WSPOMNIENIA

— Pamiętam pana? Czyżby? — Była równie uprzejma, jak przedtem, a na jej twarzy nie dostrzegł zmieszania, które wyczuł w głosie.

— Okazała mi pani wielką uprzejmość na pewnym wieczornym przyjęciu — powiedział Quentin. — Prawdę powiedziawszy, przedstawiła mnie pani mojej żonie.

— Zaiste, byłaby to z mojej strony wielka niezręczność, przedstawić sobie męża i żonę.

— Nie, nie, ona jeszcze wtedy nie była moją żoną, myśmy…

— Oczywiście, panie Fears, żartowałam. Jestem już, co prawda, dość stara, ale wciąż jeszcze rozumiem wszelkie zawiłości zwyczajowej konwersacji. Rozmawiałam z panem przez chwilę, prawda? Strasznie się rozgadałam, ale pan wykazał wiele cierpliwości.

— Podczas rozmowy z panią, z radością skonstatowałem, że nie na darmo przerobiłem wszystkie powieści Jane Austen, z biblioteczki mojej siostry.

— To wszystko historie z czasów króla Jerzego, a wtedy mnie jeszcze nie było na świecie, panie Fears.

— Konwersując z panią odniosłem wręcz przeciwne wrażenie. Takiemu wyrostkowi z Kalifornii, jak ja, trudno jest dotrzymać pani kroku.

— Teraz sobie pana przypominam. Złapałam pana na szperaniu w bibliotece.

— Mnie się wydawało, że przyglądam jej się okiem konesera.

— W każdym razie wspinał się pan na drabinkę. Czy przyszedł mi pan podziękować za to, że przedstawiłam pana pannie… jakżeż nazywała się tamta młoda dama? W każdym razie na pewno nie Duncan.

Dlaczego nie Duncan?

— Nazywała się Madeleine Cryer.

— No właśnie. Siostrzenica.

— Siostrzenica?

— Oczywiście, dla pana jest to pańska żona, ale dla mnie jest siostrzenicą moich dobrych przyjaciół o nazwisku Duncan. Przez ostatnie lata, od śmierci mojego męża, zawsze okazywali mi wiele serdeczności.

— Dlatego zaprosiła pani ich siostrzenicę na przyjęcie?

— Jak mogłabym jej nie zaprosić? To taka cudowna dziewczyna. W niczym niepodobna do raczej nieudanej córki Duncanów. Och, ale chyba zaczynam plotkować.

— Jak mówiła Margaret Truman? Jeśli nie potrafisz powiedzieć nic miłego, to usiądź przy mnie, czyż nie tak?

— To na pewno nie są słowa Margaret, drogi chłopcze. Ale tego rodzaju dykteryjki mają brzydką właściwość, że przyczepiają się do osób, które mają nieszczęście często spotykać się z dziennikarzami. Rzecz jasna, nikt tych pismaków nie zaprasza na prawdziwe przyjęcia. Dlatego też nie mają sposobności spotkać naprawdę wartościowych ludzi.

— Chyba nie powie mi pani, że to pani wymyśliła tę…

— Jak myślisz, młody człowieku, ile ja mam lat! — zawołała z udawanym przerażeniem. — Ta historia miała już długą brodę zanim Margaret Truman przyszła na świat. Moja prababka wspomina w swoim dzienniku, jak słyszała, że owe słowa przypisywano żonie Jamesa Buchanana.

— Tego, który był prezydentem tuż przed Lincolnem, prawda?

— Znakomicie! Z taką wiedzą kwalifikuje się pan do pierwszej setki najinteligentniejszych ludzi z pańskiego pokolenia.

— Czy awansuję do pierwszej dziesiątki, jeśli dodam, że Buchanan był kawalerem?

Jego rozmówczyni, aż klasnęła w dłonie z uciechy.

— Jest pan wspaniały, panie Fears! Z nabierania innych nie ma żadnej frajdy, jeśli ci nie zdają sobie nawet sprawy, z tego, że się ich nabiera.

— A Duncanowie należą do tych, co zdają sobie sprawę? Spojrzała na niego ostro.

— A więc przyszliśmy na połów. Ale myślę, że chodzi panu o coś znacznie więcej, lub znacznie mniej, niż zwykłe plotkowanie.

— Znacznie więcej, jak mniemam. Moja żona mnie opuściła.

— Najwyraźniej zrobiła to bez czeku na odpowiednią sumę. Więc kiedy wróci z żądaniami…

— Będę jej oczekiwał, jeśli tylko zdecyduje się wrócić. Odejście było nagłe. Nie wiem, gdzie się obecnie znajduje.

— Czyżby uciekł się pan wobec niej do przemocy, młody człowieku?

— Brzydzę się przemocą — oświadczył Quentin. — Ale doceniam pani troskę o jej bezpieczeństwo.

