SHE LOVES YOU, YEAH

Limuzyna czekała na nich późnym popołudniem, w Nowy Rok na lotnisku La Guardia i stamtąd ruszyli drogą prowadzącą w górę rzeki Hudson.

— Szkoda, że nie zobaczymy samej rzeki — powiedział Quentin. — Zanim dojedziemy do Triborough, będzie już ciemno.

— Nie da się zobaczyć rzeki, nawet za dnia — powiedziała Madeleine. — Najlepiej widać ją ze skarpy. Wielkie domy budowano tak, żeby były widoczne od strony rzeki. Bo w tamtych czasach to rzeka była autostradą, a po tej autostradzie pędziły parowce.

— Wasz dom jest aż tak stary?

— W każdym pokoju jest kominek. Kuchnię dodano o wiele później. Na łazienki zaadaptowano fragmenty hollu, niemal wszystkie są wciśnięte pod schodami. Każda z nich powstała na długo po tym, jak wzniesiono dom.

— Budowali takie ogromne domiszcza, a za potrzebą szli do wychodka.

— Nie udawaj głupka — powiedziała Madeleine. — Każdy z domowników miał swój piękny, porcelanowy nocnik. Nocniki opróżniała służba.

— I każdy miał swoją rolkę papieru toaletowego?

— W każdym pokoju była umywalka i ręczniki. Jak myślisz, po co?

— Ech, stare, dobre czasy — westchnął Quentin.

— Zgaduję, że twoi przodkowie mieli klozety ze spłuczkami od piętnastego wieku.

— Nie, ale sami kopali sobie latryny, budowali wygódki i korzystali z projektów w katalogach Searsa. Nikt nie musiał wynosić czyichś nieczystości.

— Wtedy było inne podejście do pieniędzy — powiedziała Madeleine. — Brudną robotę, ktoś inny wykonywał za ciebie, a ty mu płaciłeś.

— Moi przodkowie wierzyli w niezależność. Każdy robił to, co do niego należało i nie musiał się nikomu za nic odwdzięczać.

— Snobizm biedaków.

— Lepsze to, niż bezradność bogaczy.

— Tyle, że to właśnie ty jesteś nadziany.

— Cóż się stało? Rodzinka zbankrutowała?

— Mamy tyle, ile nam potrzeba. Rzecz jasna, w porównaniu z tobą…

— Moja fortuna to czysty przypadek. Pieniądze przyszły do mnie same, kiedy zajmowałem się tym, co lubiłem. Miałem szczęście pracować dla firmy, której szefem był gość mający świra na punkcie marketingu. A kiedy już miałem kupę forsy, nie mogłem nic poradzić na to, że wciąż jej przybywało.

— To właśnie najbardziej w tobie kocham, Tin. Nie masz żadnych ambicji.

— Owszem mam. Moją ambicją jest dzielić z tobą wspaniałą przyszłość.

Uśmiechnęła się do niego. Ze swojej podręcznej torby Quentin wyjął płytę Beatles Anthology i włożył ją do odtwarzacza limuzyny.

— Nie miałem jeszcze okazji posłuchać jej od czasu kiedy mi ją dałaś.

— Myślałam, że spodoba ci się coś, co będzie ci przypominać czasy dzieciństwa.

— Wcale ich tak dobrze nie pamiętam. Miałem trzy lata kiedy zrobili swój show u Sullivana.

— Dla mnie to wszystko prehistoria.

— Nie jesteś tak dużo młodsza ode mnie — Z aktu małżeństwa wynikało, że urodziła się w 1965 roku.

— W tamtych czasach mieszkałam na innej planecie — powiedziała. — W domu nie mieliśmy nawet radia.

— No proszę, mieliście porcelanowe nocniki, a nie mieliście radia.

— Ale za to miałam patefon na korbkę.

— Naprawdę?

— Nie, żartuję. Myślę, że gdzieś w domu musiało być jakieś radio, ale na pewno nikomu się nawet nie śniło, żebym to ja mogła wybierać stację. A poza tym nieczęsto ruszaliśmy się z domu.

— Jak to? Nie chodziłaś do szkoły?

