nie przyszło mu do głowy, żeby sprawdzić czy czasem nie pobiegła na górę. Tak bardzo pragnął jak najszybciej odnaleźć Madeleine, że szukając jej wyjrzał przez otwarte oszklone drzwi jadalni i zobaczył ją na zewnątrz, podczas gdy w rzeczywistości najprawdopodobniej była w pokoju na piętrze, leżała na łóżku i płakała, czekając kiedy wreszcie do niej przyjdzie.

Zawrócił w stronę domu i rzucił okiem na wydeptaną w śniegu ścieżkę, ale nadal nie widział jej śladów. Jeszcze nie może wracać. Musi odczekać chwilę i przyjść do siebie. Musi poczekać, aż znowu zacznie widzieć świat takim, jaki jest naprawdę. Musi się czegoś uchwycić, aby zacząć swój powrót do rzeczywistości. Przypomniał sobie oglądane kiedyś reklamówki opon, którym z bieżników wyrastały palce, kurczowo chwytające się asfaltu autostrady. A jego myśli wpadły w poślizg, mijając wiele obrazów. Musiał zapanować nad tym poślizgiem. Przypominało to jazdę samochodem po oblodzonej nawierzchni.

Zaczął przechadzać się pomiędzy kamiennymi nagrobkami, przyglądając się wyrytym napisom, aby odciągnąć myśli od tego, czego aktualnie doświadczał. Był pewny, że nie napotka tu grobu żadnego Cryera. Dom należał do rodziny matki Madeleine, a on nie znał jej nazwiska. Ale na nagrobkach było wiele bardzo różnych nazwisk, żadne z nich nie występowało w przewadze nad innymi. Natomiast imiona wydały mu się dość znajome. Najprawdopodobniej w rodzinie istniał zwyczaj nadawania dzieciom imion przodków, które przechodziły z pokolenia na pokolenie. Jeden z pochowanych nosił imię Jude. Był też jakiś Stephen. Nie zauważył Ateny, ale w rzeczywistości ciotka miała inne imię. O proszę, tu mamy Minerve. A tam w rogu jest nawet jakiś Simon.

Ale Simon nie należał przecież do rodziny. A więc musiał to być tylko zbieg okoliczności, że ktoś z leżących na cmentarzu nosił takie samo imię jak on:


SIMON WISTER

DATA URODZIN NIEZNANA — 2 LUTEGO 1877

“BYŁEM OBCY, A TY PRZYJĄŁEŚ MNIE POD SWÓJ DACH”$


Poczuł jak fala gorąca zalewa mu twarz, zanim jeszcze myśl zdołała dotrzeć do jego świadomości. Simon był gościem, który został na zawsze. A tutaj miał przed sobą nagrobek, należący do Simona, którego data urodzenia była nieznana i którego epitafium mówiło o przyjętym pod dach obcym.

Cóż, drogi Quentinie, pomyślał sobie, skoro już tracisz rozum, to dlaczego nie miałbyś zjeść śniadania w towarzystwie umarłych, którzy wyszli z grobów.

Wrócił do nagrobka Minervy.


MINERVA MUELLER l CZERWCA 1866 — 12 LIPCA 1918 UKOCHANA PRZEZ WSZYSTKICH MĄDROŚĆ W PROSTOCIE


Śmierć w lecie tysiąc dziewięćset osiemnastego roku sugerowała, że Minerva została zabrana przez falę słynnej epidemii grypy. Miała wtedy… pięćdziesiąt dwa lata. Mądrość w prostocie. Czy w ten delikatny sposób chciano upamiętnić jej wrodzoną demencję? Jeśli ciotka Atena, którą poznał tego ranka miałaby przenieść się na łono Abrahama, trudno byłoby wymyślić dla niej lepszą nagrobną inskrypcję niż ta, którą właśnie odczytał.

Ale przecież oni wszyscy siedzieli przy stole i jedli razem z nim. Rozmawiali z nim i z Madeleine. Istnieli naprawdę.

“Każdy, kto jest prawdziwy niech podniesie rękę!”$

Dopiero teraz uderzyła go bolesna prawda słów, wypowiedzianych przez wuja Simona. Zignorowano go, jak kogoś niespełna rozumu. Ale tak czy siak, nikt nie podniósł ręki.


PUŁK. STEPHEN ALAN FORREST

22 GRUDN. 1910 — 24 GRUDN. 1951

WALCZĄC O POKÓJ NA CAŁYM ŚWIECIE

ZGINĄŁ NA POLU CHWAŁY

GRÓB JEGO LILII PORASTA KWIECIEM

NIESKAZITELNIE BIAŁYM

LILIA I ŻOŁNIERZ JEDNAKO PRZECIE

ŻYWOT MAJĄ NIETRWAŁY


Jego wojskowe maniery. Ktoś powiedział — chyba Madeleine — że służył podczas wojny koreańskiej. Ale wcale nie był stary. Czterdzieści jeden lat, wiek pochowanego tutaj Stephena, w przybliżeniu pasował do wyglądu wuja Stephena, spotkanego przy śniadaniu. Ale nawet ktoś, kto walczył w Korei jako osiem-nastolatek, gdyby żył, musiałby mieć co najmniej sześćdziesiąt lat. A wuj Stephen nie wyglądał na sześćdziesięciolatka z tą jego ciemną brodą i włosami, w których nie było śladu siwych nitek. Może je farbował. A może od dawna już nie żył.