— Na nieszczęście mężczyźni nie mają etykietek, wyraźnie odróżniających tych, którzy gotowi są skrzywdzić kobietę od niezawodnych dżentelmenów.

— A więc niech mi pani nic nie mówi, a jedynie pozwoli mi przesłać krótką pisemną wiadomość dla Madeleine, na ręce Duncanów, za pośrednictwem…

— Za moim pośrednictwem.

— Aczkolwiek przez wiele rąk przejdzie ta wiadomość, ufam że zachowa wystarczającą moc, by trafić do jej serca.

— Przy wszystkich moich lekturach, nie jestem w stanie rozpoznać, gdzie słyszałam tak piękne słowa.

— Usłyszała je pani ode mnie.

— Sam pan to wymyślił? No proszę, umarła sztuka odżywa na mych oczach.

— Ta sztuka nie może zginąć, dopóki ty żyjesz na tym świecie. To w tobie rzeka czasu wyszła z brzegów i ruszyła w innym kierunku, niż cały świat.

— Ale tego to już pan sam nie wymyślił.

— Styczniowy Atlantic[6].

Artykuł o Madagaskarze — zaśmiała się. — Och, panie Fears, ależ z pana kawalarz.

— Madeleine i ja czytaliśmy ten numer podczas naszej ostatniej podróży samolotem.

Na jej twarzy pojawił się wyraz powagi.

— Radość, jakiej dostarcza mi przebywanie w pańskim towarzystwie, sprawiła iż zapomniałam o celu pańskiej wizyty. Niechże pan przekaże mi ową wiadomość.

Poklepał się po kieszeniach w poszukiwaniu pióra.

— Obawiam się, że przybyłem tu nieuzbrojony.

— Więc musi pan podnieść się i znaleźć odpowiednią dla pana broń na moim sekretarzyku. Zapewne będzie pan wolał wybrać któryś z arkuszy, znajdujących się pod spodem, w ten sposób pańska notka nie będzie zaopatrzona w mój monogram.

Quentin podszedł do sekretarzyka, wybrał papier, pióro i napisał:


Droga M

Kocham cię i tęsknię za tobą. Proszę cię, utwierdź mnie w przekonaniu, że czujesz się dobrze. Chciałbym usłyszeć od ciebie, że nasza przyszłość wciąż jest skarbem ukrytym w szkatułce, którą razem możemy otworzyć.

Całuję Cię

Q


Jako że Quentin nie miał najmniejszego pojęcia na czym zależało Użytkowniczce, nie był pewny czy wiadomość ta, nawet jeśli do niej dotrze, przyniesie jakikolwiek skutek. Ale jeśli celem Użytkowniczki rzeczywiście było otwarcie szkatułki, liścik ten każe jej się zastanowić nad tym, ile naprawdę Quentin zrozumiał z tego, co wydarzyło się w domu nad rzeką Hudson. Quentin wolał, żeby myślała, iż zrozumiał mniej niż w rzeczywistości. A ponieważ i tak zrozumiał niewiele, nie będzie trudno przekonać ją, że nie zrozumiał absolutnie nic.

Nie wiedział tylko, w jaki sposób zdoła powstrzymać ją przed dokładnym przeszukaniem jego pamięci i odnalezieniem wszystkich jego tajemnic, kiedy już zwróci na siebie jej uwagę. Lizzy twierdziła, że Użytkowniczka zostawiła mu pewien margines niezależności. “Nie jesteś całkiem bezbronny” — mówiła mu. Więc może warto było przesłać tę wiadomość?

Złożył arkusz na pół i zaniósł go grande dame.

Och, panie Fears, jest pan okrutny!

— Dlaczego?

— Mógł pan dać mi tę wiadomość w zaklejonej kopercie. Wtedy mogłabym spokojnie otworzyć ją nad parą i przeczytać, co pan napisał. Ale fakt, że poprzestaje pan na zwykłym złożeniu kartki na dwoje, jest dla mnie dowodem takiego zaufania, że wolałabym umrzeć, niż je zawieść.

Quentin roześmiał się i przeczytał na głos treść liściku.

— Och, panie Fears, wcale nie mam zamiaru oddawać jej tej wiadomości. Zamiast tego zajmę się szukaniem własnych skarbów w szkatułkach, abyśmy my razem mogli jej otwierać. Szkoda, że nie ma pan siwych włosów i artretyzmu! Byłoby tak romantycznie!

Teraz zaśmiali się razem.

— Miłość wśród młodych jest dziś taka trudna, panie Fears — westchnęła, podając mu rękę. Ujął ją delikatnie i ze względu na sposób, w jaki wyciągnęła ku niemu swoją dłoń, nie uścisnął jej, ani nie potrząsnął lecz zamiast tego skłonił się nad nią nisko, myśląc w duchu, że do takiej sceny powinien być ubrany przynajmniej w surdut. — Jeśli tylko ujrzę niepoprawną siostrzenicę moich przyjaciół, udzielę jej ostrej reprymendy za zmarnowanie tak wspaniałego młodzieńca… i to po tylu kłopotach, jakie mieliśmy ze sprowadzeniem pana dla niej!

