SZCZĘŚLIWE CHWILE

Czy to możliwe, aby jego rodzice polubili Madeleine za bardzo? Quentin spodziewał się rodzicielskich zachwytów zarówno samym faktem, że ma narzeczoną jak i tym, że przyjechał im ją przedstawić. Podobnie nie miał wątpliwości, że Madeleine oczaruje rodziców, bo przecież była naprawdę czarująca. Ale po kilku spędzonych razem godzinach wydało mu się, że Mama i Tato całkowicie stracili umiar. Po każdych jej słowach wybuchał śmiech lub rozlegały się “ochy” i “achy”, cmokania i pomruki, w zależności od tego, o czym była mowa i jaka reakcja wydawała się najwłaściwsza. Przez cały czas wpatrywali się w nią jak w obraz i słuchali jej z niesłabnącą uwagą. Co chwila proponowali coś do picia, do jedzenia lub nawet oferowali własne łóżko by się trochę zdrzemnęła — wszystko to znacznie wykraczało poza granice zwyczajowej gościnności.

Zachowywali się wręcz uniżenie. Można by pomyśleć, że to Madeleine jest panią domu, a Mama i Tato należą do służby. Cała ta sytuacja wprawiała go w zakłopotanie, ale nie udało mu się ani na moment odciągnąć któregoś z rodziców na bok, by powiedzieć im żeby aż tak nie przesadzali; nie mógł także doczekać się sposobnej chwili, by znaleźć się sam na sam z Mad i wyjaśnić jej, że jego rodzice nie zawsze zachowują się w ten sposób, a cały szum, jaki robią wokół jej osoby, wynika zapewne z faktu, że starają się nadrobić wszystkie te lata, od kiedy pożegnali się z myślą o małżeństwie swojego syna.

Biedna Mad musiała już mieć po dziurki w nosie tego ich ciągłego uśmiechania się do niej, ale najwyraźniej była wytrawną aktorką, bo nie było widać u niej najmniejszych oznak zniecierpliwienia. Zachowywała się tak, jakby to wszystko było najbardziej naturalną rzeczą na świecie.

Quentin zaproponował, żeby zjedli obiad poza domem.

— Cała nasza czwórka? — spytała Mad.

— To nonsens — powiedział ojciec. — Oczywiście, że pójdziecie sami we dwójkę.

— Papużki nierozłączki muszą mieć czas na małe tête-à-tête. — dodała Mama cała rozpromieniona.

— Ale państwo musicie iść z nami — powiedziała Mad. — Nie wiadomo kiedy będzie następna okazja na takie spotkanie jak dziś. Musimy przecież mieć jakieś wspólne wspomnienia.

— To prawda. A założę się, że moja kura po wiejsku będzie równie dobra jutro — orzekła Mama.

— Ach prawda, Tin — zawołała Madeleine — przecież dziś rano pomagałam twojej Mamie robić tę kurę.

— Ale nic się nie stanie, jeśli razem z Quentinem pójdziecie do restauracji.

— Nie mogłabym sobie darować, gdybym nie skosztowała kury pani roboty, skoro już jest gotowa.

Quentinowi chciało się wyć. To nie tylko rodzice nadskakiwali Madeleine, ona także nadskakiwała im ile wlezie. Gdyby wszyscy przestali tak gorliwie sobie dosładzać, może były szansę na odbycie normalnej, cywilizowanej wizyty. Ale najwyraźniej sytuacja wymagała zdecydowanej interwencji.

— Posłuchajcie — odezwał się Quentin. — Tak naprawdę to wszystko mi jedno czy pójdziemy do restauracji, czy zjemy coś w domu. Wszystko mi jedno czy to będzie domowa kura po wiejsku, czy hamburgery u McDonalda. Przywiozłem narzeczoną do domu, żeby poznała moich rodziców. Lecz, jak na razie, wydaje się, że wyjedzie stąd nie osiągnąwszy tego celu.

Wszyscy spojrzeli na niego jak na wariata.

— Quen — odezwał się ojciec — przecież my tu jesteśmy. A to jest twoja narzeczona. Już się poznaliśmy.

— Otóż to. Moi rodzice mają swoją osobowość. Mają swoje nawyki i obyczaje. Mają swoje życie. Chciałem wprowadzić Madeleine w to życie. Aby mogła zobaczyć jacy jesteście, jaką wszyscy razem tworzymy rodzinę. Ale wy przez cały czas staracie się być tacy gładcy i usłużni… jakby nagle wasze prawdziwe charaktery przestały się liczyć.