Imiennik kuzyna Jude, Philip St. Jude Laurent urodził się w Yorkshire w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym roku, a zmarł w Stanach w tysiąc osiemset osiemdziesiątym piątym. Czy kiedy mówił nie wyczuwało się u niego brytyjskiego akcentu?

Nie, nie, to czyste szaleństwo.

Nie znał imienia Babci, tak więc nie miał po co szukać jej nagrobka, jeśli w ogóle pochowano ją na tym cmentarzu.

Jedyny Paul jakiego znalazł, zmarł będąc małym dzieckiem, nie zaś człowiekiem czterdziestopięcioletnim, bo tyle lat miał według Madeleine, ani nawet trzydziestoletnim, na jakiego wyglądał.

Chociaż nie przyznawał się przed sobą do szukania takowego, z wielką ulgą stwierdził po chwili, że wśród nagrobków nie ma żadnego z imieniem Madeleine.

Niektóre imiona powtarzały się w rodzinie, to wszystko. Wszyscy krewni wiedzieli o tym i znali dzieje rodziny. Madeleine po prostu każdemu starała się dziś dopiec. Przedstawiała Quentinowi kolejnych członków familii, łącząc ich imiona z historiami przodków, po których te imiona dziedziczyli i których historie znali. Tego ranka była po prostu nieznośna, i tyle, on zaś był jedyną osobą, która nie rozumiała jej żarcików. Pozostali na pewno znali treść napisów na nagrobkach.

Ale na śniegu nie było żadnych innych śladów, prócz jego własnych.

Wyszedł z cmentarza, lecz zamiast wrócić na tylną werandę obszedł dom dookoła i znalazł się przed frontowymi schodami. Zauważył ślady opon, które limuzyna zostawiła przed domem. Widział miejsce gdzie samochód zatrzymał się, a kierowca wyszedł, przeszedł najpierw na prawą stronę, a potem na lewą, kolejno otwierając im drzwi. Po lewej stronie, gdzie siedział Quentin, pojawiły się ślady znaczące jego drogę do bagażnika, przy którym zatrzymał się, aby odebrać bagaże od szofera, potem zaś przeszedł na drugą stronę samochodu i wszedł po schodach do domu.

Ale po stronie, gdzie siedziała Madeleine nie było widać żadnych śladów prócz tych, które zostawił kierowca, pomagając jej wyjść z limuzyny. Nie było także żadnych śladów w miejscu, gdzie stał służący. Zaś na schodach wiodących do frontowego wejścia, pozostały tylko ślady jednej osoby. Były to ślady Quentina.

Jeśli to halucynacja, to wyjątkowo selektywna, pomyślał.

Czuł się niemal dumny, że tak spokojnie reaguje na wyraźne oznaki własnego psychicznego rozstroju.

Gdzieś we wnętrzu domu czekała na niego Madeleine. Ona pomoże mu to wszystko uporządkować. Zdecydowała się być z nim w zdrowiu i chorobie, czy nie tak? Czy nie to właśnie obiecywali sobie, wypowiadając słowa starej, kościelnej przysięgi? Zabierze go do psychiatry, jakoś zapanują nad tymi dolegliwościami i życie potoczy się dalej.

Wszedł na schody, dodając jeszcze jedną linię własnych śladów na śniegu, otworzył frontowe drzwi i wszedł do środka.

Ale to nie był już ten sam dom.

Układ pomieszczeń pozostał, rzecz jasna, nie zmieniony. Meble stały w tych samych miejscach. Ale wszystkie większe sprzęty okryte były ochronnymi pokrowcami, zaś podłogę pokrywała gruba na pół cala warstwa kurzu, prócz miejsc gdzie ślady jego nocnych i porannych wędrówek wytyczyły w nawarstwionym brudzie wyraźne ścieżki. Każdy jego krok wzniecał tumany pyłu, tak że już po chwili zaczął krztusić się i kichać. Jak to się stało, że nie krztusił się ani nie kichał, kiedy przechodził tędy wcześniej? A może to robił? Jak przez mgłę pamiętał, że wczorajszej nocy zastanawiał się, czy czasem nie zbiera mu się na grypę. Choć może po prostu wymyślał sobie teraz to wspomnienie, próbując nadać wszystkiemu jakiś sens?

Otworzył drzwi do biblioteki. Szyby w niektórych oknach były powybijane i na stół przykryty grubym płótnem nawiało trochę śniegu. Mnóstwo książek walało się po podłodze. W pokoju panował przenikliwy ziąb. Ślady jego stóp były jedynymi śladami, widocznymi na podłodze. Prowadziły do jedynego krzesła w całym pokoju, które ktoś niedawno odsunął, by na nim usiąść. Pozostałe od niepamiętnych lat stały połączone ze stołem i podłogą kołtunami pajęczych sieci. Nawet krzesło, którego użył, całe lepiło się od pajęczyn i brudu. Dopiero teraz, kiedy po raz pierwszy w tym dniu spojrzał na swoje ubranie, zauważył, że marynarkę i spodnie ma całe w pajęczynach i smugach kurzu. Otrzepał się energicznie, doprowadzając ubiór do względnego porządku. Jak to się stało, że wcześniej niczego nie dostrzegł?