— Kłopotach?

— Mówiłam panu na przyjęciu, co myślę o małżeństwach i pieniądzach. Duncanowie, to stara rodzina. Pan — nowe pieniądze. Taki mariaż to błogosławieństwo niebios.

— Ale przecież jedyną osobą, jaką znałem spośród gości był pewien lobbysta, który…

— Który został zaproszony na przyjęcie ze względu na znajomość z panem.

— Ale ja przecież zadzwoniłem do niego dzień wcześniej, prosząc go, by zabrał mnie dokądkolwiek.

— Naprawdę? W takim razie Duncanowie musieli już wcześniej bacznie pana obserwować, ponieważ właśnie w przeddzień przyjęcia poprosili mnie o to, bym zaprosiła wspomnianego lobbystę oraz ich drogą siostrzenicę.

— A więc nieprzypadkowo natknęła się pani na mnie w bibliotece?

— Podobnie, jak nieprzypadkowo Madeleine stała pod wiśniowym drzewkiem. Och, panie Fears, sądziłam, że pomagam stworzyć dobrą rodzinę, nie chciałam przyczynić się do złamania pańskiego biednego serduszka. Czy wybaczy mi pan?

— Nie ma tu nic do wybaczania. Jeśli zaznałem szczęścia w swoim życiu, to dlatego, że była w nim Madeleine. I nawet jeśli to szczęście trwało tylko jeden rok, zawsze będę pani wdzięczny, że wysłała mnie pani do niej tamtego wieczoru.

— Bardzo się cieszę, że nie jest pan politykiem, panie Fears, gdyż musiałabym wyjść z domu i głosować na pana, a ja po prostu nie cierpię przebywać poza domem.

— Pani głos byłby zapewne jedynym głosem poparcia, ale i tak czułbym się jak zwycięzca.

Znowu nagrodziła go brawami.

— Gdyby tylko mógł pan zranić jakiegoś rywala w pojedynku o mnie, umarłabym szczęśliwa.

— Muszę panią o coś zapytać, choć z góry znam odpowiedź. Nie mogłaby pani po prostu powiedzieć, mi jak brzmią imiona Duncanów i gdzie mieszkają, prawda?

— Jeśli pańska żona nie przedstawiła im pana, ani oni sami się panu nie przedstawili, to mnie raczej nie wypada robić tego bez ich przyzwolenia, zgodzi się pan ze mną?

Quentin kiwnął głową. Spodziewał się takiej odpowiedzi.

— Wrócę do pani, kiedy wszystko się wyjaśni, aby powiadomić panią o rezultatach.

— Moje drzwi zawsze stoją dla pana otworem, panie Fears. Życzę dobrego dnia.

Kiedy wyszedł na zewnątrz, niemal ze zdziwieniem skonstatował, że znajduje się na zwykłej nowobogackiej ulicy w Chevy Chase. Spodziewał się raczej ujrzeć powozy, sunące po brukowanych jezdniach, rzędy kamienic i kwitnące drzewka wiśniowe. Zamiast tego zobaczył śnieg, otulający bezlistne drzewa i wielkie domiszcza, z których większość świadczyła o tym, że pieniądze i dobry gust nie zawsze idą w parze.

Duncan. Tak brzmiało nazwisko przyjaciół grande dame. Ciekawe, od jak dawna byli jej przyjaciółmi? To oni załatwili wszystko tak, aby został zaproszony na przyjęcie. Już wtedy Użytkowniczka musiała mieć go na oku. Jak go znalazła? W mieście przecież aż roiło się od bogaczy. Dlaczego wybrała właśnie jego?

Wydawało się, że warto było odbyć tę wizytę chociażby po to, by zyskać przyjaźń wielkiej damy. Gdyby tylko Quentin rzeczywiście był tym dwornym dżentelmenem, którego udawał w jej saloniku. Tymczasem wiedział, że w jakiejś bliżej nieokreślonej przyszłości czeka go chwila, kiedy stanie twarzą w twarz z przeciwnikiem, lecz ten pojedynek nie skończy się na lekkim zranieniu. Krew poleje się strumieniami, ktoś padnie powalony na ziemię. Przez chwilę myślał, że najprawdopodobniej będzie to on. Ale tanio swojej skóry nie sprzeda.

Wsiadł do samochodu. Kiedy był już w środku, rozejrzał się dookoła, żeby sprawdzić, czy będzie w stanie zauważyć zespół śledczy, którego zadaniem było obserwowanie domu, by odkryć kto wejdzie do niego i kto wyjdzie po jego wizycie. Nie dostrzegł żywej duszy, ani jednego samochodu zaparkowanego na ulicy, co oznaczało, że albo detektywi spaprali robotę, albo należeli do wybitnych specjalistów. Zjechał z krawężnika i odebrał telefon od Wayne’a Reada, który dzwonił do niego na komórkę.

