NIE MA JAK W DOMU

Rankiem, patrząc spod na wpół przymkniętych powiek, jak zaspana Madeleine podnosi się z łóżka i rusza do łazienki, Quentin zastanawiał się po co właściwie tak bardzo chciał poznać jej rodzinę. Na pewno nie po to, by teraz denerwować się i zamartwiać, czy sprosta ich oczekiwaniom, lub też, co gorsza, czy nie okaże się, że dokładnie tym oczekiwaniom odpowiada. Fakt, że Madeleine unikała jak ognia udzielenia konkretnych wyjaśnień na temat tego, co było nie w porządku z jej rodziną, lub chociaż kim właściwie byli jej najbliżsi, tylko pogarszał całą sprawę. Jedyną osobą, jaką wymieniła, związaną z tym domem była jej babcia. Obie babcie Quentina były takie zabawne, kochające i miłe, każda na swój sposób, że nie potrafił wyobrazić sobie, iż jakakolwiek babcia może być okropna. Cóż mogła robić taka niedobra babcia? Piec ciastka bez cukru? Odmawiać niańczenia wnuków?

— Obudź się, Quentin!

— Czyżbym znowu się zdrzemnął?

— Przecież nie byłam aż tak długo w łazience. Widzę, że masz nadzieję uniknąć spotkania z moją rodziną.

— Być może. Ale zupełnie podświadomie, zapewniam cię.

— Wciąż nie otworzyłeś oczu.

— Kogo jeszcze dziś spotkam? Prócz twej straszliwej babuni?

— Każdego, kto aktualnie przebywa w domu, rzecz jasna.

— A więc poznam także twoich rodziców, prawda?

— Wątpię.

Poczuł jak żołądek podchodzi mu do gardła.

— Więc po co tu jesteśmy? Mad, ja chciałem poznać twoich rodziców.

— Nigdy tego nie mówiłeś. Mówiłeś, że chcesz poznać moją rodzinę.

— Czy to nie to samo?

— Moi rodzice nie mieszkają tutaj. Jakiś czas temu mama bardzo pokłóciła się z Babcią.

— Dlaczego więc nie pojedziemy do twojej mamy?

— Ponieważ to jest mój dom — powiedziała Madeleine. — To moje dziedzictwo.

— Jesteś jedyną spadkobierczynią?

— Tin, myślę, że specjalnie wszystko opóźniasz.

— Po prostu nie jestem w stanie zrozumieć relacji w twojej rodzinie.

— To proste: Babcia poczęła moją matkę, moja matka poczęła mnie. Całkiem jak w Biblii.

Quentin nakrył głowę poduszką. Mad zerwała mu ją natychmiast, a następnie ściągnęła z niego kołdrę. W pokoju panował chłód.

— Daj spokój. Zimno mi.

— Trzeba było w nocy nałożyć z powrotem pidżamę.

— Po tym jak się namęczyłaś zdzierając ją ze mnie zębami?

— Chyba w twoich snach?

— Chcesz powiedzieć, że to wszystko mi się śniło?

— Jeszcze chwila, a przyniosę szklankę wody. Wstawaj moje słoneczko!

Quentin natychmiast odpowiedział cytatem:

— Za każdym razem kiedy słyszę jak się wydzierasz: “Wstawaj moje słoneczko”, myślę sobie, jakżeż szczęśliwi są umarli!

— Skąd to jest?

— Ze Szklanej menażerii Tennessee Williamsa. Lektura ze średniej.

— Natychmiast wyłaź z łóżka — Zaczęła ciągnąć go za stopę. Pozwolił, by ściągnęła go na podłogę, a następnie spróbował wciągnąć ją na siebie. Ale zamiast tego ona postawiła mu stopę na klatce piersiowej i zawołała.

— Wstawaj albo giń!

— Jeśli tylko taki mam wybór.

Podłoga łazienki była jak z lodu. Woda, która leciała z kranu, również była lodowata. Odkręcił kurek gorącej wody wypuszczając jak najsilniejszy strumień. Ale temperatura wody nie zmieniała się. Wysunął głowę przez szparę w drzwiach i zajrzał do pokoju. Madeleine właśnie wbijała się w sukienkę, wykonując dziwaczne ewolucje. Za dnia nigdy nie ubierała się w suknie.

— Jak długo trzeba czekać na gorącą wodę?

— Rankami nie ma gorącej wody. Nie mówiłam ci? Babcia twierdzi, że poranne kąpiele szkodzą zdrowiu. Gorąca woda jest włączana o drugiej po południu, więc możesz urządzić sobie kąpiel pomiędzy czwartą a szóstą, tak aby zdążyć przed kolacją.

— To jakiś żart?

— I co, ubawiłeś się?

— A więc mogę liczyć tylko na zimną wodę?

— To dobre lekarstwo na twoje obawy.

Spryskał sobie twarz i drżąc z zimna wytarł ją ręcznikiem. Przez chwilę rozważał możliwość rezygnacji z golenia — w końcu nie miał jeszcze tak dużego zarostu, który był zresztą bardzo jasny i często zdarzało mu się golić co drugi dzień. Ale czekało go spotkanie z Babcią — miał przecież zrobić dobre wrażenie, nieprawdaż? Skoro nawet Mad ubrała się w suknię…

Po kilku minutach, ubrany w sweter i płócienne spodnie — ostrzegła go, żeby nie brał ze sobą dżinsów, gdyż nie będzie okazji, przy której mogłyby zostać uznane jako właściwe — podał ramię Madeleine, otworzył drzwi i wyprowadził ją na korytarz.

Na korytarzu oczekiwał ich mężczyzna, który stał wpatrując się w nich z założonymi rękami. Miał ciemną brodę przyciętą w szpic. Jego ruchy i zachowanie sugerowały, że jest wojskowym, chociaż ubrany był po cywilnemu, w garnitur o dość staromodnym fasonie.

— Najwyższy czas żebyście już stamtąd wyszli.

— Dlaczego tak się denerwujesz, wujku Stephenie? — spytała Madeleine głosem, którego słodycz mogła przyprawić o mdłości. — Czyżbyś pragnął skorzystać z naszej łazienki?

— Babcia nie pozwala nikomu zacząć śniadania, dopóki wy dwoje nie zejdziecie na dół.

— A więc jest w dobrym nastroju. Miło mi to słyszeć.

Wuj Stephen spiorunował ich wzrokiem i pomaszerował schodami w dół.

— Czekała na nas ze śniadaniem? — zdziwił się Quentin. — Przecież jest już południe!

— Możesz mi wierzyć lub nie, ale to dobry znak — orzekła Madeleine. — Gdyby była na mnie zła, kazałaby wszystkim pozostałym jeść o świcie, a następnie wydała odpowiednie dyspozycje tak, aby w kuchni nie zostało nic do zjedzenia dla nas.

— Więc kazała wszystkim pościć, ponieważ jest dziś wobec ciebie dobrze usposobiona?