Nie mam zaburzeń. W miarę jak owe słowa formowały się w jego myślach, był coraz bardziej przekonany co do ich prawdziwości. Tego ranka byłem świadkiem czegoś, co nie działo się naprawdę. Nie było żadnych ludzi, jedzących śniadanie. Pokój nie był wysprzątany, meble nie błyszczały. Nie było służących, podających wyśmienite potrawy — na drodze z pokoju kredensowego do stołu nikt nie zostawił żadnych śladów. Więc co ja właściwie jadłem?

Żołądek odpowiedział mu burczeniem, dając do zrozumienia, że tego dnia nic jeszcze nie miał w ustach. Język uschły na wiór informował go, że nie miał też okazji niczego się napić. Ostatnim napojem, jaki pamiętał, była butelkowana woda, którą raczyli się z Mad w limuzynie. Czy ona ją piła? Czy był z nim w ogóle ktoś, kto potrafiłby wypić tę wodę? Czy ktokolwiek w ogóle mu towarzyszył?

Tak, ktoś musiał z nim być. Przecież kierowca limuzyny podszedł do drzwi po prawej stronie, żeby pomóc wysiąść jego żonie — a więc on także ją widział! Jego rodzice ją widzieli. Jego przyjaciele, ludzie na przyjęciach i spotkaniach w całym kraju — wszyscy widzieli ją, rozmawiali z nią. Oni wszyscy nie mogli być szaleńcami, a jeśli nimi byli, to pojęcie szaleństwa nabierało zupełnie innego znaczenia.

Madeleine! Nagle straszliwie zapragnął ją mieć przy sobie. Madeleine, jak mogłem przestać wierzyć w ciebie, choćby na chwilę!

Wybiegł z biblioteki do hollu, a następnie ruszył po schodach do ich pokoju. Gwałtownym ruchem otworzył drzwi. Zobaczył swoje bagaże: walizkę i torbę podręczną. Widać było, że ktoś spał po jego stronie łóżka. Nie było jednak żadnej pościeli, a tylko biały pokrowiec narzucony na materac i pajęczyny, zwisające niczym frędzle ze wszystkich stron. Tylko te szuflady komody, które wybrał dla siebie, były wyciągane. Tylko jego rzeczy wisiały w pachnącej stęchlizną szafie.

Wbiegł do łazienki. W toalecie nie było wody, zauważył tylko swój mocz na dnie muszli. Podłoga łazienki lepiła się od brudu. Wygląd wanny mógł przyprawić o mdłości; najwyraźniej w jakimś miejscu rura była zatkana i jakaś część brudnej wody wypłynęła do wanny, przybierając przez lata postać cuchnącego mułu na jej dnie. Czy Mad wiedziała o tym? Czy wiedziała, jak naprawdę wygląda łazienka i miała w sobie na tyle współczucia, by odwieść go od zamiaru wzięcia kąpieli. Z kranów umywalki nie płynęła woda. Jego szczoteczka wciąż była brudna od pasty… najwyraźniej nie zdołał jej wypłukać po umyciu zębów. A teraz, kiedy o tym pomyślał, wyraźnie poczuł w ustach smak pasty, poczuł jej zaschnięte, ziarniste resztki na dziąsłach.

Z walącym sercem, starając się uspokoić galopujące donikąd myśli, szybko powyciągał swoje rzeczy z szafy i komody, zabrał kosmetyczkę z łazienki i wcisnął wszystko do swoich bagażów. Ostatniej nocy spałem tu całkiem sam, pomyślał. Chociaż kochaliśmy się, Madeleine i ja. Kochaliśmy się, a potem zjedliśmy kanapki. Ale nigdzie nie było widać najmniejszego okruszka, a tylko dziwne esy-floresy wytarte w kurzu i brudzie pokrywającym mały nocny stoliczek, po którym zapewne szorował palcami, myśląc, że kładzie na nim talerzyk ze swoją kanapką.

Z bagażami w rękach opuścił pokój i pędem zbiegł w dół po schodach. Nie próbował nawet szukać telefonu. Jeśli w tym domu znajdował się jakikolwiek aparat, z pewnością był odłączony, podobnie jak prąd czy woda.

Prąd. Dzisiaj widział wszystko, ponieważ przez okna wpadało dzienne światło. Ale zeszłej nocy nie mogło tu być żadnego światła. Tym niemniej, o nic się nie potykał i na nic nie wpadał. Ktoś musiał go prowadzić. To Madeleine go prowadziła. Może i nie zostawiła żadnych śladów, ale nie ulegało wątpliwości, że ktoś, kto dobrze znał ten dom musiał być razem z nim, bo inaczej nigdy nie byłby w stanie poruszać się po omacku w jego wnętrzu, wejść po schodach na piętro, i odnaleźć sypialnię w panujących tu egipskich ciemnościach. A grube kotary w sypialni były zasłonięte.