Łzy napłynęły do oczu Mamy.

— Staraliśmy się być mili — wybąkała Madeleine wyglądała na straszliwie zdeprymowaną.

— Tin, myślałam, że wszystko przebiega w jak najlepszym porządku.

— Chcemy tylko żebyście oboje czuli się dobrze — powie-dział ojciec obejmując Mamę ramieniem.

— Posłuchajcie, przepraszam was bardzo, wcale nie miałem zamiaru robić sceny — powiedział Quentin. — Wiecie co wam powiem? Zostańcie tu sobie we trójkę i zjedzcie tę kurę, zapewniając się nawzajem jaka jest przepyszna, a wieczorem niech każde z was kryguje się i wzbrania, każąc drugiemu wybierać program w telewizji albo grę, w którą chce zagrać. Ja idę do kina.

Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi. Już położył dłoń na klamce, gdy nagle usłyszał coś, co sprawiło, że zamarł.

To był śmiech. Ciepły, gardłowy śmiech. Śmiech Lizzy.

Wstrzymał oddech. Obrócił się. Zobaczył Madeleine. Lecz teraz śmiech był już inny. Wciąż był niski, ciepły, ale już nie przypominał śmiechu Lizzy. Mad unikała jego wzroku.

— Dobra, staruszkowie, — odezwała się Mad, nie zwracając się do nikogo konkretnie — może rzeczywiście zdarzają się sytuacje, gdy ludzie są dla siebie zbyt mili. — Spojrzała na ojca i mrugnęła doń porozumiewawczo. — Może wdałby się pan ze mną w bójkę, panie Fears. Myślę, że Tin od razu poczułby się lepiej.

Ojciec uśmiechnął się i kiwnął głową.

— Może nie potrzeba aż bójki. Może wystarczyłaby mała pyskówka.

— Wiem, że próbujemy teraz żartami pokryć zmieszanie — odezwała a się Mama — ale rzeczywiście jest jedna rzecz, która od początku nie daje mi spokoju. Jedna malutka rzecz… wiem, że masz prawo nazywać mojego syna jak ci się żywnie podoba, ale… kiedy mówisz do niego “Tin”…

Mad zakryła dłonią usta.

— Ach, prawda, powinnam się była domyślić. Powinnam się była zorientować.

— Skąd mogłaś wiedzieć, że tak właśnie nazywała go Lizzy…

— On sam mi powiedział — oświadczyła Mad. — Po prostu nigdy nie przyszło mi do głowy, że po tylu latach, nazywanie go w ten sposób sprawi, że… ale prawda, przecież w tym domu… Tin… to znaczy Quentin… nie miał nic przeciwko temu, więc pomyślałam sobie… niech mi państwo wybaczą.

— Nie, nie — zawołała Mama. — Teraz jest mi głupio, że w ogóle o tym wspomniałam. Bo w tym naprawdę nie ma nic złego. Ja tylko… chciałam tylko…

— Powiedzieć o tym — wtrącił się Tato. — I tylko tyle. Powiedzieć Madeleine. Że Lizzy też go tak nazywała. I wtedy wszystko będzie w porządku.

— Tak — potwierdziła Mama. — Możesz śmiało na niego tak mówić. Teraz nie będę czuła niepokoju, bo już, bo już… powiedziałam ci o tym.

— Ale mogła mi pani powiedzieć wcześniej — rzekła Mad. — Od dwóch dni doprowadzam was do szału tym…

— Nie, to wcale nie tak — zaprotestowała Mama. — Po prostu… za każdym razem kiedy tak go nazywałaś, chciałam powiedzieć, chciałam wtrącić “Lizzy tak na niego mówiła” i to wcale nie miało być narzekanie, po prostu uwaga, tak jakbym chciała powiedzieć, bo ja wiem, że ona wciąż jeszcze ma swoje miejsce w naszym domu, w naszych wspomnieniach. Ale kiedy już miałam to powiedzieć, czułam się… czułam jakby coś się we mnie zamykało i nie mogłam wydobyć z siebie słowa.

— Cóż — wtrącił się ojciec — na szczęście już je z siebie wydobyłaś.