— Właśnie ruszyłeś spod tamtego domu — poinformował go Wayne na powitanie — i jedziesz w stronę obwodnicy miejskiej.

— To nie mnie mają śledzić.

— Chciałem tylko poinformować cię, że nasi ludzie są na stanowisku.

— …więc dzwonię aż z San Francisco tylko po to, żeby ci o tym zameldować, i to wszystko na twój rachunek.

— Cóż, po pierwsze stać cię na to, a po drugie obaj mamy akcje AT T.

— Mam pewne nazwisko, którym chcę żebyś się zainteresował. Duncan. Małżeństwo z córką. Prawdopodobnie Madeleine jest ich siostrzenicą. Założę się, że to pan Duncan jest tym facetem, podającym się za Ray’a Cryera.

— Duncan. Założę się, że w Waszyngtonie i okolicach mieszka tylko jedna rodzina Duncanów.

— Od czego mamy zespół śledczy? Napisałem liścik do Madeleine i zostawiłem go u grande dame. Albo pośle kogoś do Duncanów, albo Duncanowie przyślą kogoś, żeby go odebrał. Tak czy inaczej, znajdzie się ktoś, kogo trzeba będzie śledzić.

— Chyba, że szacowna dama poprzestanie na włożeniu liściku do koperty i naklejeniu znaczka.

— Ludzie wciąż robią takie rzeczy? — Wiedział, że to robią, ale ponieważ sam osobiście przez wiele lat nie miał okazji lizać pocztowego znaczka, taka możliwość w ogóle nie przyszła mu do głowy.

— Kosztuje to tylko trzydzieści dwa centy. A wykradanie przesyłek poczty państwowej grozi oskarżeniem o ciężkie przestępstwo wszystkich w to zamieszanych, więc nie zrobimy tego nawet dla faceta, którego kochamy tak jak ciebie, Quentinie.

— Wciąż jednak możecie zdobywać informacje o Duncanach.

— Będziemy dzwonić do wszystkich abonentów o tym nazwisku z pytaniem: “Czy to ta rodzina Duncanów, która ma siostrzenicę, znikającą w magiczny sposób po kilku miesiącach małżeństwa z bogatym szaleńcem, tylko dlatego, że nie może on na czas otworzyć pewnej szkatułki?” Wcześniej czy później, na pewno ich znajdziemy.

— Jeśli jesteś taki mądry, to założę się, że wiesz, jak się nazywał jedyny prezydent — kawaler.

— Nasz? James Buchanan. To gość, który był zaraz przed Lincolnem. Cymbał z Wirginii, zrobił wszystko co mógł, by jak najbardziej zaszkodzić Północy przed Wojną Domową. Potrzeba ci więcej danych?

— Dowiedziałeś się czegoś o numerze komórki Madeleine?

— To telefon komórkowy Numer Jeden. Któryś z aparatów, jakie firmy rezerwują dla użytku wewnętrznego. Nie muszę ci chyba mówić, że przez ostatni rok nie przyznawano go żadnej osobie.

— A ja się zastanawiałem, dlaczego połączenia zawsze były takie czyste — mruknął Quentin.

A więc na wszystkie jego telefony do niej, przez cały okres narzeczeństwa, prawdopodobnie nikt nigdzie nie odpowiadał. Za sprawą Użytkowniczki wydawało mu się, że słyszy głos Madeleine dobiegający ze słuchawki.

Na obwodnicę dostał się jeszcze przed godziną szczytu, tak więc jazda do domu była umiarkowanie uciążliwa. Kiedy wszedł do mieszkania, na telefonie znowu paliła się lampka. Zastanawiał się, czy to kolejna wiadomość od “Ray’a Cryera”, czy też jakaś inna sztuczka Użytkowniczki. Zamiast tego usłyszał głos komendanta policji w Mixinack, w stanie Nowy Jork. To nie była nazwa miasteczka, do którego Quentin poszedł, uchodząc z domu Madeleine. Mixinack leżało na północ, nieco dalej od tamtego miejsca. Ale któż mógł zrozumieć, jakimi prawami rządziło się wyznaczanie obszarów jurysdykcji. Było jeszcze wczesne popołudnie. Oddzwonił.

— Komendant Bolt, słucham.

— Chciałbym mówić z… sam pan odbiera telefony?

— Cała reszta personelu tłoczy się przy automacie z kawą, albo przesiaduje w kibelku. Kto mówi?

— Quentin Fears. Pan dzwonił do mnie.

— Jasne. Czołem!

— Czołem! — Quentin nie zamierzał nic mówić, chcąc najpierw zorientować się, co Bolt już wie. Odczekał więc dobrą chwilę, aż tamten zdecydował się przerwać ciszę i na nowo podjął rozmowę.

— Dostałem faks z Herndon w Wirginii, z którego dowiedziałem się, że zginęła pańska żona. Czy już pan ją znalazł?