To wcale nie były urojenia. Gdy człowiek ma halucynacje, widzi rzeczy, których nie ma, ale Quentin nie słyszał jeszcze o przywidzeniu, które polegałoby na tym, że widzi się istniejące rzeczy w absolutnych ciemnościach. Schizofrenia nie wyposaża chorego w latarkę.

Położył swoje bagaże obok drzwi. Został tu sprowadzony przez kogoś, dla jakichś ważnych powodów. Iluzja trwała dokładnie do chwili, kiedy zdecydował, że nie otworzy szkatułki. Wtedy właśnie Madeleine uciekła, a wszyscy pozostali prócz wuja Paula i Babci zniknęli. Wszyscy ci, których nagrobki udało mu się zidentyfikować na cmentarzu.

Co więc było prawdziwe? Złudzeniem były panujące w domu czystość i porządek. Potrawy i wnoszący je lokaje. Krewni, których poznał byli — czym mogli być? — chyba tylko duchami. Ale stół był prawdziwy, także krzesła, drzwi, łóżko, a nawet muszla klozetowa, umywalka i wanna w łazience. Może w salonie na małym stoliku naprawdę leżała drewniana, grawerowana skrzynka, którą ktoś, z nie znanych mu powodów, chciał otworzyć przy jego pomocy.

Odwrócił się i podszedł w stronę wejścia do salonu, ale kiedy się zbliżył, na drzwiach pojawiły się trzy lśniące, białe litery:

NIE

— To nie jest urojenie — szepnął do siebie.

Litery zniknęły. Zrobił jeszcze jeden krok w stronę drzwi.

Zaczęły pojawiać się następne litery, tym razem dużo szybciej. Były mniejsze, a każde utworzone z nich kolejne słowo pojawiało się w miejsce poprzedniego.

NIE

WCHODŹ

DO

ŚRODKA

UCIEKAJ

UCIEKAJ

ŚMIERĆ

TU

MIESZKA

ŚMIERĆ

Cofnął się od drzwi, omiótł wzrokiem mroczne ściany hollu. W zimnym, wygasłym kominku coś błysnęło. Jakieś światełko. Nie podszedł bliżej, zamiast tego zrobił kilka kroków w tył, zastanawiając się z przerażeniem, co też mogło oznaczać to tajemnicze migotanie. Jednak nie potrafił odwrócić wzroku.

Z kominka wyszedł szczur i usiadł na stosie szczapek, które dawno temu ktoś ułożył w pobliżu paleniska. Zwierzątko świdrowało go wzrokiem, patrząc mu prosto w oczy. Dokładnie tak samo jak Babcia. Po chwili otworzyło pyszczek.

— Znajdź mnie — powiedziało.

To nie był objaw szaleństwa, teraz Quentin miał całkowitą pewność. To nie była wina umysłu, tworzącego fałszywe wizje rzeczywistości. Wręcz przeciwnie, jego umysł już przyzwyczajał się do tego, że reguły, którymi, jak sądził, rządzi się rzeczywistość, nie miały zastosowania w tym domu. Coś kazało szczurowi mówić, coś sprawiło, że słowa pojawiały się na drzwiach pokoju, do którego nie powinien był wchodzić. Coś prowadziło go w tym domu w ciemnościach. Coś kazało mu wierzyć, że ma u boku ukochaną kobietę, kiedy samotnie przechadzał się po skarpie. Ktoś przedstawił go grupie nieboszczyków, z którymi zjadł śniadanie i przekonał go, że je najlepsze potrawy, jakie miał okazję próbować w swym życiu, podczas gdy jego żołądek pozostawał pusty.

Wszystko potrafił racjonalnie sobie wytłumaczyć. Ale jego ciału nie wystarczały racjonalne argumenty. Serce waliło mu jak młot, ręce miał zimne, dłonie mu drżały. Nie śmiał obrócić się plecami do szczura, do drzwi salonu, a jednocześnie nie miał odwagi, by choć chwilę dłużej pozostać w tym domu. W końcu obrócił się i energicznym krokiem ruszył w stronę frontowych drzwi, gdzie zostawił swoje bagaże. Otworzył drzwi, podniósł walizkę i torbę, poczym wyszedł na ośnieżony ganek.

U dołu schodów, tam, gdzie zeszłej nocy zatrzymał się samochód, czekała na niego Madeleine. Jej twarz była spokojna, a nawet trochę smutna.

Przerażenie nagle się ulotniło, a na jego miejscu pojawiła się ulga. Madeleine istniała naprawdę. Madeleine była tutaj z nim. Znów poczuł, jak całą jego osobę wypełnia miłość. Wszystko będzie w porządku. Ona wyjaśni mu całe to… cokolwiek to było.

— Mad — powiedział. — Nie uwierzysz, co mi się wydarzyło. Pokręciła głową.

— Och, Tin, ja nie jestem Madeleine. Już nie. Madeleine zniknęła.

Zszedł do niej po schodach.