— Widzicie — ciągnęła Mama — dobrze, że Quentin to wszystko otwarcie powiedział. Trochę za bardzo przejęliśmy się rolą gościnnych gospodarzy, prawda? Czuję się wyczerpana tymi wszystkimi uprzejmościami Ale ja naprawdę cię polubiłam, droga Madeleine. Wydaje mi się, że po prostu bardzo chciałam zrobić na tobie dobre wrażenie.

— Teraz może ustalmy najważniejsze — przerwał jej ojciec. — Jemy obiad w domu, czy idziemy do restauracji?

Zdecydowali, że zjedzą w domu. Wydawało się, że rodzice nareszcie wyszli z kryjówki. Przyszedł czas na swobodną paplaninę, przekomarzanie się, plotkowanie o znajomych z sąsiedztwa i z parafii. Co chwila słychać było wybuchy, tym razem szczerego śmiechu, i wreszcie Mad mogła zobaczyć, jak wyglądało normalne życie w jego domu.

I kiedy około dziesiątej Quentin oznajmił, że zabiera Mad na spacer po okolicy, Tato ziewnął tylko i powiedział:

— Tak, już najwyższy czas byśmy pozbyli się was na chwilę. Stare kości ciągnie już do łóżka.

I o to właśnie chodziło. Mad i Quentin mieli wreszcie być sami.

Trzymając się za ręce szli ulicą od latarni do latarni.

— Wcześniej lampy wisiały po prostu na słupach telefonicznych — powiedział Quentin — ale kiedy zaczęli budować autostradę w starym korycie strumienia, zaraz za domem, przeciągnęli kable telefoniczne w ziemi i postawili te aluminiowe latarnie. Szkoda, bo na tamtych starych słupach Lizzy i ja wycinaliśmy swoje znaki. W ten sposób zaznaczaliśmy nasze terytorium. A na tym nic się nie da wyryć — uderzył otwartą dłonią w słup, wydobywając zeń metaliczny dźwięk.

— To jej cień wiszący nad tym domem sprawił, że sytuacja była taka napięta, prawda? — spytała Madeleine.

— Wcale nie cień — powiedział Quentin.

— Jej przedwczesna śmierć, rzuciła cień na ten dom — powiedziała Mad. — O to mi chodziło.

— Nie sądzę, by cała sytuacja miała cokolwiek wspólnego z moją siostrą — powiedział Quentin. — Moi rodzice… nigdy nie widziałem, żeby tak się zachowywali. Jak całkiem obcy ludzie.

— Ja bym się nie zorientowała — powiedziała Madeleine. — Nigdy nie miałam normalnej rodziny.

— Czyżby twoi rodzice mieli po osiem nóg?

— Rodzinka Pajęczaków? — zaśmiała się. — Nie, w zasadzie są całkiem normalni. Ale… prawdę mówiąc zachowywali się dokładnie tak jak twoi rodzice dziś wieczorem, tyle że przez cały czas. Oczywiście wtedy, kiedy miałam okazję ich widywać. Wciąż sprawiali wrażenie jakby byli na…

— Na prochach?

— Raczej na scenie — dała mu żartobliwego kuksańca. — Aż tak źle z nimi nie było.

— Nie miałem zamiaru robić takiej afery — oznajmił Quentin. — Ale wyglądało na to, że nie doczekam się chwili, w której będę mógł spokojnie porozmawiać z tobą. Albo z którymś z rodziców.

— Tak się bałam, że robię coś niewłaściwego — powiedziała Mad.

— To nie była twoja wina. Po prostu oni zachowywali się dziwnie. Tyle że robili to ze względu na ciebie.

Doszli do rogu.

— Tędy właśnie zawsze jeździłem na rowerze do szkoły. Podstawówka była w tamtym kierunku, za wielkim sadem. Teraz jest tam park. Na miejscu sadu. A szkoły już nie ma. Kiedyś drużyna skautowska, do której należałem chciała zarobić i każdy z nas miał roznosić ulotki supermarketu po całym sąsiedztwie. Moim zadaniem było włożenie dwustu takich ulotek w drzwi dwustu domów. Przy dwudziestej skończyła się moja cierpliwość. Resztę wywaliłem do tamtego strumyka.

— Przecież tam nie ma żadnego strumyka.

— W tym miejscu był kiedyś mostek nad strumykiem Wszystko się pozmieniało. Szkoda, że nie mogę ci pokazać okolicy, w której naprawdę mieszkałem. Ty masz szczęście. Czy nie mówiłaś mi, że twoja rodzina od zawsze mieszkała w swoim domu?