— Nie, jeszcze nie. Wynająłem detektywów, ale jeszcze nie ma żadnych rezultatów.

— Cóż, przykro mi to słyszeć. Ja także nie znalazłem pańskiej żony, panie Fears.

— Myślę, że mnie jest jeszcze bardziej przykro słyszeć taką wiadomość.

— Nie wątpię. Takie zerwanie, to ciężka sprawa. Moja żona też mnie kiedyś rzuciła. Niech ją cholera. Ale potem wróciła. Niech ją cholera. To był dowcip, synu. Ale widzę, że nie w głowie panu żarty.

— Doceniam pańską domyślność.

— Jestem wyjątkowo domyślny. Założę się, że zastanawia się pan, dlaczego wydzwaniam do pana, skoro nie mam panu nic do powiedzenia Cóż mogę na to powiedzieć? Po prostu ciekawski ze mnie facet i lubię sobie pogadać. Tymczasem moja sekretarka właśnie wyszła za mąż, a przy tej szalejącej grypie, musiałem wysłać wszystkich ludzi w teren z radarami, bo inaczej nie zarobilibyśmy na swoje pensje. To też był dowcip, ale już zrezygnowałem z prób rozbawienia pana.

— Czy to znaczy, że jest pan sam na posterunku?

— Otóż to! Uważnie pan słucha! Dlatego właśnie to ja zobaczyłem pański faks. Dostajemy ich całe mnóstwo… nienawidzę tej maszyny, wie pan, chętnie wyrwałbym ją ze ściany, bo to my musimy płacić za papier, na którym drukuje się każdy kretyński i absolutnie nieważny faks, jaki któremukolwiek z zamieszkujących naszą ojczyznę imbecylów zachce się wysłać do wszystkich posterunków policji w kraju. Ale pański faks wpadł mi w oko ze względu na podany przez pana adres domu gdzie, zgodnie z tym co pan twierdzi, zostawiła pana żona.

— Zna pan to miejsce?

— Widzi pan, to malutkie miasteczko, a ja znam je bardzo dobrze. Często przejeżdżam koło owej posiadłości. Od pięciu lat nie widziałem tam żywej duszy, odkąd starsza pani przeniosła się do domu spokojnej starości.

Starsza pani związana z tamtym domem przeniosła się do jakiegoś domu starców. To mogło wyjaśniać przyczyny, dla których Babcia sama nie mogła odnaleźć Quentina.

— Co jakiś czas wysyłam tam moich chłopców — powiedział Bolt — żeby zobaczyli, czy nie kręcą się w pobliżu jacyś wandale. Wie pan, czy nikt nie wybija szyb i tak dalej.

— I co, są jakieś szkody?

— Właśnie tego chciałem się dowiedzieć, synu. To przecież pan spędził tam noc.

— Nic takiego nie powiedziałem.

— To prawda. Ja powiedziałem. Zobaczyłem faks z Herndon i pomyślałem sobie, że warto byłoby sprawdzić. Więc następnym razem, kiedy przejeżdżałem tamtędy za dnia, zatrzymałem się i patrzę, a tam rzeczywiście widać ślady opon samochodu, który najpierw wjechał, a potem wyjechał z alejki, prowadzącej do domu. I ślady stóp. Nie lubię takich śladów. One oznaczają wandali. Albo włóczęgów, próbujących zająć opuszczony dom. A ślady opon mogą wskazywać na znudzonych nastolatków, szukających ustronnego miejsca, gdzie można spokojnie popalić trawkę, albo zarazić kogoś jakimś choróbskiem przenoszonym drogą płciową. W każdym razie, do moich obowiązków należy dowiedzieć się co naprawdę oznaczają takie ślady. Dlatego wjechałem w alejkę, zaparkowałem nieco dalej od domu i zorientowałem się, że samochód musiał mieć kierowcę.

— Tak, mieliśmy wynajętego kierowcę.

— Hmm, szukałem śladów pozostawionych przez pańską żonę, ale wygląda na to, że ona w ogóle nie wysiadła z samochodu.

— Tak to wygląda?

— No, chyba że wniósł ją pan do środka. Jestem absolutnie pewny, że ani przez chwilę nie postawiła stopy na śniegu.

— Interesujące spostrzeżenie.

— Jak na razie — odparł komendant Bolt. — Wtedy przypomniałem sobie, jak właścicielka tej posesji prosiła mnie, żeby czasem rzucić okiem na jej dom, więc pomyślałem sobie: najwyższy czas rzucić okiem. Wszedłem po schodach. Strasznie tam brudno, prawda?

— Chyba się z panem zgodzę.

— I zimno. Można sobie nieźle odmrozić dupę. Ale najwyraźniej ktoś wszedł po schodach na piętro i spędził nockę na brudnym pokrowcu, a także wysikał się do klozetu, w którym nie było wody i napluł pastą do wyschniętej umywalki. Zszedł też na dół do kuchni w podziemiach, przez całą drogę rozdeptując karaluchy, podszedł do pustej lodówki… dobrze mówię?