— Możesz nazywać się jak tylko chcesz, ważne, że jesteś tutaj. Myślałem, że cię straciłem.

— Straciłeś mnie wiele lat temu, Tin. Kiedy umarłam w szpitalu. Kiedy kazałam ci, żebyś dał sobie siana. Kiedy powiedziałam ci, żebyś nie trzymał mnie dłużej uwiązanej do łóżka.

Zatrzymał się, nie mogąc uwierzyć w to, co słyszał.

— Masz kit, masz kit, masz kit? — zapytała.

I wtedy nie były to już usta Madeleine. Nie nastąpiła żadna transformacja. Nigdy nie było żadnej Madeleine.

— Lizzy — wyszeptał.

— Teraz mnie widzisz — powiedziała. — Ale to tylko złudzenie. Twój umysł nadaje kształt temu, czym naprawdę jestem.

— To cały czas byłaś ty? — Natychmiast przypomniał sobie, jak widział ją w sklepie spożywczym i jak wchodziła do szeregowca.

— To nie byłam ja — powiedziała. — Ale przyszłam do ciebie między innymi dlatego, żeby ci wszystko wyjaśnić. Masz moc, by mnie wzywać. Kiedy myślałeś, że mnie zobaczyłeś, twoja wielka potrzeba ujrzenia mnie kazała mi wrócić do ciebie. W znakomitej większości jesteśmy przywiązani do dawnych ciał, do naszych szczątków, ale ja jestem bardziej przywiązana do ciebie. Nie mam nic przeciwko temu, naprawdę. Zwłaszcza, że kiedy przybyłam, dostrzegłam grożące ci niebezpieczeństwo.

— Ale jeśli to jesteś ty, Lizzy, to nie ma żadnego niebezpieczeństwa.

— To nie byłam ja, nie rozumiesz? To był ktoś inny, kto znalazł mój obraz w twoim umyśle i wykorzystał go dla swoich celów. Kiedy przybyłam do ciebie, to właśnie ona sprawiła, że przywidziałam ci się jako kobieta, wchodząca do szeregowca, ale mnie nie było wewnątrz tego, co zobaczyłeś, Tin, ja byłam wtedy z tobą. W samochodzie, tuż obok ciebie, czując jak mnie wzywasz. Kiedy wzywasz mnie w taki sposób, jesteś bardzo silny. Nawet gdybym chciała, nie byłabym w stanie trzymać się wtedy z dala od ciebie.

— Czemu nie przemówiłaś do mnie wtedy, tak jak to robisz teraz?

— Ponieważ ona tam była. Umarli nie mają żadnej siły w porównaniu z żywymi. Jeśli ona chce żebym była cicho, jeśli skupia na mnie swoją uwagę, to uwierz mi Tin, nie jestem w stanie wydusić z siebie słowa.

— Ale ja jestem żywy, Lizzy. Ja chciałem, żebyś przemówiła.

— Tak, dysponowałeś wystarczającą siłą, aby mnie wezwać, ale, jeśli przyjmiemy, że ty jesteś silny, to ona… ona ma coś więcej niż tę siłę. Kiedy mnie zauważyła, dostrzegła szansę dla siebie. Wykorzystała mnie, przez cały czas trzymając w pobliżu, tak by móc dobierać się do mojej pomięci w identyczny sposób, w jaki dobierała się do twojej. Wykorzystała mnie, jako część Madeleine, która była jej tworem. Jest mistrzynią w manipulowaniu umarłymi. Dziś na śniadaniu uczestniczyłeś w spotkaniu nieboszczyków. Przez całą ostatnią noc przetrząsała cmentarz, wzywając tych wszystkich biedaków z miejsc, w których właśnie się znajdowali, a potem zmusiła ich do wzięcia udziału w jej małym bankiecie.

— Po co? Kim ona jest? Czy ona to Madeleine?

— Mówiłam ci, ona tylko stworzyła Madeleine. Z niczego. Z twoich pragnień. Madeleine została utworzona z tego wszystkiego, co uważasz za piękne i czarujące. W ten sam sposób udało jej się dobrać doskonały smak, zapach i fakturę każdej potrawy, jaką miałeś okazję dzisiaj spożyć. Mnie też wykorzystała, jak tylko mogła i wcisnęła w tę całą iluzję. W jej rękach byłam jak miękka glina, musiałam robić to, czego ode mnie żądała, dopóki nie spuściła mnie z oka.

— Domyślam się więc, że w obecnej chwili jesteś poza zasięgiem jej wzroku.

— Zawiodłeś jej oczekiwania. Uciekła stąd, gnana wściekłością. I na jakiś czas zapomniała o mnie. Po raz pierwszy od czasu, kiedy mnie wezwałeś, jesteśmy razem sami.

Quentin przypomniał sobie całą sytuację, kiedy po raz pierwszy zabrał Madeleine do domu, aby poznała Mamę i Tatę. Przypomniał sobie, że Madeleine ani na chwilę nie zostawiła go samego z rodzicami.