— To, że Babcia musi komuś dopiec, nie ulega kwestii. Pytanie tylko, kto będzie ofiarą. Jak na razie wszystko przebiega jak najlepiej dla nas.

— Kim jest wuj Stephen?

— To brat mojego ojca.

— A więc on tu jest, a twojego ojca nie ma?

— Mój ojciec ma swoje życie.

— Więc wuj Stephen nie jest tu z nikim spokrewniony? Jest zaledwie szwagrem twojej mamy.

— Nie powiedziałam nic podobnego. Moi rodzice są kuzynami.

— W drugiej linii?

— Zapewne wolałbyś abym to potwierdziła. Ale niestety, muszę cię zmartwić. Ojciec wuja Stephena i Babci byli rodzeństwem.

— Ale to Babcia dostała dom?

— Babcia zawsze dostaje to, czego chce. Oprócz mnie.

Rodzice Madeleine byli kuzynami w pierwszej linii. Małżeństwo kuzynów niekoniecznie oznaczało, że należy się spodziewać wrodzonych wad u dzieci, a jedynie to, że istniało większe prawdopodobieństwo wystąpienia takich wad.

Zeszli już na parter i Madeleine wskazała głową na podwójne drzwi, z których jedno skrzydło było lekko uchylone.

— Zimą zawsze jadamy w bibliotece. Okna są tam wielkie i słońce ogrzewa cały pokój.

— To brzmi zachęcająco.

Kiedy szli w stronę drzwi Madeleine dodała:

— Powinnam cię ostrzec, że Babcia najprawdopodobniej nie będzie z tobą rozmawiać.

— To jakieś żarty.

— Nie bierz tego do siebie. Ona uwielbia wprawiać ludzi w zakłopotanie. Czasem potrafi długie tygodnie nie odezwać się ani słowem.

— W takim razie skąd wszyscy pozostali wiedzą czego chce?

— Och, uwierz mi, ona potrafi dać do zrozumienia jaka jest jej wola — Madeleine wciąż chichotała, kiedy przechodzili przez drzwi prowadzące do biblioteki.

Trzy ściany całe były zajęte przez ogromne regały z książkami, sięgające od podłogi do sufitu, identycznie jak w domu grande dame, tyle że tutaj nie było drabinki. Najwyraźniej nikt nigdy nie sięgał po egzemplarze, znajdujące się na górnych półkach. Quentin odniósł wrażenie, że biblioteka nie jest używana, że nikt nie dokupuje nowych książek, nikt też niczego nie pożycza. Swoje istnienie zawdzięczała sile przyzwyczajenia. Jakiś przodek zakupił książki, ale od wieków nikt żadnej z nich nie czytał. Spełniały funkcję tapety.

Na środku pokoju stał długi stół, ustawiony równolegle do rzędu ogromnych okien, również sięgających od sufitu do podłogi. Wykonany był z ciemnego drzewa, tak doskonale wypolerowanego, że blade południowe światło, wpadające przez okna do pomieszczenia, odbite w blacie stołu, było równie jasne jak w rzeczywistości. Biała porcelana również błyszczała, a kryształowe szkła były tak cudownie przezroczyste, że można by ich nie zauważyć, gdyby nie świetlne refleksy, które zdawały się wisieć w powietrzu.

Wokół stołu stały krzesła zajęte przez sześć dorosłych osób, usadzonych zgodnie z zasadami, obowiązującymi na oficjalnych przyjęciach. Dwa puste krzesła czekały na Quentina i Madeleine. Wolne miejsca znajdowały się na przeciwległych rogach stołu.

Wszyscy obecni skierowali wzrok na wchodzących, z wyjątkiem przygarbionej, siwowłosej kobiety, z chustką zarzuconą na ramiona, siedzącej plecami do nich na wysokim krześle u szczytu stołu. To była z pewnością Babcia, gdyż żadna z pozostałych osób Babcią być nie mogła. Przy stole siedziała jeszcze tylko jedna kobieta, ale wyglądała najwyżej na pięćdziesiąt lat, co raczej uniemożliwiało jej przewodzenie temu zgromadzeniu.

Madeleine śmiało prowadziła Quentina do chwili, gdy jej dłoń spoczęła na wysokim oparciu babcinego tronu.

— Miło mi widzieć tutaj was wszystkich. Oto mój mąż, Quentin Fears. Możecie zwracać się do niego per panie Fears. A mnie możecie nazywać panią Fears. Quentin, kochanie, pozwól, że ci przedstawię moją rodzinę.

Naprawdę chciała, żeby jej krewni zwracali się do niej “pani Fears”? Z coraz większą trudnością przychodziło mu utrzymanie na twarzy przyklejonego do niej uśmiechu.

— Wuja Stephena miałeś już okazję poznać w hollu na górze. Wuj Stephen nieco uniósł się na krześle, nie wstając.

— Bardzo przyjemnie, jak mniemam.

— Cała przyjemność po mojej stronie — odpowiedział Quentin, raczej polegając na wyuczonych formułkach dialogów, ćwiczonych na lekcjach hiszpańskiego, niż na swojej znajomości savoir-vivre’u — czy mam pana nazywać wujem Stephenem?

— Jeżeli będzie miał pan okazję zwracać się do mnie bezpośrednio, panie Fears — powiedział wujek Stephen — proszę się nie krępować i mówić do mnie sir.

— Dziękuję, sir — powiedział Quentin, starając się by jego głos nie zabrzmiał ironicznie.

Madeleine zaśmiała się cichutko.

— Wuj Stephen był w wojsku przez kilka chwil podczas wojny koreańskiej, o czym nikomu nie pozwala zapomnieć… aczkolwiek nie jestem pewna, czy dobrze rozumie różnicę między wojnami koreańskimi a krymskimi. W głębi serca jest jak niezłomny ułan. Naszą sprawą jest walczyć i ginąć, czyż nie, wujaszku?

— Tylko Madeleine może zwracać się do mnie w równie krotochwilny sposób — chłodno oznajmił wujek Stephen, patrząc na Quentina. — Mówię to na wypadek, gdyby sądził pan, że jestem gotów tolerować podobne facecje u innej osoby.


— Będę starał się uniknąć takiej pomyłki, sir — zapewnił Quentin.

— Ta czarująca dama obok wujka Stephena to ciocia Atena. Jest najmłodszą siostrą Babci, tą, która nigdy nie wyszła za mąż. Jej prawdziwe imię brzmi Minerwa, ale ponieważ bardzo go nie lubiła, wybrała sobie jego grecką wersję, jak tyko ukończyła dwadzieścia lat. Ciotka Atena znana jest ze swej mądrości.

Ciocia Atena uśmiechnęła się szeroko.

— Och, Madeleine, tak bardzo za tobą tęskniłam. Gdzież to bywałaś?

— Miałam mnóstwo spraw na głowie — powiedziała Madeleine. — Czyż mój mąż nie wydaje ci się wspaniały?