— Nie od zawsze. Wszyscy przecież jesteśmy potomstwem emigrantów.

— Ale to i tak musi być miłe wracać w rodzinne strony i zastawać wszystko nie zmienione.

Zaśmiała się, ale był to raczej złowrogi śmiech.

— O tak, to bardzo, bardzo miłe.

— Czy są jakieś poważne niesnaski pomiędzy tobą a rodziną? — spytał Quentin.

— Żadne waśnie rodowe, ani nic w tym rodzaju — odparła Mad. — Po prostu przez jakiś czas stosunki były dosyć napięte, ale od lat mam wszystko pod kontrolą.

— A jednak wciąż nie chcesz przedstawić mnie twoim rodzicom.

— Och, przyjdzie czas i na to. — Odwróciła się twarzą do niego. — Ale najpierw się pobierzmy.

— Czy myślisz, że staną pomiędzy nami, jeśli będziemy tylko zaręczeni?

— Chciałabym być już częścią twojej rodziny, zanim zabiorę cię na łono mojej.

— Czy mam rozumieć, że ktoś pragnie przybliżyć dzień naszego ślubu?

— Jeszcze nie ustaliliśmy daty.

— Miałem na myśli przejście od “pomówimy o tym później” do “zróbmy to jak najszybciej”.

— A może jeszcze szybciej.

— To znaczy kiedy?

— Myślę, że dziś wieczorem chyba już się nie uda. Quentin pocałował ją.

— Trzeba załatwić parę urzędowych formalności.

— Więc załatwmy je najszybciej jak to możliwe. Chcę żebyśmy pobrali się w tym mieście. W kościele, do którego chodzą twoi rodzice. W obecności ich przyjaciół.

— Nic nie mogłoby ich bardziej uszczęśliwić.

— A czy ciebie to uszczęśliwi, Tin? Przytaknął skinieniem głowy.

— Ale minę wciąż masz smutną. Pokręcił głową z uśmiechem.

— Wcale nie jestem smutny. Jestem bardzo szczęśliwy. Im wcześniej się pobierzemy, tym lepiej — wiesz, że tak myślę. Krótko trwało nasze narzeczeństwo, to prawda, ale w końcu czekałem na ciebie przez dwadzieścia lat.

— Czy kochasz mnie tak bardzo jak ją? — spytała Mad. Quentin udał, że rozgląda się dookoła w poszukiwaniu jakiejś tajemniczej nieznajomej.

— Jak kogo?

— Jak Lizzy, twoją siostrę.

— Wyjaśnijmy sobie jedno: nigdy w życiu nie mógłbym się ożenić z moją siostrą.

— To prawda, niepotrzebnie cię o to pytam. Ale czułam… czułam niemal od samego początku, że w twoim życiu była jakaś inna kobieta, chociaż uparcie zaprzeczałeś. Mówiłeś, że nigdy w życiu nie miałeś żadnej dziewczyny, ale za każdym razem gdy wspominałeś dzieciństwo, w twoich wspomnieniach pełno było Lizzy. To ona jest tą inną kobietą, kobietą z twojej przeszłości. A ponieważ ona… nie żyje… nigdy nie zdołam jej dorównać.

Quentin zamknął jej usta długim, namiętnym pocałunkiem.

— Nie porównuję cię z Lizzy. Ona wypełnia moje dzieciństwo, moje wspomnienia, moją przeszłość. A ty jesteś moją przyszłością.

— Jestem egoistką, prawda? Ale musisz mnie kochać. Bardziej niż kogokolwiek innego, musisz kochać tylko mnie, bo inaczej nie będę mogła… nic nie będę mogła. Nie będę mogła zaznać szczęścia.

— Od dawna jesteś dla mnie ważniejsza niż ktokolwiek. Kocham cię bardziej niż swoje życie.

Przytuliła się do niego mocno w świetle latarni.

Ale kiedy ręką gładził jej włosy, pomyślał: “Czy to prawda?”. Czy naprawdę kochał ją bardziej niż Lizzy? Czy może wciąż jakaś część jego duszy trzymała się Lizzy, nie pozwalając jej odejść. W końcu, jak dotąd, jeszcze nigdy nie przywidziała mu się Madeleine.

Potrząsnął głową, aby oddalić od siebie tę myśl. Przecież właśnie Madeleine nadała jego życiu nowe znaczenie. Teraz mógł spoglądać w przyszłość z radosnym podekscytowaniem. Żadne wspomnienie związane z Lizzy nie mogło tego dokonać. Marzenia znaczyły więcej niż przywidzenia.