— Miałam guwernantki. Rodzinna tradycja.

— Próbowano cię izolować?

— Myślę, że to prawdopodobne — powiedziała Madeleine. — Babcia sprawowała rządy żelazną ręką. Nigdy mnie nie lubiła.

— Słynna babcia? Czy będę miał okazję ją poznać?

— Nie wiem. Powinna już dawno siedzieć w domu starców, odżywiana kroplówką.

Quentin nigdy nie słyszał u niej takich zjadliwych uwag.

— Alzheimer? — spytał.

— Zaawansowana jędzowacizna.

— Myślę, że powinnaś mnie trochę przygotować przed tą wizytą. Na którego z członków rodziny powinienem uważać najbardziej, aby go przypadkiem nie urazić.

— Czy ty nic nie rozumiesz, Tin? Nic mnie nie obchodzi kogo urazisz. Wiele lat temu wyzwoliłam się spod ich kontroli. Przywiozłam cię tu, żeby pokazać im, że na tym świecie żyją jeszcze porządni ludzie i mnie udało się znaleźć jednego z nich, a jeśli nie przypadniesz im do gustu, to niech się wypchają.

Quentin rozmyślał przez chwilę nad jej słowami, słuchając muzyki, a następnie przejrzał małą książeczkę dołączoną do płyty.

— Zabawne, jak wiele z ich pierwszych kawałków przypomina przeboje Elvisa. Tyle, że im nie dorównują.

— Co? — wyglądała na zupełnie zdezorientowaną.

— Mówię o piosenkach Beatlesów.

— Ach, przepraszam, w ogóle nie słuchałam płyty.

— To posłuchaj teraz. Śpiewa Paul, ale co on robi ze swoim głosem. Wyje i rzęzi jak oszalały. To w ogóle nie przypomina Beatlesów.

— Trochę fałszuje, prawda?

— To właśnie miałem na myśli. Wydaje się, że w tamtych czasach jeszcze nie znaleźli swojego własnego brzmienia. Ani jeden z ich wcześniejszych numerów sprzed pierwszych nagrań studyjnych nie brzmi jak przebój Beatlesów. Wygląda na to, że weszli do studia jako pierwsza lepsza knajpiana grupa, naśladująca Elvisa i Ink Spots, a wyszli już jako sławna czwórka z Liverpoolu.

— Mówiłeś, że miałeś dopiero trzy lata, kiedy zaczęło być o nich głośno.

— No tak, ale kiedy byłem już trochę większy, to co tam było do słuchania? England Dan i John Ford Coley. “I Put My Blue Jeans On”. “She’s Gone”. No i niezapomniany Fleetwod Mac.

— Myślę, że musieli jednak odejść w zapomnienie, bo nigdy nie słyszałam o żadnej z tych grup. “I Put My Blue Jeans On” brzmi jak hasło z reklamówki.

— To była piosenka tego małego, śmiesznego gościa z England, przynajmniej tak mi się wydaje. A potem rzeczywiście zrobili z niej reklamówkę. A może to najpierw była reklamówka, a potem piosenka, bo ja wiem. Albo “The Year of the Cat”. To dopiero była kicha. Razem z Lizzy musieliśmy cofnąć się w tył i słuchać staroci. Moi rodzice mieli fioła na punkcie Elvisa, ale Beatlesów też lubili. Mieli trochę dawnych nagrań w swoim pokoju.

— Jeśli na początku Beatlesi byli klonami Elvisa, to chyba zrozumiałe.

— Nie, na nagraniach wcale nie byli do siebie podobni. A ty czego słuchałaś?

— Mówiłam ci już, niczego.

— Pewnie jakiegoś disco. W osiemdziesiątym miałaś piętnastkę. Jasne, Michael Jackson! “Billy Jean”! “We Are The World”. A może Springsteen?

— To ma być test? Egzamin? — naprawdę wyglądała na rozzłoszczoną.

— No co ty, po prostu rozmawiamy sobie o muzyce i to wszystko.

— Ja w każdym razie nie mam zielonego pojęcia o czym mówisz! I wcale nie widzę powodu, dla którego musiałabym się na tym znać, więc możesz zakończyć tę rozmowę!