Przesadny sarkazm Bolta był zaraźliwy. Jak zwykle Quentin dostosował się do tonu rozmowy i odpowiedział w tym samym stylu.

— Istny Sherlock Holmes z pana. Reakcja Bolta była krótka:

— Ha! — mruknął. A następnie ciągnął dalej. — Nie mam zamiaru opisywać całej trasy pańskich wędrówek. Był jakiś spacer po skarpach. Prawdziwy taniec wśród grobów. Obszedł pan dom dookoła. Następnie zobaczyłem ślady, które zostawił pan wychodząc przez drzwi frontowe. Usiadł pan na drugim schodku od dołu, stawiając walizki po jednej z każdej strony. Następnie wstał, wyszedł na drogę i udał się na południe. To chyba mniej więcej wszystko, mam rację?

— Nie da się zaprzeczyć prawdzie, panie komendancie.

— I sam się zapytuję, gdzie była ta kobieta, którą rzekomo ostatni raz widziano, jak opuszcza stary dom Laurentów?

— Laurentów, mówi pan?

— Wydaję mi się, że Laurentowie mieszkali tu najdłużej, więc taka właśnie nazwa przylgnęła do posiadłości. W każdym razie, jedyna rzecz jaka przychodzi mi do głowy, to ta, że kobieta, której pan szuka, musiała odjechać tamtym samochodem. Wygląda na to, że szofer obszedł samochód, żeby otworzyć jej drzwi, ale ona najwyraźniej nie wyszła na zewnątrz. A teraz nigdzie nie można jej znaleźć.

— To prawda — nigdzie jej nie ma.

— Więc tak naprawdę mam do pana tylko jedno pytanie, panie Fears.

— Fears. Dobry rym do słowa “pirs”.

— Oto ono. Dlaczego człowiek, który według doniesień policji z Herndon jest bogatszy niż kilka krajów trzeciego świata razem wziętych, decyduje się wejść do zimnego, opuszczonego domu, by spędzić tam noc wśród robactwa i brudu?

— Czy to przestępstwo, komendancie?

— Och, gdybym pana na tym złapał, mógłbym pana zamknąć i oskarżyć o włóczęgostwo, ale ponieważ jest pan w stanie wykazać się odpowiednimi środkami na utrzymanie, raczej nie wygrałbym takiej sprawy. Naruszenie własności prywatnej również wchodzi w grę, rzecz jasna, ale nic pan nie ukradł ani nie zniszczył. A więc nie będziemy kierować przeciw panu żadnego oskarżenia. Po prostu jestem ciekawy, to wszystko.

— Ja też jestem ciekawy. Ciekawi mnie, gdzie jest moja żona. Nie wygląda na to, żeby pan wiedział.

— Rozumiem — powiedział komendant Bolt. — To trochę nieuczciwe z pana strony, przyjechać tu, zachowywać się dziwacznie, odjechać, a potem odmawiać odpowiedzi na pytania.

Sprawa przyjmowała nie najlepszy obrót.

— Panie komendancie, ja także chciałbym zadać panu pytanie.

— Czy mam na nie odpowiedzieć, czy wykręcić się tak, jak pan?

— Czy nie otrzymał pan zapytania od Ray’a Cryera o moją żonę, Madeleine Cryer Fears?

— To teść?

— Nigdy w życiu nie miałem okazji go poznać, ale on sam twierdzi, że nim jest.

— Może mamy to gdzieś w papierach, ale…

— Nie, on mógł dzwonić tylko w ciągu ostatnich kilku dni. To pan odbierał telefony, prawda?

— Ray Cryer, mówi pan?

— Tak.

— Nie ma nic takiego. Co prawda mamy dość skomplikowane i bałaganiarskie procedury obiegu informacji, więc przysiąc nie mogę, ale raczej nie ma tu podobnej wiadomości.

— Widzi pan, ten cały Ray Cryer zadzwonił do mnie i powiedział mi, że zameldował wam o zaginięciu córki. Twierdził, że zginęła z tamtego właśnie domu. I że lokalna policja prowadzi poszukiwania.

— My jesteśmy lokalną policją i nic takiego nie robimy. Nie szukamy jego córki.

— To robi się coraz ciekawsze.

— Ale skoro był pan w tamtym domu, kiedy ona sobie poszła, panie Fears, dlaczego teść miałby informować pana, że jego córka zginęła?

— To samo chciałbym wiedzieć, panie komendancie. Odniosłem wrażenie, że próbuje ułożyć odmienną wersję wydarzeń.

— Nigdy nic nie wiadomo, prawda? Obecnie mamy tylko pańskie oświadczenie, że żona była w tamtym domu. I wyraźne dowody, że jeśli chodzi o miejsca noclegowe, ma pan bardzo dziwaczne gusta.