— Tak — odezwała się Lizzy. — Właśnie tak było. Ponieważ jest śmiertelniczką, ma nade mną władzę. Udało jej się wkleić kawałki mojej osobowości w Madeleine. Moje wspomnienia o tobie. Pewne moje zwyczaje, na które mogłeś pozytywnie reagować, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.

— A ja we wszystko uwierzyłem.

— Pewnie, że tak. Wszyscy uwierzyli. Kiedy pokazywałeś się z nią publicznie, przyciągała mnie i używała jako ośrodka swej osobowości, tak więc potrafiła otumanić setki ludzi naraz.

— Musiało ci być bardzo ciężko.

— Tylko dlatego, że nienawidziłam jej za krzywdy, które ci wyrządza. Jeśli o mnie chodzi, to na ogół nic mnie nie ponagla. Nie mam żadnych pilnych spraw. Umarli nigdy takich spraw nie mają. Nie to, żeby wszystko było nam obojętne, nadal przejmujemy się wieloma rzeczami, tak jak zawsze. Ale jesteśmy bardziej… cierpliwi.

— Mimo to, jesteś tutaj.

— Ponieważ ty nie możesz czekać. Ponieważ istnieją rzeczy gorsze od śmierci.

— Utrata Madeleine?

— Otwarcie tej szkatułki.

— Dlaczego? Co w niej jest?

— Nie wiem, Tin. Wiem tylko, że jest to coś niezwykle silnego, coś, czego wszyscy inni bardzo się boją.

— Wszyscy inni?

— Inni umarli. Ci umarli ze śniadania. Jedyną osobą, która nie ma żadnych obaw jest ta, co próbowała nas wykorzystać. Nie może się doczekać, kiedy dostanie to, co jest w środku. Dlatego właśnie tak się wściekła. Dlatego teraz nie zwraca na nas uwagi. Obecnie nie jesteśmy jej do niczego potrzebni.

— A więc ona jest człowiekiem. Jest w stanie skupić się tylko na jednej rzeczy.

— Jest silniejsza od ciebie i zdecydowanie silniejsza ode mnie, ale nie wszechmocna. Na pewno niektóre jej cechy przeniknęły do osobowości Madeleine, nie sądzę, żeby udało jej się temu zapobiec. Zwłaszcza dzisiaj, kiedy była tak bardzo zajęta sprawowaniem kontroli nad swoimi umarłymi marionetkami, że nie zawsze mogła dołożyć odpowiednich starań, by Madeleine przez cały czas zachowywała się jak chodzący ideał. Szczególnie wtedy, kiedy wprowadziła do pokoju służących. Za tymi służącymi nie kryły się żadne istniejące osoby, ani żywe, ani umarłe. Po prostu sprawiła, że ich widziałeś. To dużo trudniejsza sztuka niż zbudowanie iluzji na bazie prawdziwej duszy. Stworzenie służących doprowadziło ją prawie na skraj wyczerpania. I kiedy skupiała swoją uwagę na utrzymaniu tej wizji, niektórym spośród biesiadników udało się ukradkiem wypowiedzieć kilka rzeczy, które chcieli ci przekazać.

— Lizzy, ja nic z tego nie rozumiem.

— A ty sądzisz, że ja rozumiem? Nie myśl, że dają nam tu podręcznik “Jak być nieboszczykiem”. W chwili, gdy umierasz wcale nie poznajesz odpowiedzi na wszystkie pytania. To znaczy, teraz już wiem na pewno, że istnieje życie po śmierci, ale my wcale nie wyglądamy jak ludzie i nie postrzegamy siebie nawzajem jako ludzi. Ty widzisz mnie w takiej postaci, ponieważ kiedy rozpoznajesz mnie jako Lizzy, twój umysł dodaje sobie całą resztę.

W chwili gdy to wypowiedziała, zauważył, że jego siostra przybrała wygląd dużo mniej określony niż przed chwilą, jak gdyby zanikała.

— Nie trać mnie teraz — zawołała Lizzy. — Muszę ci wytłumaczyć, jak to wszystko działa, żebyś nie był zupełnie bezbronny wobec jej sztuczek!

Wyciągnął rękę w stronę siostry, ale natknął się na próżnię. Lizzy stała się jeszcze mniej widoczna.

— Nie wiem jak cię zatrzymać!

— Nie patrz na mnie! Odwróć wzrok i słuchaj mojego głosu do chwili, kiedy znów będziesz miał w myślach mój obraz. Tak samo jak wtedy, kiedy czytałam ci moje ulubione książki.

— Więc to był naprawdę twój głos! — wyszeptał.

— Posłuchaj mnie. Nie licz, że ona już z tobą skończyła. Potrzebowała cię dla swoich celów, ale jeszcze nie dostała tego, co chciała, więc wciąż cię potrzebuje. Ja nie wiem jak z nią walczyć, ale mogę ci przynajmniej powiedzieć, jak to wszystko działa, na tyle, na ile sama się orientuję. To już coś. W każdym razie tyle mogę dla ciebie zrobić.

Kiwnął głową, nie patrząc na nią.

— Słucham cię.