Wydawała się jednocześnie wściekła i przestraszona, gdy odwracała głowę, żeby spojrzeć przez okno na zapadający na dworze wieczór. Światła i drogowskazy migały na poboczu, gdy mijali je pędząc autostradą.

— To nie był żaden test — odezwał się Quentin cicho. — Po co miałbym cię testować?

— Nie wiem — mruknęła.

— W każdym razie nie miałem zamiaru tego robić. Kocham cię niezależnie od tego, czy interesujesz się muzyką czy nie. Zastanawiałem się po prostu czego słuchano w czasach kiedy dorastałaś. Ludzie zazwyczaj pamiętają, jaka muzyka była na topie w okresie od piętnastych urodzin do ślubu. Ja wcześniej zainteresowałem się muzyką, bo to Lizzy mnie tym zaraziła, kiedy sama weszła w odpowiedni wiek. I nigdy nie przestałem się tym zajmować, ponieważ nie założyłem rodziny. Ty miałaś wielu przyjaciół w DC, czy oni nie słuchali żadnej muzyki?

— Dla mnie to nie była żadna muzyka. Tacy na przykład Nine Inch Nails — zadrżała.

— Ale nikt nie puszczał ci nigdy Counting Crows? Martina Page’a? Albo Natalie Merchant?

— Byliśmy urzędnikami. A mnie obchodziły tylko sprawy związane z rządem. — Obróciła się do niego. — Beatlesi byli strasznie bogaci, prawda? I sławni?

— Sławniejsi niż Jezus Chrystus, tak się chyba mówiło.

— Aha! I co z tego mieli?

— Z czego?

— No, z tej forsy i sławy. Po co im to było?

— Bo ja wiem. Mogli tworzyć swoją muzykę. Śpiewać swoje piosenki.

— Nie, to właśnie zapewniło im sławę i bogactwo. Ale po co je zdobyli?

— Dla samej sławy i bogactwa. — Przyglądał się z uwagą jej twarzy, zastanawiając się jak ktoś, kogo kochał tak bardzo może nie rozumieć takich prostych rzeczy. — Byli muzykami bo lubili piosenki. Lubili pisać je i śpiewać.

— Tak jak ty lubiłeś programować, prawda?

— Właśnie. Robisz to, co lubisz i czasem zdarza się, że przynosi ci to pieniądze albo sławę, ale w większości przypadków tak się nie zdarza, ale to i tak nie ma znaczenia, ponieważ robisz to, co uwielbiasz robić.

Pokręciła głową.

— Jak dzieciak, któremu dają wielki, wspaniały prezent, a kiedy go odpakuje, zaczyna bawić się pudełkiem, w którym znajdował się podarunek. Kolorowym papierem i wstążkami.

— W porządku, a ten prezent, według ciebie to co? Nachyliła się w jego stronę i szepnęła z takim przejęciem, że na dźwięk jej słów serce mocniej mu zabiło.

— Władza nad wszystkim.

Przypomniał sobie jej słowa wypowiedziane w ogrodzie. Wtedy też mówiła mu o władzy.

— Ale to też jest tylko pudełko — powiedział. — Mam na myśli władzę.

— Nieprawda.

— Ależ tak. Po co jest władza?

— Nie wiem, o co ci chodzi.

— Tak samo pytałaś mnie o pieniądze i sławę — po co one są? A co z władzą? Z rządzeniem? Po co jest władza nad wszystkim? Co można przez to osiągnąć?

— Co tylko się chce. — Odpowiedź wydawała jej się tak oczywista, że najwyraźniej nie rozumiała, o co mu chodzi.

— No właśnie. Co ty byś chciała?

— Mieć władzę nad wszystkim — powiedziała.

— Pamiętasz tych kandydatów, których zachęciliśmy do ubiegania się o władzę? Mad, czy nie wybraliśmy ich dlatego, że mieli jakieś cele? Jakieś sprawy, o które walczyli?

— Oni mieli cele — powiedziała — co nie znaczy, że ja muszę je mieć.