Wszystko trwało znacznie dłużej niż się spodziewali, ponieważ ślub w kościele wymagał wielu przygotowań. Samo wysyłanie zaproszeń zajęło im bez mała tydzień. Ale pod koniec sierpnia byli już mężem i żoną, mieli wspaniały kościelny ślub, na którym panna młoda wyglądała jak bogini w bieli, zaś pan młody przez cały czas miał na twarzy głupkowaty uśmiech, przynajmniej tak twierdził Tato jeszcze przed samą ceremonią.

Miesiąc miodowy spędzili oczywiście na Hawajach, gdyż żadne z nich jeszcze nigdy tam nie było, w jedynym miejscu w całym kraju, mającym klimat lepszy niż Kalifornia. Po raz pierwszy kochali się na drugi dzień po tym, jak zamieszkali w Hiltonie nad Zatoką Żółwi, kiedy wypoczęli już po podróży samolotem i zniknęły ostatnie ślady wyczerpania po weselnych uroczystościach. Oboje byli onieśmieleni i szło im bardzo niezdarnie, ale jakoś dali sobie radę.

— W końcu — stwierdziła Madeleine — gdyby to było naprawdę trudne, niewykształceni ludzie nie mieliby tylu dzieci.

Nurkowali, zwiedzali buddyjskie świątynie, polecieli do Maui i na wielką wyspę, wcinali świeże ananasy na bazarze w Honolulu i widzieli miejsce, w którym według starej hawajskiej legendy stu wojowników popełniło samobójstwo, siedząc pod wodą do utraty tchu. Oglądali przedstawienie w Polinezyjskim Centrum Kulturalnym, a potem sami w hotelowym pokoju próbowali odtworzyć niektóre z oglądanych tańców, rzecz jasna bez kostiumów. W ciągu tego tygodnia Quentin odkrył, że lubi się dobrze zabawić.

Ale pomiędzy nimi wciąż był jakiś cień; nie chodziło jednak o Lizzy, gdyż cień ten nie pochodził od niego, z czego Quentin zdawał sobie sprawę. To coś tkwiło w Mad. Kochali się, a potem on tulił ją w ramionach, zaś ona uśmiechała się do niego i wtedy on mówił jej tak, kochanie, było wspaniale, było cudownie, kocham cię. A ona zapewniała go, że jej też się podobało, tyle że on wiedział, chociaż nie miał pojęcia skąd to wie, że on mówi prawdę, a ona kłamie. Wcale jej się nie podobało. Coś było nie w porządku w tej sferze ich małżeńskiego pożycia, a ona nie chciała mu powiedzieć co. Nie mógł jej nawet o to spytać, ponieważ w żaden sposób nie uzewnętrzniała niezadowolenia. Raczej wyglądało na to, że dręczy ją jakiś wewnętrzny ból, z którym nie potrafi się uporać, i któremu on nie był w stanie w żaden sposób zaradzić. Ból stawał się najbardziej dokuczliwy zaraz po ich miłosnych wyczynach, kiedy powinna być szczęśliwa, kiedy powinna czuć się kochana i uwielbiana przez swojego męża. Coś odbierało im wspólną radość. Coś, co miało swe źródło w jej przeszłości.

Coś związanego z jej rodziną. Z tym domem nad rzeką Hudson, którego nie chciała z nim odwiedzić.

Czy w dzieciństwie była molestowana? Bita? Czy brakowało jej uczucia? Jeśli nie miała zamiaru mu nic zdradzić, w jaki sposób mógł się wszystkiego dowiedzieć? W tym przypadku zaangażowanie adwokata do szukania odpowiedzi w niczym by nie pomogło. Poza tym sprawiłby Wayne’owi nie lada satysfakcję. Dopiero tydzień po ślubie, a ty już każesz mi śledzić jej rodzinę? Może gdybyś pozwolił mi przeprowadzić małe dochodzenie przed ślubem…

Nie, chciał żeby to ona o wszystkim mu powiedziała. Zrobi to, kiedy już będzie dostatecznie mu ufać. Kiedy zdoła ją przekonać, że nie ma najmniejszego powodu, aby wątpić w jego miłość i oddanie, w jego hart ducha i honor. Kiedy upewni się, że niezależnie od tego, co mu wyjawi, nic nie będzie w stanie rozerwać łączących ich więzów, wtedy na pewno wszystko mu powie.