— Większość śmiertelników nie jest w stanie widzieć nas, umarłych, ale jej to nie sprawia trudności. Ty też czasami możesz widzieć umarłych. Ona potrafi także oderwać się od swego ciała nie umierając, i robi wtedy różne rzeczy. Ty tego nie potrafisz.

— Czy ona jest tutaj? Czy nas słucha? Czy możesz to wykryć?

— Gdyby ona była w pobliżu, wiedziałabym o tym, ale jej tu nie ma, przynajmniej na razie. Nie wyczuwam nawet jej furii, więc musi być bardzo daleko stąd. Możliwe, iż wróciła do swojego własnego ciała, gdziekolwiek ono się znajduje. Najważniejsze, że kiedy wędruje poza ciałem jest podobna do nas, umarłych. Tyle że jest silniejsza, bo jej ciało jest żywe. A więc posłuchaj, czego dowiedziałam się o duszach, tak abyś mógł wiedzieć kim ona staje się wtedy, gdy wychodzi poza swoje ciało. Trudno jest nawet określić miejsce w jakim przebywamy, chyba że jakiś śmiertelnik wezwie nas w ten sam sposób, w jaki ty wezwałeś mnie. Kiedy nie jestem przy tobie, nie ma mnie w zasadzie nigdzie. Wciąż mamy możliwość dokonywania wyboru, ale bez ciała, wybór ten jest niewielki. Nie jesteśmy w stanie zmienić niczego w realnym świecie i pod pewnymi względami jesteśmy bardzo słabi. Bywamy zmęczeni — obecnie na przykład jestem u kresu sił i w pewnym sensie związani ze swoim wcześniejszym życiem, przynajmniej do chwili, kiedy nie znikną ostatnie więzi. Ludzie, których ona wezwała na śniadanie, związani są z tym domem, z rodziną, do której należy to miejsce. Ona jest jej częścią, więc może to wykorzystać w celu przywołania ich i poskromienia. To już koniec. Wszystko Co Wiem Na Temat Śmierci, według Lizzy, Umarłej Dziewczynki.

— Lizzy, kim ona jest?

— Nie wiem, Tin. Właśnie próbuję ci to uświadomić. Myślisz, że cokolwiek zataiłabym przed tobą, gdybym wiedziała? Skoro ma taką siłę, to musi być śmiertelniczką. Na pewno jest żywą osobą. Jest też na tyle potężna, by tworzyć iluzje, które zarówno ty, podobnie jak inne osoby, mogą zobaczyć i dotknąć, a nawet… robić z nimi wszystko to, co ty robiłeś z Mad.

Quentin przypomniał sobie wszystko co robił z Madeleine.

— Lizzy, powiedziałaś, że czasem ty byłaś częścią Madeleine… — zaczerwienił się.

— Używała mnie tylko w tłumie, Tin. I nie martw się tym wszystkim, co widziałam. My nie mamy ciał, i nie obchodzi nas nic, co ma jakikolwiek związek z ciałem.

— Lizzy, ja ją kochałem.

— Kochałeś sen urzeczywistniony przez osobę tak okrutną, że… nienawidzę jej, Tin. Jest podła. Ale Madeleine nie była podła. Madeleine była cudowna.

— Jeśli ta… osoba… jeśli ona jest taka podła, w jaki sposób udało jej się stworzyć coś takiego… kogoś takiego, jak Mad? — I znowu ogarnęła go tęsknota za żoną, którą, jak się właśnie dowiedział, stracił na zawsze, chociaż wciąż potrzebował jej tak samo, jak przedtem.

— Ona nie wymyśliła Madeleine. To ty ją wymyśliłeś. Ona tylko wydobyła ją z twoich myśli. Dałeś jej gotowy scenariusz, a ona odegrała go dla ciebie. Ta, którą kochałeś, była tylko twoim marzeniem o miłości.

— Dlaczego tak nas skrzywdziła?

— O ile wiem, wszystko ma jakiś związek z tym, co znajduje się w szkatułce. Najwyraźniej nie może otworzyć jej sama, bo inaczej nie potrzebowałaby ciebie.

— Ale jeśli chciała, żebym ją dla niej otworzył, dlaczego Babcia i wuj Paul powstrzymywali mnie przed tym? Przynajmniej ona miała wrażenie, że Babcia chce mnie powstrzymać, a Paul przeszkodził mi na końcu, kiedy już byłem zdecydowany otworzyć tę…

— Widzisz, ona wcale nie wzywała Babci ani Paula. Oni po prostu zjawili się tutaj. Jej babka, to także duch wędrujący. Również musi być żywą osobą. Co się zaś tyczy wuja Paula… nie jestem pewna, kim on właściwie jest.

— Lizzy, ja oszalałem, prawda? Wcale cię tu nie widziałem i nawet wtedy, w szpitalu, z żalu po tobie straciłem głowę i wydawało mi się, że słyszę twój głos, a od tamtego czasu jestem wariatem.