Te słowa zaskoczyły go i zniesmaczyły jednocześnie, więc pożałował, że w ogóle wdał się w rozmowę.

— Myślałem, że wybrałaś tych ludzi ze względu na sprawy, którym służą.

— To prawda — powiedziała. — Najłatwiej jest kontrolować polityka, który służy jakiejś konkretnej sprawie.

Zadrżał.

— To nie ma najmniejszego sensu.

— Jasne, że ma — powiedziała. — Myślałam, że to rozumiesz. Dopóki ktoś taki jest na drodze do realizacji swojego celu, zrobi wszystko, co mu każesz. Tak samo jak tamci ludzie, z którymi wchodzisz w spółki.

— Co masz na myśli?

— Oni mają swoje marzenia… Dopóki udaje im się je realizować, możesz osiągnąć wszystko inne zgodnie z twoją wolą.

Oczywiście, że to mogło wyglądać tak dla kogoś, kto patrzył z perspektywy Mad. Jego partnerzy wnosili do spółki swoje marzenia, swoją energię, swoje umiejętności i doświadczenie… ale wszystko inne działo się zgodnie z jego wolą, dlatego waśnie Quentin nigdy nie poniósł poważniejszych strat, nawet jeśli przedsięwzięcia kończyły się wielką klapą. On miał nad wszystkim kontrolę. I jeśli ktoś nie działał zgodnie z wyznaczonym celem, odcinał mu dopływ forsy i zostawiał go swojemu losowi. Wspólnik taki nie ponosił żadnych strat, ale ponieważ przestawał być użyteczny, nie miał z nim już nic wspólnego.

Tak właśnie mogło to wyglądać z jej punktu widzenia. Ale przecież jemu wcale nie o to chodziło, on wcale taki nie był. Nie wykorzystywał ludzi. On im pomagał.

— Bądź realistą — powiedziała Madeleine. — Nikt nigdy nie pomaga nikomu, jeśli nie ma w tym żadnego interesu. Nawet ty. Nawet jeśli usilnie próbujesz oszukać samego siebie, że tak nie jest.

— Nie podoba mi się ta rozmowa — powiedział Quentin.

— Ty ją rozpocząłeś, Tin. Ale mnie się wydawało, że oboje mamy podobny pogląd na owe sprawy. Nie oszukałam cię. Od samego początku mówiłam, że najbardziej pragnę władzy. Wiedziałeś na co się decydujesz, kiedy wchodziłeś ze mną w spółkę.

— W spółkę? — To słowo zabrzmiało gorzko w jego ustach.

— Nie mam na myśli naszego małżeństwa. Mówię o wspólnym przedsięwzięciu. O wyszukiwaniu kandydatów. Przecież tworzymy sieć ludzi, których będziemy mogli kontrolować w taki sposób, że nie domyślą się nawet, że są kontrolowani. Być może tylko dwa, lub trzy razy w swojej karierze będą musieli zrobić coś dla nas, a kiedy ich do tego skłonimy, nie naruszymy żadnej z wyznawanych przez nich zasad, ponieważ nie będzie to miało nic wspólnego ze sprawą, której z oddaniem służą. Poprosimy ich o pomoc w tym czy w owym, a oni będą pamiętać, że zawdzięczają nam wszystko, więc zrobią to dla nas. Bez zastanowienia, ponieważ zawsze będzie chodzić o jakąś drobną, nic nie znaczącą rzecz. Jakieś spotkanie. Jakiś głos poparcia. Zablokowanie pewnej sprawy w jakiejś komisji. Poparcie kandydata, któremu przeciwstawia się ich partia, lub odrzucenie innego, którego mieli poprzeć. To będzie coś w rodzaju przysługi, wyświadczonej tym, co pomogli im zacząć błyskotliwą karierę, dzięki której oni tak wspaniale mogli przysłużyć się ich sprawie.

— Więc to my jesteśmy grubymi rybami, które pociągają za sznurki — podsumował Quentin.