— Mężów na ogół zbytnio się przecenia. Ale dobrze będzie, jeśli uczyni cię brzemienną i wydasz na świat dziedzica tego imperium miłości… — nagle ciotka Atena zdała sobie sprawę ze swoich słów i przycisnęła dłonie do policzków. — Czy powiedziałam “brzemienną”? Doprawdy, mam niewyparzony język.

— Następne puste krzesło — powiedziała Madeleine — jest przeznaczone dla ciebie, Quentinie, ale obawiam się, że moje krzesło, stojące obok, zostało zajęte przez osobę absolutnie do tego nie upoważnioną.

Siedzący na wskazanym krześle młody człowiek — nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat — podniósł wzrok, a na jego twarzy pojawił się szelmowski uśmieszek.

— Babcia zawsze pozwala mi tu teraz siedzieć, pani Fears.

— Ale nie wtedy, kiedy ja jestem w domu, Paul. Rozmawialiśmy już kiedyś o tym.

— To tylko krzesło, moja droga — powiedział Paul. — Zwyczajne krzesło. Możesz przecież usiąść gdziekolwiek.

— Paul jest młodszym bratem mojej matki — wyjaśniła Madeleine. — Naprawdę ma czterdzieści pięć lat. Wygląda tak młodo, ponieważ stosuje makijaż. Jest także bardzo niski, więc nosi buty na wysokich obcasach. Nie wątpię, że obecnie siedzi na jakimś grubym słowniku.

— Jesteś czarująca jak zwykle — stwierdził Paul. — Maddy zawsze była moją ulubioną siostrzenicą, panie Fears. Nawiasem mówiąc, może pan mówić do mnie Paul. I radzę unikać romantycznych spacerów nad rzeką. Mad ma niebywałą wprawę w spychaniu ze skarpy.

— Jazda stąd — zawołała Madeleine. — I nie próbuj oblizywać sztućców zanim sobie pójdziesz.

Paul wstał i obszedł stół dookoła, sadowiąc się na wolnym miejscu po prawo od Babci. W tym samym czasie Madeleine oprowadziła Quentina wokół stołu z drugiej strony i poczekała aż odsunie dla niej krzesło. Rzeczywiście, na siedzeniu leżał słownik. Podała mu go. Był bardzo ciężki. Po chwili wahania położył go na bufecie, znajdującym się o kilka kroków obok stołu. Następnie pośpieszył z powrotem, aby pomóc Madeleine, która z wdziękiem sadowiła się już na swoim miejscu i przysunął jej krzesło bliżej stołu. Dopiero wtedy, kiedy sam zajął miejsce obok niej, po prawo, miał okazję spojrzeć w stronę szczytu stołu, by przyjrzeć się twarzy osławionej Babci.

Staruszka spała.

Madeleine kontynuowała prezentację.

— Po mojej lewej stronie siedzi Simon. Simon to przyjaciel rodziny. Mieszka tu od… od kiedy, Simonie? Od tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego? Czy Truman był jeszcze wtedy prezydentem?

Simon wyglądał na onieśmielonego i zmieszanego. Siedemdziesięcioletni starowina, na głowie miał tylko małą kępkę siwych włosów. Przygładził je najpierw jedną, potem drugą dłonią.

— Rodzina Cryerów zawsze była niezwykle szczodra dla tych, co nie mieli do zaoferowania nic, prócz swej marnej przyjaźni, która, mimo jej niewielkiej wartości, jest przynajmniej stała.

— Miło mi pana poznać — rzekł Quentin podnosząc się z krzesła.

— Nie! Proszę nie wstawać!. — zawołał Simon. — Nie z mojego powodu! Proszę udawać, że mnie tu nie ma! — Następnie przechylił głowę na jedno ramię i wyszczerzył zęby, podczas gdy jego ciałem wstrząsały drgawki, a język co chwila to wysuwał się na zewnątrz, to cofał do środka w kąciku warg. Tak przypuszczalnie wyglądał śmiech u pełnego uniżenia Simona.

— Babcia trzyma tu Simona w celach wyłącznie estetycznych — poinformowała Madeleine.

Quentin aż się wzdrygnął, słysząc tę złośliwą uwagę.

— Ależ, Mad — szepnął.

Uśmiechnęła się do niego i poklepała go po ręce.

— Jest głuchy jak pień, kochanie. I równie bystry.

— No i wreszcie przyszła pora — powiedziała Madeleine — by przedstawić ci mojego kuzyna imieniem Jude. Nie jestem pewna, w którym miejscu naszego powikłanego drzewa genealogicznego jest jego właściwe miejsce, ale od niepamiętnych czasów pozostaje faworytem Babci i dopóki ona żyje, zawsze będzie zajmował miejsce u jej boku.

— Och, pani Fears, zawsze wesolutka jak skowronek — zawołał Jude. Był to stary cap o krzaczastych brwiach, prawdopodobnie znacznie wyższy nawet od wuja Stephena, ale tak przygarbiony, że jego twarz znajdowała się niemal nad samym talerzem i musiał unosić głowę za każdym razem, kiedy chciał pociągnąć łyk z pucharka. — Czołem, panie Fears. Cieszymy się, że Madeleine — chciałem powiedzieć, pani Fears — znalazła sobie takiego wspaniałego, młodego mężczyznę, jak pan. Serdecznie witamy i radujemy się niezmiernie, iż dane nam było pana poznać. Czy to prawda, że jest pan bogatszy niż sam Bóg?

— Dosyć, kuzynie Jude! — przerwała mu Madeleine — Wiesz dobrze, że Boże miliony gromadzone są w bardziej wiarygodnej walucie, niż dolary amerykańskie. Tu nie ma żadnego porównania.

Najwyraźniej kuzyn Jude uznał to za wyjątkowo zabawny dowcip.

Kiedy starzec śmiał się, Quentin skierował wzrok w stronę szczytu stołu, gdzie zaskoczył go widok szeroko otwartych oczu Babki, lustrujących go niczym reflektory.

Quentin odwrócił się do Madeleine i odezwał się cicho.

— Twoja Babcia…

— Tak, Tin?

Ale kiedy ponownie spojrzał na starszą panią, z rozczarowaniem stwierdził, że jej oczy znów są zamknięte.

— Myślałem, że się obudziła.

— Och, ona słyszy wszystko znakomicie, możesz być tego pewny. To zapada w drzemkę, to znów się budzi, ale przez cały czas wie co się dzieje. A że słuch ma jak nietoperz, więc z pewnością obecnie słyszy nasze szepty. Prawda Babciu?

Ale oczy Babci pozostały zamknięte i nawet jeden mięsień nie zadrgał na jej uśpionej twarzy.

Siedzący obecnie po jej prawej stronie wuj Paul pochylił się do przodu z uśmiechem.

— Przedstawisz mnie jeszcze raz, moja droga? Jeśli chcesz, mogę zmienić imię.

— Nie ma potrzeby, wuju — powiedziała Madeleine. — Czy mam zadzwonić żeby przyniesiono śniadanie?

— Bardzo cię proszę — odezwał się wuj Stephen — Niektórzy spośród obecnych muszą się regularnie odżywiać.