— Dziękuję panu, komendancie, nie wiem co zrobiłbym bez pańskiej pomocy.

— A więc chce mnie pan spławić?

— Nie, panie komendancie. Wręcz przeciwnie, mam nadzieję, że będzie pan miał oczy szeroko otwarte i okaże pomoc wynajętym przeze mnie detektywom, kiedy się u pana zjawią.

— Ten Ray Cryer szantażuje pana, mam rację?

— Słucham?

— Czy był pan na prochach tamtej nocy? Czy była to jakaś narkotykowa transakcja, w czasie której uśpili pana albo grozili panu, czy coś w tym rodzaju?

— O czym pan mówi?

— Najwyraźniej nie ma pan zamiaru opowiedzieć mi, dlaczego zachowywał się pan tak dziwacznie, w związku z czym muszę wysilić mózgownicę i układać historyjki, które będą pasować do dowodów.

— Panie komendancie, tamten dom jest nawiedzony przez duchy. Zostałem przez nie zaproszony, spałem z nimi, jadłem z nimi śniadanie, poszedłem na cmentarz, żeby pożegnać się z ich ciałami, a wracając do domu zafundowałem sobie spacerek wzdłuż autostrady.

— Wie pan, może i jestem małomiasteczkowym komendanciną najmniejszego posterunku po tej stronie rzeki Arkansas, ale drzwi do aresztu są u mnie równie szerokie, jak u każdego innego gliny w całych Stanach. Nie rozumiem więc, dlaczego okazuje mi pan tak ostentacyjne lekceważenie, synu? Dobrze chociaż, że przynajmniej pan płaci za tę rozmowę.

— Panie komendancie, nie chcę być pańskim wrogiem.

— Miło mi to słyszeć. Bo niedobrze mieć mnie za wroga.

— Czy może pan opowiedzieć mi coś o starszej pani Laurent?

— Pani Laurent? Ona nie żyje.

Nie żyje? Cóż więc miało znaczyć to “znajdź mnie”?

— Przykro mi to słyszeć.

— Poszła do piachu jakieś dwadzieścia lat temu, mając więcej lat niż sam Bóg, więc jakoś nikt zbytnio nie rozpaczał.

— Chyba wcześniej mówił pan, że staruszka przeniosła się do domu starców, kilka lat temu.

— Posłuchaj mnie, synu. Jest dla mnie absolutnie jasne, że nie ma pan zielonego pojęcia ani o domu, ani o ludziach, którzy w nimi mieszkali, a tymczasem twierdzi pan, że został tam zabrany przez żonę, w celu zaprezentowania rodzinie. Niech pan wreszcie postawi sprawę jasno. Czy Ray Cryer szantażuje pana w jakiś sposób? Czy popełnił pan jakieś przestępstwo w tamtym domu? Czy jest pan po prostu zwykłym wariatem? Niech mnie piekło pochłonie, ale nie uwierzę, że ożenił się pan z kobietą, która mogła mieć cokolwiek wspólnego z owym domem, bo ta rodzina już dawno nie istnieje. Stara pani Laurent nie żyje. Obecnym właścicielem jest jej córka, także staruszka, która, jak już wspomniałem, przeniosła się do domu spokojnej starości. Z kolei jej jedyna córka ma obecnie trzydzieści pięć lat, męża oraz małe dziecko i nigdy nie pojawiła się w tym domu od czasu, gdy jej matka się stąd wyniosła.

— Nie popełniłem żadnego przestępstwa w tamtym domu. Jeśli Ray Cryer próbuje szantażu, to jak dotąd nie zażądał pieniędzy, a jeśli to zrobi, nie dostanie ode mnie ani centa, ponieważ nie zrobiłem niczego, co musiałbym ukrywać. Jeśli chodzi o kwestię mojego zdrowia psychicznego, to ludzie o moich dochodach zazwyczaj uchodzą za ekscentryków.

— Ale pan wciąż nie odpowiada na moje pytania.

— Panie komendancie, bardzo chciałbym się z panem spotkać.

— Odwzajemniam pańskie pragnienie.

— Chciałbym przejść się z panem po tamtym domu i dowiedzieć się wszystkiego, co może mi pan o nim powiedzieć.

— Czyżbym prowadził agencję obrotu nieruchomościami?

— Może mi pan wierzyć lub nie, panie komendancie, ale moja żona przybyła do tego domu razem ze mną. Spędziła w nim dzieciństwo, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Na cmentarzu leżą jej krewni. I jeśli miałbym żywić jakiekolwiek nadzieje na odnalezienie jej, dopomóc mi w tym może jedynie zebranie wszelkich możliwych informacji o tym domu. Tak więc wkrótce się u pana pojawię. A faksem prześlę panu rachunek za wynajęcie limuzyny, która nas tam zabrała, aby mógł pan dowiedzieć się, czy rzeczywiście przybyłem do tej posiadłości razem z moją żoną.

— Będę na niego czekał, synu.