— Nie! — zaśmiała się na samą myśl o tym. — Tin, przecież widziałeś mnóstwo takich grubych ryb. Znasz tych ważniaków, którzy pokazują się wszędzie napuszeni, nadęci i wdają się w boje o jakieś lokalne sprawki, pozbawione jakiegokolwiek znaczenia. To ci, którzy obnoszą swoją biżuterię i opaleniznę na wiecach i konwencjach. Najpierw szczycą się tym, że potrafią zyskać sympatię przeciętnych obywateli, by potem szczycić się, że są od tych przeciętnych obywateli ważniejsi i potężniejsi. My jesteśmy zupełnie inni.

Quentin pokręcił głową. Czuł się tak, jakby w ogóle nie znał Madeleine. A tymczasem była kobietą, którą kochał. Musiał się nad tym wszystkim zastanowić. Cała sytuacja nie miała nic wspólnego z ostrzeżeniami Wayne’a Reada. W końcu przeżyli razem kilka miesięcy. Może miała rację, może powinien zrozumieć jej postawę od samego początku. Cóż to zresztą miało za znaczenie? Właściwie była tylko bardziej szczera w tej kwestii od innych ludzi. I co z tego? Dała po prostu świadectwo uczciwości. Zgodności przekonań z praktycznym działaniem.

Ale równie dobrze wszystko to mogło oznaczać cyniczną manipulację, do tego stopnia perfidną, że tylko niektórzy politycy mogli się na nią zdecydować.

Odpędził od siebie mroczną myśl. Ta słodka, naiwna i dziecinna kobieta, siedząca u jego boku miała po prostu dziecinne, naiwne i zbyt romantyczne poglądy na władzę. Poglądy osoby spoza układu. Był pewny, że niedługo Madeleine dokona tego samego odkrycia, co on w stosunku do pieniędzy. Odkryje, że władza sama w sobie traci cały urok, kiedy już się ją zdobędzie i trzeba od nowa wymyślać, co wartościowego można zrobić z tym, co się posiada.

Co za podszepty wewnętrznego głosu sprawiły, że nagle tak źle myślał o Mad? Postara się nie mówić nic, co mogłaby odebrać jako krytykę. Lepiej obrócić wszystko w żart, potraktować to jak zabawę, a potem pomóc jej w uzyskaniu bardziej dojrzałego spojrzenia na rzeczywistość, w miarę jak nabierze doświadczenia w świecie polityki.

Nachylił się w jej stronę i pocałował ją.

— Kiedy już będziesz rządzić światem, czy otrzymam zaszczytny tytuł Małżonka Królowej?

Wybuchnęła śmiechem.

— A jak myślisz, po co wychodziłam za ciebie?

Śmiał się razem z nią. Ulżyło mu, gdy przekonał się, że Mad potrafi żartować z siebie. Dopóki jeszcze umiała zachować żartobliwy dystans do swoich własnych pragnień, one nigdy nie zdołają całkowicie zawładnąć jej duszą.

Beatlesi tymczasem śpiewali o tym jak bardzo potrzebują pieniędzy. Wszystko inne zostaw ptaszkom i pszczółkom. Masz na mnie sposób. Fikaj pan, panie Beethoven. I wtedy płyta się skończyła.

Przez chwilę w samochodzie panowała cisza. Słyszał tylko bicie swojego serca, walącego bez przerwy jak perkusja Ringo. Czy ona też słyszała, kiedy opierała głowę na jego ramieniu? Czy słyszała bicie jego serca? Teraz, kiedy należało do niej, czy je słyszała?

Nigdy by nie zauważyli zjazdu do posiadłości, gdyby Madeleine im go nie pokazała. Ale chociaż wołała “Tutaj trzeba skręcić, teraz!”, kierowca przejechał obok wylotu alei dojazdowej wcale jej nie widząc, więc musieli się cofać.

— Przepraszam — tłumaczył się szofer. — Zauważyłem zjazd dopiero wtedy, gdy już go minąłem.

— Nie ma się czym przejmować — powiedział Quentin.

— To prawda, że w ciemności łatwo go przeoczyć — przyznała Madeleine.

Droga, którą jechali była tak zarośnięta, że gałęzie drapały boki samochodu po obu stronach, a w niektórych miejscach zwisały tak nisko, że wydawało się, iż to koniec drogi.