— To twój dzwonek, złotko — dodała ciocia Atena. Madeleine pochyliła się do przodu i zadzwoniła małym dzwonkiem, który leżał obok jej miejsca przy stole. Quentinowi przyszło do głowy, że jej miejsce rzeczywiście było tu, gdzie wcześniej siedział wuj Paul, tak więc rzeczywiście był tu intruzem.

Na dźwięk dzwonka ten sam milczący lokaj, który witał ich wczoraj, otworzył drzwi od pokoju kredensowego, a do biblioteki weszło dwóch służących z parującymi półmiskami. Na pierwszym półmisku znajdowały się biszkopty, na drugim jajecznica na boczku. Obaj zaczęli obsługiwanie biesiadników od Madeleine, a następnie rozeszli się w dwóch przeciwnych kierunkach, obchodząc stół dookoła, mijając się za plecami Babci. Jednakże na talerz staruszki nic nie nałożyli.

Towarzystwo zgromadzone wokół stołu było dziwaczne i najwyraźniej w rodzinie panowały dość napięte stosunki, ale Quentin nie mógł oprzeć się wrażeniu, że Madeleine sprawowała tu rządy, a nie Babcia. Niechętnie przyjmował do wiadomości, że właśnie jego żona była źródłem rodzinnych napięć, co wydawało mu się wielce niewłaściwe. Nie miał najmniejszego pojęcia, co wydarzyło się w tej rodzinie; wrogość, której był świadkiem musiała mieć swoje uzasadnienie. Cóż on wiedział o siedzących przy stole ludziach? Wuj Paul ze swoim przymilnym uśmieszkiem i przypochlebnym zachowaniem był tylko o piętnaście lat starszy od Madeleine, ale wyglądał na osobę w jej wieku. Mógł molestować Madeleine, kiedy była dziewczynką, lub przynajmniej próbować. Mógł sobie zasłużyć na tak obcesowe traktowanie ze strony Mad. Quentin nie przykładał zbyt dużej wagi do tych spekulacji, ale przecież pamiętał zachowanie Madeleine, podczas pierwszej próby intymnych pieszczot. Czy to możliwe, żeby Paul — lub ktoś inny — wyrządził jej krzywdę, której późniejszym następstwem była reakcja, że nawet objawy czułości ze strony męża wydały jej się z początku odpychające.

Nie, nie, nie miał prawa przypisywać obcym osobom niewyobrażalnych zbrodni. Jeśli Madeleine o nic ich nie oskarżała, dlaczego on miałby to robić?

Jajecznica była gorąca, boczek perfekcyjnie przysmażony. Świeże biszkopty parowały, masło wciąż rozpuszczało się w ich wnętrzach. Niezależnie od wszelkich osobliwości tego domu, niezaprzeczalna doskonałość miejscowej kuchni sięgała platońskiego ideału. To co jadł nie było zwykłą jajecznicą, lecz superjajecznicą, niedoścignionym wzorem wszystkich innych jajecznic. Do tego boczek nad boczkami i biszkopty nad biszkoptami.

— Delicje — powiedział Quentin do Madeleine. Nachyliła się z uśmiechem i szepnęła mu do ucha:

— Ludzie z wyższych sfer nie zwykli chwalić jedzenia. Jako pewnik przyjmuje się, że potrawy zawsze winny być wyśmienite, dlatego też wszelka rozmowa na ten temat jest absolutnie bezprzedmiotowa.

Już miał się zaśmiać, kiedy nagle zdał sobie sprawę, że ona wcale nie żartuje. Przez chwilę spoglądał na nią dziwnie, a potem zabrał się do jedzenia. To były potrawy, do jakich jego żona przywykła. Ze wstydem zaczął myśleć o miejscach, do których ją zabierał, o potrawach, które dla niej gotował. Nigdy nie miał ochoty żyć jak bogacz, ale kiedy wybudują sobie dom, będzie musiał wyposażyć go w kuchnię, której nie powstydzi się pierwszorzędny chef, zaś chefowi trzeba będzie zapewnić środki na zakup produktów najwyższej jakości. Nie może zmuszać Madeleine do poprzestania na czymś skromniejszym, nawet jeśli będzie go zapewniać, że tego nie potrzebuje.

Służący wrócili ponownie, tym razem niosąc patery z owocami. Były tam ćwiartki gruszek tak dojrzałych, że niemal natychmiast po włożeniu do ust same rozpływały się w słodki syrop, krążki świeżych ananasów, orzeźwiających lecz nie kwaśnych, maliny nabrzmiałe sokiem i cierpkie, których aromat zdawał się rozchodzić po całym ciele, z chwilą, gdy brał na język każdy z malutkich owoców. Zamknął oczy, by móc w pełni rozkoszować się wybornym smakiem.

— Zasnął! — zakrakał Simon. — Wyrzucić go stąd! Natychmiast!

Quentin zdumiony otworzył oczy. Simon zrobił strapioną minę.

— Jaka szkoda! Znowu przerwali drzemkę! Biedny chłopak! Nowożeńcy nigdy nie zdążą się wyspać, prawda?

Madeleine położyła dłoń na kolanie Quentina, aby powstrzymać go przed ostrą repliką.

— Posłuchaj, Simonie — powiedziała podniesionym głosem, prawdopodobnie ze względu na jego głuchotę. — Pan Fears wciąż jest jeszcze młody. Daleko mu do ucinania sobie rekreacyjnych drzemek.

— Nie chodziło mi o rekreację! — wrzasnął Simon. — Raczej o wspaniały wyczyn! Wielki olimpijski jednobój! Spać, ale nic nie śnić! Utopić potworne grzechy w winie nocy!

Babcia znowu wpatrywała się w Quentina. Ale tym razem jej oczy nie zamknęły się, kiedy spojrzał na Madeleine i pociągnął ją za rękaw.

— Babciu — odezwała się Madeleine. — Mam nadzieję, że mój mąż zyska twoją aprobatę. Potrzebowałam właśnie kogoś takiego jak on, nie sądzisz?

Babcia nie odpowiedziała, ale świdrowała Quentina wzrokiem, jakby pragnęła wwiercić mu się w duszę. Przynajmniej tak to wyglądało. Miał ochotę błagać ją o wybaczenie. Miał ochotę wyjść już z tego pokoju.

— Z kimś takim u mojego boku, będę mogła otworzyć moją szkatułkę, prawda?

Oczy Babci zamknęły się powoli.

— Babcia jest na mnie zła — oznajmiła Madeleine.

— Jaką szkatułkę? — spytał Quentin.

— To mój spadek. Dziadek zapisał ją mnie. Ale, zgodnie z testamentem, nie mogę jej otworzyć, dopóki nie będzie stał przy mnie mój mąż. Słowa Mad trafiły go prosto w serce. Nigdy nie mówiła mu, nigdy nie słyszał nawet najmniejszej wzmianki o tym, że miała się wzbogacić, jak tylko przybędzie do domu z mężem u boku.