— Posłuchaj, Tin! Nie osłabiaj mnie! Nie jesteś wariatem. To ktoś inny sprawił, że widziałeś to, co widziałeś. A wszystko, co zdarzyło się w salonie, zdarzyło się naprawdę. Ona nie wybrała cię przez przypadek. Jak już mówiłam, jesteś wyjątkowo silny. Z nią nie możesz się równać, ale jesteś wystarczająco silny, żeby nie pozwolić, by robiła z tobą wszystko, na co przyjdzie jej ochota. Czasami udaje ci się ją przechytrzyć. Tak jak wtedy, kiedy sterowała Mamą i Tatą. Złapałeś ją na tym, zauważyłeś, że coś jest nie w porządku i wtedy naprawdę wpadła w panikę, czułam to wyraźnie. Ona cię do czegoś potrzebuje, ale jednocześnie trochę się ciebie boi, bo nie może nad tobą panować. Na pewno masz pewne właściwości, dzięki którym nie jesteś całkiem bezbronny.

— Więc naucz mnie, jak mam je wykorzystać!

— Ale ja nie mam najmniejszego pojęcia. Nigdy nie miałam takiej mocy za życia, a na pewno nie mam wiedzy o ludziach takiej, jak ta… jak ta… nazwijmy ją Użytkowniczką.

— A co z Babcią? Mówiłaś, że ona także żyje. Powiedziała mi żebym ją znalazł. Może to ona chce mnie wszystkiego nauczyć?

— Nie wiem nic ponadto, że Babcia musi żyć w jakimś śmiertelnym ciele, i że wraz z Użytkowniczką nienawidzą się wzajemnie. Czymkolwiek jest to, czego pragnie Użytkowniczką, Babcia stara się ją powstrzymać. A jeśli powiedziała ci, żebyś ją odnalazł, może powinieneś tak uczynić.

— Ale dlaczego to ona mnie nie znajdzie? Madeleine sama mnie znalazła.

— Nie mam pojęcia, Tin. Powiedziałam ci wszystko, co wiem.

— A wuj Paul? Jeśli Użytkowniczką go nie wzywała, to kim on jest.

— Nie wiem kim on może być. Użytkowniczką była strasznie wściekła i poruszona, kiedy się pokazał. Zaś Babcia nienawidzi i boi się go bardziej niż Użytkowniczki. Paul jest związany z tym domem mocniej, niż ktokolwiek spośród pozostałych. Zaś Użytkowniczka i Babcia walczyły z nim przez całe śniadanie, starając się trzymać go pod kontrolą. To wszystko co wiem. Absolutnie wszystko.

— Lizzy, co ja mam teraz zrobić?

— Nie wiem. Być może zostawią cię teraz w spokoju. Może wystarczy, że zabierzesz stąd swoje bagaże, opuścisz to miejsce i wrócisz do swojego życia.

— Do jakiego życia? Madeleine była moim życiem. To tak jakby umarła, tyle że nigdy nie żyła. Lizzy, znów czuję się tak samo jak wtedy, kiedy straciłem ciebie.

— Ale mnie nigdy nie straciłeś. A jeśli chodzi o twoją żonę, to musisz wiedzieć, że poznałeś w niej tylko samego siebie.

— To wspaniale. Nie muszę więc już pisać do Ann Landers, ani oglądać programów Oprah Winfrey.[5]

— Nie bądź takim mądralą, braciszku. Mówię ci szczerą prawdę. Wszystko, co było w Madeleine, wciąż jest w tobie. Wszystko to będziesz mógł ofiarować jakiejś prawdziwej kobiecie, którą pokochasz.

— Kłopot polega na tym, że trudno na pierwszy rzut oka rozpoznać, która jest prawdziwą kobietą z krwi i kości, a która nie zostawia śladów na śniegu.

— Ja też nie zostawiam śladów, Tin. Ale wciąż cię kocham. Dlatego właśnie możesz mnie wzywać. I być może Użytkowniczka, kimkolwiek ona jest, właśnie wtedy gdy próbowała zmusić cię do otworzenia dla niej szkatułki, również zakochała się w tobie. Jeśli ma w sobie choć iskierkę ludzkich uczuć, nie wiem jakby mogła tego uniknąć. Więc być może ty też będziesz miał nad nią władzę.

— Ja nie chcę żadnej władzy nad nikim! — Quentin usiadł na ośnieżonym stopniu i zatopił twarz w dłoniach. — Lizzy, ja chcę wrócić z powrotem do mojego dawnego życia.

— A kto by nie chciał — szepnęła.

Poczuł, że coś go dotyka, coś ciepłego, głęboko w środku. Było to tak, jakby w sercu zapalił mu się płomyk świecy. Jakby delikatny podmuch radości owiał całe jego wnętrze, rozganiając chmury smutku i rozpaczy. Podniósł wzrok żeby zapytać jej co to takiego, w jaki sposób udało jej się rozjaśnić go wewnętrznym światłem. Ale Lizzy już nie było. Siedział sam na frontowej werandzie pustego domu.

Pustego, ale niezupełnie. Był to bowiem dom, w którym na drzwiach pojawiały się litery, i szczury mówiły ludzkim głosem, a żona, którą kochał bardziej niż swoich rodziców, bardziej niż zmarłą siostrę, żona, która była dla niego treścią całego życia po prostu zniknęła. Uciekła, nie zostawiając nawet śladów na śniegu.

Загрузка...