— Zedrą cały lakier — mruczał kierowca.

— Przecież zapłaciłem za ubezpieczenie, prawda? — spytał Quentin.

— Oczywiście, proszę pana, nie ma najmniejszego problemu, mówiłem tylko do siebie.

— Przypuszczam, że zapomnieli zlecić ogrodnikowi, by zadbał także o drogę dojazdową. — odezwała się Madeleine. — Albo wpisuje się to w babciną wizję prywatności.

W końcu droga wyprowadziła ich na dużą, zaśnieżoną polanę. Najmniejszy ślad opon lub butów nie naruszał nieskazitelnej bieli śnieżnej pokrywy, mimo że od ostatnich opadów minęło już wiele dni. Tylko długie i płytkie, korytkowate wgłębienie w śniegowym płaszczu wskazywało którędy biegła alejka.

Dom wyłonił się spoza otaczających go ogromnych, starych drzew, które przy dziennym świetle nigdy nie zdołałyby go ukryć przed wzrokiem ludzi, ponieważ budynek wznosił się imponującą pięciopiętrową bryłą nad ogromną werandą, na którą prowadziły schody równie szerokie, jak te wiodące do greckich świątyń.

— Ile setek ludzi zamieszkuje ten pałac? — zapytał Quentin zdumiony i przestraszony.

— W najlepszych czasach, mieszkało tu z pół tuzina rodzin. Nikt się stąd wtedy nie wyprowadzał. Tworzyliśmy bardzo zgrany klan — zaśmiała się. — Tak czy siak duże pieniądze wymagają wielkiego domu, Tin. Niezależnie od tego ilu ludzi w nim mieszka. Jesteś chyba jedyną osobą, która tego nie rozumie.

Oczekiwał ich milczący lokaj; wysoki, szczupły mężczyzna, o wyglądzie typowego majordomusa, jakich zawsze widuje się na filmach kostiumowych lub książkowych ilustracjach. Miał na sobie tylko lekką liberię, ale nie wyglądało na to, żeby panujący chłód mu przeszkadzał.

— Skąd wiedział, że przyjeżdżamy? — zdziwił się Quentin.

— Jestem pewna, że ktoś zauważył światła na alejce.

Quentin nie wiedział po co służący wyszedł przed dom, skoro wcale nie ruszył do otwierania samochodowych drzwi, ani nie pomógł im przy wyjmowaniu bagaży — wszystko to zrobił kierowca. Quentin dał szoferowi napiwek i odesłał go. Opony buksowały na żwirze, a silnik ryczał jak tornado, gdy samochód odjeżdżał tylnymi lampami oświetlając śnieg na czerwono.

— Wygląda tu bardziej gwiazdkowo niż gdziekolwiek w Kalifornii — orzekł Quentin.

— Mnie nic nie kojarzy się tu z Gwiazdką — powiedziała Madeleine — Ten dom jest posępny i wrogi.

— Witamy w domu, panno Cryer — odezwał się służący cichym głosem.

— Widzisz? — zezłościła się Madeleine. — Przecież wiedzą, że jestem już panią Fears.

— Proszę mi wybaczyć — tłumaczył się lokaj. — To siła przyzwyczajenia.

Służący poprowadził ich w górę schodami. Wychodząc przed dom musiał skorzystać z innego wyjścia, gdyż na schodach prowadzących do drzwi frontowych nikt wcześniej nie zostawił żadnych śladów. Quentin sam niósł swoje torby. Służący niósł torby Madeleine. Czy była to zapowiedź tego, jak będzie traktowany w tym domu? Madeleine należała do rodziny, a jego obecność ledwie tolerowano. A może gdyby Quentin po prostu zostawił swoje bagaże, służący zszedłby na dół i przyniósł je później? Nie miał pojęcia jak należy postępować ze służącymi. A z tego co mówiła Madeleine wynikało, że w tym miejscu i tak mogą panować zupełnie odmienne obyczaje. Jej rodzina miała swoje własne zasady.