— Spokojnie, Tin — powiedziała. — Wcale nie zależy mi na tym spadku. Przynajmniej nie tak, jak wtedy, gdy byłam małą dziewczynką. Wtedy, rzecz jasna, wkurzało mnie, że nie mogę otworzyć szkatułki, którą widywałam codziennie. Ale wyrosłam z tego. Byłabym całkowicie szczęśliwa, gdybym nigdy nie musiała tu wracać i otwierać tej skrzynki. Ale skoro już jestem i mam przy sobie męża…

— Wiem, że nie wyszłaś za mnie dla pieniędzy — powiedział Quentin. — Ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że mogłaś to zrobić dla swoich.

Uśmiechał się. Ale daleko mu było do żartów.

— To nie są pieniądze. Jestem pewna. A jeśli nawet forsa — powiedziała Madeleine — to raczej symboliczna kwota, bo szkatułka jest niewielka.

Zaśmiała się i poklepała go po ręce.

— Quentin, bierzesz wszystko zbyt serio. Kiedy byłam mała nazywałam tę skrzynkę moim skarbem. Rysowałam sobie mapy domu i zaznaczałam na nich miejsce, gdzie mój skarb jest zakopany, chociaż nikt nigdy nie zakopywał szkatułki; od zawsze znajduje się w dobrze widocznym dla wszystkich miejscu.

— Dość okrutna pokusa dla dzieciaka. Mogłaś ją otworzyć wcześniej.

— Gdybym otwarła ją przedwcześnie, nie mogłabym zatrzymać tego, co jest w środku — powiedziała Madeleine. — Myślę, że Babcia zawsze miała nadzieję, iż otworzę skrzynkę i stracę mój skarb. Stara kusicielka.

Tym razem w śmiechu Madeleine nie wyczuł złośliwości. Ale tak naprawdę ten śmiech jest złośliwy, pomyślał Quentin. Ona potrafi być złośliwa, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Czy ja, tak naprawdę, znam swoją żonę?

Madeleine pochyliła się i złożyła głowę na jego ramieniu.

— Quentin, wcale nie lubię siebie takiej, jaką staję się wchodząc do tego domu. Ty też mnie takiej nie lubisz. Nigdy byś mnie nie pokochał, gdybyśmy poznali się tutaj. Ale kiedy wyjdziemy stąd razem na zewnątrz, znowu będę sobą, zobaczysz. Znów będę taka, jaka jestem naprawdę, znów będę najlepsza. Przestanę być taką… jaką myślisz, że teraz jestem.

— Myślę, że jesteś moją ukochaną żoną. W każdej chwili — powiedział Quentin. — Ale chętnie wyjdę z tobą na dwór. Miałaś pokazać mi rzekę.

— Najadłeś się?

— Opchałem się jak bąk — powiedział Quentin.

— Babciu, myślę, że nie masz nic przeciwko temu, żebyśmy teraz przeszli się na skarpę.

Babcia nie spuszczała wzroku z Quentina, kiedy ten podnosił się z miejsca i odsuwał krzesło Madeleine, tak aby i ona mogła wstać. Ale nie odezwała się ani słowem.

Nagle usłyszeli piskliwy wrzask Simona:

— Każdy, kto jest prawdziwy, niech podniesie rękę! Madeleine szepnęła do Quentina:

— Myślę, że od pewnego wieku powinno się ich wszystkich gdzieś zamykać.

Quentin zaśmiał się i pokręcił głową.

— Po co? Przecież on już jest zamknięty w labiryncie swoich urojeń.

— Zawsze potrafisz wszystko tak pięknie ująć. — Zacisnęła dłoń na jego ramieniu. — Kocham cię za to.

Z biblioteki bezpośrednio na dwór wychodziły tylko okna, tak więc musieli przejść przez holl wejściowy i oficjalną jadalnię, aby dostać się do drzwi prowadzących na tylną werandę. Był to potężny taras wyłożony kamiennymi płytami, zakończony pięcioma schodkami prowadzącymi w dół na pokryty śniegiem trawnik. Trawnik ten, z nielicznymi drzewami — każde otoczone drewnianą ławeczką w formie opasującej pień obręczy — opadał w stronę skarpy, z której rozciągał się widok na rzekę. Rzeka znajdowała się oczywiście dużo niżej, ale w bladym i mdłym świetle zimowego popołudnia widzieli cienie drzew, odbijające się ciemnymi plamami na błyszczącym śniegu, pokrywającym skarpy na drugim brzegu rzeki. Zdawało się, że przeciwległy brzeg znajduje się o wiele mil od nich, aczkolwiek z pewnością dzieląca brzegi odległość nie mogła być aż tak wielka.

— Trochę tu ponuro — powiedział.

— Wyobraź sobie jak pięknie tu jest, kiedy drzewa mają liście — powiedziała Madeleine — Wyobraź sobie te brzegi tętniące życiem. Wyobraź sobie, jak to wyglądało kiedy nasz kraj był jeszcze młody, a na rzece słychać było syreny parowców i wrzaski dzieciaków, biegnących wzdłuż skarpy.

Jej słowa sprawiły, że wyobraził sobie opisywaną scenę i uśmiechnął się.

— W porządku — powiedział. — Chętnie przyznam, że zima także ma swoje uroki.

— Wiesz, ten dom nie zawsze był siedliskiem starych dziwaków — powiedziała Madeleine. — Kiedyś był przyjazny i pełen życia.

— W czasach, gdy byłaś małą dziewczynką?

— Kiedy tu mieszkałam, byłam bardzo samotnym dzieckiem — odparła. — A Paul… on nie był żadnym towarzystwem dla mnie.

Quentin po raz kolejny pomyślał, czy wuj Paul czasem nie molestował jej, lub czy tego nie próbował.

— Ale mama opowiadała mi o swoim dzieciństwie. Ona i Paul byli całkiem mali, ale chociaż czasy parowców już przeminęły, nasłuchali się różnych opowieści — głównie od ciotki Ateny — i często bawili się w rejs statkiem, gdzieś na brzegu rzeki, albo w bawialnym na poddaszu.

— Dziecięca idylla.

— Właśnie tak. Cokolwiek miałoby to znaczyć.

— Ale ciotka Atena też jest przecież zbyt młoda, żeby pamiętać parowce.

— No jasne. Powtarzała im tylko stare historie. Rodzinne wspomnienia. W końcu musiała zrobić jakiś użytek ze swej głowy. Dzięki temu, że zapamiętała i potrafiła ożywić czar opowieści z dawnych czasów, wykorzystała ją najlepiej jak mogła.

— Mad, dlaczego jesteś wobec nich taka napastliwa?

— Przepraszam — powiedziała. — Za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżam, jestem taka przerażona, że naprawdę nie zachowuję się najlepiej.

— Czego się boisz?