Pożegnali się chłodno. Quentin odłożył słuchawkę, a następnie zadzwonił do firmy wynajmującej limuzyny, aby przefaksowali do Bolta kopię rachunku. Przez cały czas mówił sobie, że to chyba najgłupsza rzecz, jaką robi. Skoro Ray Cryer kłamał, ponieważ nie zgłosił nic policji, dlaczego Quentin sam miał wzbudzać podejrzenia wokół własnej osoby? Dlaczego nie zbył Bolta jakąś bajeczką, nie odłożył słuchawki, oddychając z ulgą i nie odwołał poszukiwań zaginionej żony, której, jak wiedział, nigdy nie miał odnaleźć? A przede wszystkim po co pomagał Boltowi zdobyć niezbity dowód w postaci zeznań kierowcy limuzyny, potwierdzających, że owszem, pani Fears wyszła z samochodu, a następnie weszła do domu razem z panem Fearsem? Fakt, że nie było żadnych śladów kobiety wychodzącej z domu, mógł jedynie wzbudzić w komendancie podejrzenia, że chodzi o jakąś brudną sprawę.

Jednakże w tym samym czasie wydawało mu się, że postąpił właściwie. Miał takie wewnętrzne przeczucie. Coś mówiło mu, że komendant Bolt jest porządnym facetem, którego zaufanie warto było pozyskać. Poza tym chodziło o jeszcze jedną, bardzo ważną sprawę.

Komendant Bolt znał starszą panią. I jeśli cała historia miała jakikolwiek sens, to właśnie staruszka, przebywająca w domu spokojnej starości, musiała być Babcią. Czy mogło być inaczej? Tyle, że nie była ona panią Laurent, która nie żyła od dwudziestu lat, więc musiała być matką Babci, dlatego też Laurent musiało być panieńskim nazwiskiem poszukiwanej przez niego kobiety, zaś komendant być może znał nazwisko, które nosiła po mężu i pomógłby mu ją odnaleźć. A więc zawarcie znajomości z komendantem mogło stać się dla niego drogą prowadzącą do Babci.

Lecz równie dobrze mogła to być droga za kratki.

Quentin zadrżał, a następnie pomyślał o tym, co przyprawiło go o drżenie: kiedy czuł się tak pewny, że powinien komendantowi powiedzieć właśnie to, co powiedział, skąd wiedział, że jest to jego własny pomysł? Miał przecież świadomość, że odgrywa rolę w scenariuszu, napisanym przez kogoś innego.

Nie. Użytkowniczka nie była w stanie tego zrobić. Mogła sprawić, że widziałem różne rzeczy, ale nie umiała zmusić mnie, bym zrobił to, czego chciała. Nie może sprawić, żebym mówił lub robił coś zgodnie z jej wolą, bo gdyby była zdolna do takich rzeczy, szkatułka już dawno zostałaby otwarta, a cała historia skończyłaby się już tam, w domu nad rzeką Hudson. Zaś gdyby Babcia mogła skłonić mnie do działania zgodnego z jej zamiarami, na pewno nie musiałaby mnie do niczego namawiać za pośrednictwem gadającego gryzonia.

Quentin zastanawiał się nad tym wszystkim jeszcze przez chwilę, i w końcu zdał sobie sprawę, dlaczego nie próbował zbyć komendanta jakimś kłamstwem. Stało się tak dlatego, że Quentin bardzo dobrze umiał oceniać ludzi, przy czym Madeleine była tu, rzecz jasna, spektakularnym wyjątkiem. Po odbyciu niezliczonej ilości wstępnych rozmów z setkami ludzi, którzy odpowiadali na jego ogłoszenia, a także dzięki doświadczeniom nabytym podczas wieloletniej współpracy z dziesiątkami partnerów, był w stanie bardzo szybko orzec, z którymi ludźmi będzie mu się dobrze pracować, a którzy przysporzą mu jedynie kłopotów.

Komendant Bolt był najwyraźniej facetem w jego typie. Ot, po prostu. Gdyby Bolt poprosił go o fundusze na rozwinięcie jakiegoś własnego interesu, Quentin na pewno z uwagą wysłuchałby jego planów, i nabrawszy przekonania, że założenia wydają się rozsądne, bez wahania podpisałby odpowiednie papiery, gdyż chętnie nawiązałby współpracę z kimś takim jak Bolt.

Tyle, że interesy, którymi zajmował się Bolt polegały na snuciu podejrzeń, zaś jedyną formą współpracy, jaką komendant mógł mieć na myśli była niełatwa współpraca gliny i podejrzanego. Komendantowi brakowało jedynie dowodów zbrodni, a Quentin właśnie pomagał mu je znaleźć.

Być może podświadomie staram się pokrzyżować plany Użytkowniczki, pomyślał Quentin. W końcu, jeśli pójdę za kratki, to na pewno nie będę mógł otworzyć szkatułki.

Загрузка...