Potwierdziło się to kiedy z domu nikt nie wyszedł na ich powitanie. Zostali wprowadzeni po pustych schodach, w absolutnej ciszy, do pokoju na trzecim piętrze, a właściwie ogromnej sali z ładnymi meblami, oświetlonej jedynie dwiema lampami; ich przewody oplecione płótnem wetknięte były do przestarzałych dwuwtykowych gniazdek, które dawno już wyszły z użycia.

— Przypuszczam, że nikt nigdy nie zadbał o to, by dostosować domowe instalacje do ogólnie obowiązujących standardów — powiedział Quentin.

Służący spojrzał na niego takim wzrokiem, jakby przyglądał się nowo powstałej rysie na tynku, a następnie zostawił ich samych w ogromnej sypialni w stylu retro.

— Czy ten pokój ma swoją łazienkę, czy też będziemy błądzić po korytarzu?

Zaśmiała się.

— Obecnie każdy pokój ma swoją łazienkę. W latach dwudziestych ktoś z rodziny dostał hopla na punkcie modernizacji. Razem z elektrycznością zrobili całą hydraulikę, ale zobacz tylko na te listwy profilowe — są krzywe. Dlatego, że wcześniej nie było tu ściany. Została dodana, aby oddzielać dwie łazienki, naszą i tę, która przynależy do sypialni obok. Pokazała mu niemal zabytkową łazienkę, z wanną na nóżkach rzeźbionych w łapy i muszlą klozetową ze spłuczką zainstalowaną wysoko pod sufitem, uruchamianą przez długi, ozdobny łańcuszek.

— No proszę — zawołał Quentin — to wyposażenie musiało być staroświeckie już w latach dwudziestych.

— Moja rodzina kultywuje ekscentryczne gusta.

— Czuję się tak, jakbyśmy weszli do pałacu Bestii. Mad, zdziwiona, uniosła w górę jedną brew.

— To prawda, w całym domu pachnie okropnie, ale…

— Miałem na myśli tę bajkę o Pięknej i Bestii. Kiedy dziewczyna zamieszkała w pałacu i przez długi czas nie mogła w nim napotkać żywej duszy.

— Och, oni wszyscy już dawno są w łóżkach.

— Jeszcze nie jest tak późno.

— Nie mówiłam, że śpią. Wszyscy domownicy muszą ściśle przestrzegać planu dnia, ułożonego przez Babcię. Cisza nocna rozpoczyna się zaraz po kolacji. Każdy ma siedzieć w swojej sypialni. Włączając w to przybywających gości. Wolno nam jednak zejść na dół i zrobić sobie kanapki. O ile, rzecz jasna, nie będziemy zjeżdżać po poręczach ani krzyczeć na korytarzach. Wszyscy będą nas unikać aż do jutra rana.

— A kto to są wszyscy?

— Nie dowiem się, dopóki nie zrobię porannego przeglądu.

Podzielili między siebie szuflady i szafę, wypakowali swoje ubrania, przebrali się w pidżamy i szlafroki, po czym w kapciach zeszli na dół do kuchni mieszczącej się w suterenie.

— To musi być bardzo wygodne dla służących — powiedział Quentin.

— Dlatego właśnie mamy windy, którymi jedzenie transportuje się do jadalni — oznajmiła Madeleine — Przygotowywanie jedzenia na tym samym piętrze, gdzie mieszka rodzina i przyjaciele wydaje się dobre dla pospólstwa. — Zaśmiała się. — Widzisz, Tin, mam nadzieję, że zaczynasz rozumieć dlaczego nie chciałam od razu przywozić cię tutaj.

— Pamiętam jak grande dame mówiła mi, że w dawnych czasach wszyscy pobierali się dla pieniędzy. Nowe pieniądze łączyły się ze starymi pieniędzmi. Czy ja właśnie jestem taką nową fortuną?

— Nie — stwierdziła Madeleine. — Dla mnie jesteś wyłącznie maszynką do kochania.

— Masz musztardę na wardze. — Ale kiedy szukała serwetki, zbliżył się do niej i scałował jej brązową plamkę z ust. Zabrali kanapki ze sobą na górę.

Загрузка...