Nie odpowiedziała, a za chwilę dotarli na skraj skarpy, skąd roztaczał się wspaniały widok na płynącą w dole rzekę. Mimo tego, że jej brzegi pokrywał przyprószony śniegiem lód, i tak wydawała się bardzo szeroka. Quentin przypomniał sobie obrazy szkoły malarskiej Hudson River i próbował porównać zapamiętane scenki rodzajowe i pejzaże z tym, co miał przed oczami. Nie było to zbyt trudne. Zanim rzeka zmieniła się w autostradę, była siedliskiem wielu roślin i zwierząt. Teraz, kiedy ruch na rzece ustał, być może wracało na jej wody dawne życie. Na oblodzonych brzegach wciąż widać było resztki starych przystani, ale większość przybrzeżnych terenów została ponownie zajęta przez lasy. Ile wiewiórek gromadziło orzechy w dziuplach drzew porastających te skarpy? Ile szopów, królików, polnych myszy i łasic mieszkało tu nie widując człowieka przez długie miesiące?

Poczuł jak ramieniem obejmuje go w pasie, a jej ciało przytula się do jego ciała.

— Och, Quentin, ja bardzo kocham to miejsce, naprawdę. Właśnie dlatego wracam do rodzinnego domu, chociaż zmieniam się tu w kogoś naprawdę okropnego.

— Więc otwórzmy tę szkatułkę, zabierajmy twój skarb i wyjeżdżajmy stąd. Mogę kupić ci taki sam dom nad rzeką, z równie pięknym widokiem. Albo nawet piękniejszym.

— Nie ma drugiego takiego miejsca.

— Nie chcesz żebym poszukał ci innego wiktoriańskiego domu?

— Prewiktoriańskiego, kochanie — powiedziała Madeleine. — Wiktoriański, też coś! To dobre dla… nowobogackich.

Oboje wybuchnęli śmiechem.

Ruszyli ścieżką wzdłuż klifu. W niektórych miejscach urwisko było naprawdę strome, a dróżka prowadziła samym skrajem skarpy. Pamiętał jak wuj Paul ostrzegał go w żartach: “Mad ma niebywałą wprawę w spychaniu ze skarpy”. A on przecież szedł od strony rzeki. Lecz Madeleine wcale nie miała zamiaru go spychać, szła tuląc się do niego, a on uwielbiał spacerować w ten sposób, czuć jak ich ciała lekko ocierają się o siebie, biodro przy biodrze, jego ręka wokół jej ramion, jej ramię obejmujące go w pasie. Wiał chłodny wiaterek, ale jednocześnie słońce przyjemnie grzało.

Dotarli do granic rodzinnej posiadłości i zawrócili do domu. Tym razem poszli inną ścieżką, która prowadziła wokół małego cmentarza, otoczonego kamiennym murem, z furtką w kształcie łuku.

— Czy to nie straszne, trzymać zmarłych na terenie posiadłości? — zapytał Quentin.

— To zależy w jaki sposób ich się traktuje — powiedziała Madeleine. — Za życia byli częścią nas samych. Czy nie powinni pozostać z nami także po śmierci?

— Czy w przyszłości chciałabyś, żeby cię tutaj pochowano?

— zapytał.

— Ja nie zamierzam umierać — odparła.

— Z punktu widzenia statystyki niemal każda kobieta, która wychodzi za mąż, musi zakładać, że przez pewien okres swego życia będzie wdową.

— Czy ty chcesz być tutaj pochowany? — spytała żartobliwym tonem.

— Ale dopiero po śmierci — powiedział. — Byłoby niesprawiedliwie, gdyby zakopano mnie tu jeszcze chrapiącego.

— A więc przyznajesz, że chrapiesz?

— Wszyscy chrapią — stwierdził Quentin. — Ale każdy słyszy tylko chrapanie innych.

— A swojego własnego nie, bo śpi — dokończyła Madeleine.

— Czy nie tak to było?

— Przeszkadza ci moje chrapanie?

— Myślę, że jest słodkie — powiedziała. — Ale kiedy nie pozwala mi spać, zatykam ci nos, a wtedy ty budzisz się myśląc, że pewnie musisz iść do ubikacji, a kiedy już tam jesteś i nadaremnie starasz się wycelować jak najbliżej muszli, ja szybciutko zapadam w sen.

— Bardzo skuteczny sposób. Nawiasem mówiąc, chociaż czasami zdarza mi się chybiać, to jeszcze nigdy nie nasiusiałem sobie na stopy.

— Nawet gdyby ci się to zdarzyło, i tak byś się nie obudził.

— Jesteś wulgarna, jak mały dzieciak — orzekł Quentin.

— Właśnie za to, tak mnie lubisz.

— Być może — przyznał. — Ale musisz mi obiecać, że wyrazisz oburzenie, kiedy nasze dzieci będą wulgarne. Jeśli rodzice są w stanie im dorównać, odbiera to całą frajdę.

— Obiecuję, że będę oburzona.

Kiedy wrócili do domu, jadalnia była pusta. Podobnie biblioteka, w której stół został złożony i obrócony bokiem, tak że nie zajmował już całej przestrzeni pomiędzy ogromnymi ścianami z książek. Pomieszczenie to nie było ani tak przytulne, ani tak zachęcające, jak biblioteka w domu grande dame. Zamiast drabinek był tu balkonik, ciągnący się wzdłuż trzech ścian pokoju, na który prowadziły wąskie, kręte schodki. Całość wyglądała odpychająco i niewygodnie, jak wąwóz, na którego ściany można się dostać jedynie ryzykując życiem podczas wspinaczki po trzęsącej się, rachitycznej drabince. Podszedł do półek, aby przyjrzeć się tytułom, ale niemal w tej samej chwili Madeleine chwyciła go za rękę.

— Tu naprawdę nie ma nic do czytania.

— W takim starym domu — powiedział — można liczyć na wspaniałe znaleziska.

— Niczego tu nie znajdziesz, uwierz mi. W tej rodzime nikt niczego nie czyta. Kiedy pokój przerobiono na bibliotekę, książki zostały doń zakupione na wagę.

— Ach tak. — Quentin nie krył rozczarowania. Kiedyś miał w ręce pierwsze wydanie Chaty Wuja Toma — książkę, która stała się przyczyną wojny i zmieniła oblicze świata, być może był to nawet jeden z tych egzemplarzy, które rzeczywiście miały swój udział w tamtych dramatycznych wydarzeniach. Lecz jeśli miejscowa biblioteka wcale nie była stara… jednakże czasami nawet na garażowych aukcjach można się było natknąć na niespotykane klejnoty.

Zrozumiał jednak, że Madeleine pragnęła już otworzyć swój skarb, bardziej niż to chciała okazać. Pozwolił jej zaprowadzić się do hollu, a następnie do saloniku, znajdującego się w północno-wschodnim rogu domu. Pomieszczenie było oświetlone jedynie światłem wpadającym z zewnątrz, co w zimowe popołudnie oznaczało, iż panował tam mrok, zwłaszcza że ciężkie, brokatowe zasłony były spięte u góry i rozchylały się na boki ku dołowi, przesłaniając niemal połowę każdego okna.

W salonie znajdowała się cała rodzinka, aczkolwiek wyglądało na to, że wszyscy prócz wuja Paula i Babci, starają się trzymać tak blisko ścian pokoju, na ile tylko pozwalało umeblowanie pomieszczenia. Babcia stała pewnie, mimo że sprawiała wrażenie skurczonej i zgrzybiałej. Obie dłonie trzymała na misternie rzeźbionej, mahoniowej skrzynce, spoczywającej na małym stoliczku pośrodku pokoju. Wuj Paul krążył wokół niej spoglądając to na skrzynkę, to na Madeleine i Quentina.

— Och, moja droga, pośpiesz się — odezwał się wuj Paul. — Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć co tam jest.

— Nie wątpię, że umierasz z ciekawości — odparła Madeleine oschle. — Ale powstrzymaj swoje zapędy.

Wuj Paul mimo to wciąż wyciągał rękę w stronę skrzynki, aczkolwiek ani razu jej nie dotknął.

Babcia nie odrywała oczu od Quentina.

— Tin, kochanie — powiedziała Madeleine — a może ty otworzysz szkatułkę?

— Och, nie, chyba nie powinienem — żachnął się Quentin. — To w końcu twój skarb, który tak bardzo pragnęłaś ujrzeć.

Babcia nadal przewiercała go wzrokiem.

— Tin, wiem że to głupie, ale kiedy nadeszła ta chwila, ręce tak mi drżą, że… czy to nie głupie? Wydaje mi się, że znaczyło to dla mnie więcej niż myślałam. Czy możesz mi pomóc?

— Czy do tej skrzynki jest jakiś klucz?

— Nie ma żadnego klucza! — zawołał wuj Paul.

— Zachowaj swoje pożyteczne informacje dla siebie, wujku P. — powiedziała Madeleine.

— Dobrze, już dobrze. Wiem, że to twoja nagroda.

— Właśnie — potwierdziła Madeleine. — Tam w środku nie ma nic dla ciebie. Zapamiętaj to sobie!

— Wiem, wiem — powiedział Paul. — Ale wszyscy jesteśmy tacy… zaintrygowani. Dokładnie tak, jak na Gwiazdkę… każdy umiera z ciekawości, co też inni mają w swoich paczkach.

— Quentin — powiedziała Madeleine — proszę cię, nie odmawiaj mi.

Quentin westchnął, podszedł do szkatułki i położył ręce na wieczku. Pod palcami poczuł ciepłe i gładkie drewno, powierzchnia skrzynki była czysta i wypolerowana. Wytrawione, geometryczne wzory, wyjątkowo misterne, miejscami przypominały koronki. To była naprawdę piękna szkatułka.

Lecz jednocześnie była to szkatułka, na której wciąż spoczywały ręce Babci. Nie utrudniały mu dostępu, koniuszki palców zaledwie dotykały tylnych rogów wieczka. Ale staruszka wciąż świdrowała go oczami i chociaż nie wypowiedziała ani jednego słowa, nie miał najmniejszych wątpliwości, że jej postawa oznacza absolutny zakaz otwierania szkatułki.

— Myślę, że twoja Babcia nie życzy sobie, żebym ja otworzył tę skrzynkę.

— Powiedziała ci to? — spytała Madeleine.

— Jak dotąd nie była zbyt rozmowna — odparł Quentin — ale sama mówiłaś, że każdemu potrafi dać do zrozumienia, jaka jest jej wola.

— Quentin, wszyscy obecni w tym pokoju wiedzą, że mam prawo otworzyć tę szkatułkę. Takie samo prawo ma również mój mąż… to, co jest w środku należy także do ciebie, prawda? Przecież nie spisaliśmy żadnej intercyzy.

— Wiesz, co mi w tej chwili przyszło do głowy? — Spytał Quentin śmiejąc się. — Czy nie byłoby zabawnie, gdyby to sama szkatułka okazała się całym dziedzictwem? Po prostu pamiątka. W środku pusta, chodzi jedynie o tę szkatułkę. Symbol magicznych marzeń dzieciństwa, czystych i nieskalanych po wieki.

— Ale tam w środku coś jest, nie ma co do tego żadnych wątpliwości.

— O tak, skrzynka jest pełna różnych różności! — zawołał wuj Paul.

— Coś zawsze jest pełne czegoś innego, tak czy siak — powiedziała Madeleine. — Na nic tu twoje wyjaśnienia, wujku.

— Ach tak? — odparł Paul. — Ojejku jejku. Jajku, jojku, jujku.

— Tin, otworzysz dla mnie tę szkatułkę, czy nie?

— Jasne! Oczywiście, że otworzę — odparł Quentin.

— A więc zrób to. Po prostu otwórz ją.

— Właśnie to robię.

— Co takiego? — spytała Madeleine.

— Otwieram ją.

— Moje oczy mówią mi coś innego — powiedział wuj Paul, pochylając się w jego stronę i patrząc mu prosto w oczy. — Otwieraj tę cholerną skrzynkę, ty bezwolny sługusie!

Quentin niemal fizycznie poczuł piekący jad w jego głosie. Cofnął się o krok, zdejmując dłonie ze szkatułki.

Babcia wciąż wpatrywała się w niego, ale czy teraz nie uśmiechała się czasem pod nosem?

— Tin! — jęknęła przeciągłe Madeleine — Po prostu podejdź do szkatułki, chwyć za rogi wieczka i unieś je. Nie ma tam nawet rygielka.

Stał zmieszany, nie wiedząc dlaczego nie może zmusić się do wykonania tej prostej czynności, w dodatku dla swojej żony.

— Czy to jakiś żart? Coś wyskoczy na mnie z tej skrzynki?

Nagle Madeleine niespodziewanie zaczęła wymachiwać pięściami w powietrzu, niemal płacząc z wściekłości, jak rozkapryszone dziecko.

— Otwieraj ją! Otwieraj ją! Otwieraj ją! — Na jej twarzy pojawił się płaczliwy grymas, a usta wygięły się w podkówkę.

— Wielkie nieba, pani Fears, co za scena! — zawołał wuj Paul.

— Madeleine — odezwał się Quentin — co się dzieje? Nic z tego nie rozumiem.

Mad natychmiast zapanowała nad sobą, ale tego, co się stało, nie dało się już wymazać. Quentin był świadkiem zachowania, jakiego nigdy by się po niej nie spodziewał. Wyglądała jak rozbisurmaniony dzieciak. Zachowywała się tak przez cały czas, odkąd znaleźli się w tym domu. Jak rozpieszczony bachor, który przyzwyczaił się do tego, że wolno mu mówić każdemu to, co mu się żywnie podoba i nigdy nie zostanie za to skarcony.

— To ona cię zatrzymuje, dobrze wiem — powiedziała Madeleine. — Babcia nigdy nie pozwoli mi wziąć tego, co mi się słusznie należy.

— Madeleine, czuję, że nie powinienem otwierać tej szkatułki — wyjaśnił Quentin. — Nic na to nie poradzę. Jeśli to takie proste, otwórz ją zamiast mnie. Naprawdę chcę, żebyś to zrobiła. Ja po prostu nie mam z tym wszystkim nic wspólnego. Otwórz ją sama.

Zamachnęła się na niego ręką i uderzyła, chociaż był o wiele za daleko, aby go mogła dosięgnąć. Następnie wybuchnęła płaczem, wrzeszcząc:

— Po co wyszłam za ciebie, skoro nie jesteś w stanie zrobić dla mnie tego, czego najbardziej od ciebie oczekuję?

— Dobrze, już otwieram! — zawołał Quentin. — Ale chyba zdajesz sobie sprawę, że twoje obecne zachowanie nie może się podobać.

— Otwieraj! — Po jego słowach wyglądała na przerażoną. Quentin ponownie dotknął szkatułki. Była bardzo ciepła.

W palcach czuł mrowienie. Jestem jednym kłębkiem nerwów, pomyślał. Najwyraźniej ta skrzynka była dużo ważniejsza niż Mad dawała po sobie poznać. A jednak ukrywała to przed nim przez okres narzeczeństwa i te kilka miesięcy małżeńskiego pożycia. Cały czas tylko spiskując i planując. Znaczyło to, że był przez nią manipulowany, czego nienawidził. Nienawidził manipulować innymi, i być manipulowanym przez innych.

— Mad, naprawdę nie wydaje mi się, aby to była właściwa chwila na otwieranie szkatułki — powiedział Quentin. — Ty jesteś zdenerwowana, ja jestem zdenerwowany i myślę, że najpierw musimy o tym wszystkim porozmawiać.

Madeleine załkała osuwając się na kolana.

— Nie ma o czym rozmawiać! Szkatułka jest moja!

— Wiem, że jest twoja. Ale skoro czekała na ciebie przez tyle lat, to chyba może poczekać do czasu, aż wszystko razem omówimy.

— Czy myślisz, że omówienie wszystkiego cokolwiek da? — odparowała. — To ona cię zatrzymuje. Ona znów jest górą i za to właśnie jej nienawidzę! Zabiję ją, przysięgam!

— Ona wcale mnie nie zatrzymuje, na miłość boską, Mad! — Ale w pewnym sensie Babcia rzeczywiście go zatrzymywała. Wystarczyło spojrzeć na jej palce, dotykające szkatułki, na jej świdrujące oczka.

— Skąd możesz o tym wiedzieć? — zawyła Madeleine. — Cały mój wysiłek, tyle miesięcy, jestem u kresu sił! I wszystko na nic!

— Mam nadzieję, że nie masz na myśli naszego małżeństwa — powiedział Quentin, siląc się na żartobliwy ton. Ale nie w głowie były mu żarty. Ogarnęło go przerażenie.

— Gdybyś mnie kochał — powiedziała Madeleine, podnosząc się z kolan z wyrazem wściekłości na twarzy — gdybyś naprawdę kochał mnie tak, jak mówisz, natychmiast otworzyłbyś szkatułkę. W tej minucie. W tej sekundzie.

Quentin znów odwrócił się w stronę skrzynki i położył ręce na wieczku. Szkatułka zadrżała.

— Ręce mi się trzęsą — powiedział. — Nie sądzę… w tej chwili, Madeleine, zastanawiam się… a raczej twoje zachowanie skłania mnie do zastanowienia się, czy całe nasze małżeństwo nie jest czasem jednym wielkim spiskiem, uknutym tylko po to, żebym mógł otworzyć dla ciebie tę skrzynkę. Powiedz mi, że się mylę, Mad. To wszystko wydaje się takie zwariowane, że…

— Otwórz tę szkatułkę — wyszeptała. Jej usta nadal wykrzywiał wyraz wściekłości.

Quentin cofnął dłonie od drżącej skrzynki i zasłonił nimi twarz.

— Mad. Mad, co się z nami dzieje?

Usłyszał jej wrzask. Nie był to już wrzask rozkapryszonego dzieciaka, ale wysokie, przeciągłe wycie kobiety, oszalałej z rozpaczy. Obrócił się i wyciągnął ku niej ręce w błagalnym geście. Cofnęła się przed nim, odwróciła się na pięcie i potykając się wybiegła z pokoju.

Skonfundowany, przestraszony i urażony Quentin znowu odwrócił się w stronę szkatułki.

— Dobrze, otworzę ją, Mad! Wróć, już ją otwieram, słyszysz? Ale teraz ręka wuja Paula ponownie spoczęła na skrzynce.

— Nie może pan tego zrobić, dopóki pani Fears nie będzie w tym pokoju — powiedział uśmiechając się. — Tak mówi testament.

Quentin rozejrzał się po saloniku. Nie zauważył kiedy pozostali krewni zdołali wymknąć się z pomieszczenia. Wcale się im nie dziwił — nie była to zbyt przyjemna scena. W pokoju zostali tylko wuj Paul i Babcia. Oboje trzymali dłonie na szkatułce. Quentin spojrzał Babci w oczy.

— Czy ona mnie nie kocha, Babciu? — spytał. Staruszka poruszyła wargami, ale tak nieznacznie, że nie usłyszał żadnego dźwięku.

— Powinienem pójść za nią — powiedział Quentin. — Poszukam jej i przyprowadzę tu, otworzymy szkatułkę i wyniesiemy się stąd jak najszybciej, a wtedy może wszystko jakoś się ułoży. Tak właśnie powinienem zrobić, prawda?

Jej wargi znowu się poruszyły. Nachylił się bliżej, aby ją usłyszeć.

— Coś tam sobie mamrocze, starucha — mruknął wuj Paul, ale zdjął ręce ze szkatułki i usunął mu się z drogi.

Kiedy już niemal stykali się z Babcią nosami, usłyszał jak szepcze do niego:

— Znajdź mnie.

Nie miało to najmniejszego sensu. Najwyraźniej kobieta cierpiała na starczy uwiąd. Nie miała nad tym domostwem większej władzy niż Quentin.

Madeleine. Tylko ona mogła mu wszystko wyjaśnić. Tylko ona mogła nadać temu wszystkiemu jakiś sens. W końcu była jego żoną. Kochała go, a on kochał ją, wszystko mieli wspólne, połączyli swoje życie, ona należała do niego, a on należał do niej, na zawsze. To była jakaś idiotyczna sprzeczka, kretyńskie nieporozumienie.

Gdzie ona mogła być. Wybiegła z salonu przez wyjście na holl. Poszukał jej w bibliotece, w pokoju, gdzie przyjmowało się gości, w jadalni. Drzwi na tylną werandę były otwarte, zimowy chłód omiatał podłogę, tak że kiedy tylko wszedł do pokoju, poczuł jak marzną mu stopy.

Podbiegł do oszklonych drzwi prowadzących na werandę. Nie było tam jej. Spojrzał na pokryty śniegiem trawnik i zdążył zauważyć, jak z twarzą ukrytą w dłoniach biegnie niezdarnie w kierunku otoczonego murem cmentarza.

Natychmiast ruszył za nią przez śnieg.

Загрузка...