Pod koniec tygodnia zaczęła mówić o przyszłości.

— Nasz cudowny tydzień dobiega końca — powiedziała. — I wydaje mi się, że jeszcze nie mieliśmy okazji pomówić o tym, co dalej.

— Możemy tu zostać przez następny tydzień. Przez następny miesiąc, jeśli chcesz. Rezerwację mamy otwartą.

— Spędziliśmy wspaniały tydzień, ale najwspanialsze wydaje mi się to, że byłam tu z tobą i chcę być z tobą gdziekolwiek się udasz. Ale czy zdecydowaliśmy chociaż, gdzie będziemy mieszkać?

— Mam znajomości w większości miast w Stanach. Ale nie musimy się ograniczać do naszego kraju. Myślę, że równie dobrze będzie się nam mieszkało w Anglii. Albo we Francji. Co powiesz na Paryż? A może wolisz Prowansję?

— Nie wydaje mi się abym była wystarczająco chłodna, by mieszkać w Prowansji.

— Ale twoje ciało wyjątkowo nadaje się na plaże Riviery.

— Tam nikt nie zwróciłby na mnie uwagi.

— Raczej ja nie byłbym w stanie odpędzić tych wszystkich Francuzów, którzy wyciągaliby do ciebie swoje łapska.

— Ale teraz poważnie, Tin, gdzie będziemy mieszkać? Twoje rzeczy czekają w Wirginii, a moje wciąż są spakowane. Moja rodzina może je odesłać tam, gdzie zdecyduję się zamieszkać. Czy skończyłeś wszystkie swoje interesy w Herndon? Jesteś gotowy do przeprowadzki?

— Bo ja wiem — odparł Quentin. — To nie była praca; raczej hobby, dla zabicia czasu, w oczekiwani na spotkanie z tobą. Więc teraz… nie wiem co mam robić.

— To było wspaniałe hobby — powiedziała Mad. — Spełniałeś marzenia innych ludzi.

— Raczej udzielałem im pomocy, aby oni sami mogli spełniać swoje marzenia. To chyba miałaś na myśli.

— Dlaczego chcesz to przerwać?

— Choćby dlatego, że zbyt wielu z nich odniosło sukces.

— A to co ma znaczyć?

— Kiedy poleciłem mojemu adwokatowi włączyć cię do mojego testamentu, kazał mi wziąć od księgowego pełny wykaz moich aktywów. Niektóre ze spółek, których byłem współzałożycielem, są obecnie więcej warte niż fortuna, z jaką zaczynałem cały ten interes. Chcę powiedzieć, że obecnie jestem bogaczem w zupełnie innej skali. Wydaje mi się, że to odpowiedni czas, aby pomóc pewnej osobie, której marzenia mają naprawdę ogromny rozmach.

— Komu?

— Tobie.

Spojrzała na niego, jakby był niespełna rozumu.

— Ty jesteś moim marzeniem, a ja już ciebie mam.

— Kiedyś mówiłaś mi o czymś innym. Pamiętasz, tam w ogrodzie. Pod wiśniowym drzewkiem.

En château de la grande dame?

— Pamiętasz? Mówiłaś, że pragniesz władzy. Chciałaś wybierać kandydatów i ułatwiać im start. Brakowało ci tylko odpowiednich pieniędzy.

— Ale czy ciebie w ogóle obchodzi polityka?

— Nie, dlatego właśnie musimy wejść w spółkę. Ty wybierasz kandydatów, a ja wspierani ich finansowo.

— Ale tak się nie da. Istnieje przecież prawo wyborcze. Należy wziąć pod uwagę chociażby ograniczenia dotyczące finansowania kandydatów.

— Będziemy zakładać komitety wyborcze. Będziemy wspierać finansowo lokalne organizacje partyjne i zachęcać je do popierania wybranych przez nas kandydatów. Mad, w tym życiu nauczyłem się jednego: jeśli masz wystarczająco dużo pieniędzy, to prawo będzie jak trzcina, która zawsze zegnie się w twoją stronę.

— Kiedy tak cię słucham, wszystko wydaje się możliwe.

— Nie tylko możliwe, ale całkowicie legalne. A jeśli nie będziemy mogli finansować kogoś bezpośrednio — tym lepiej. Przecież ostatecznym celem nie jest uzależnienie kandydatów od nas, prawda? Oni mają być niezależni, mądrzy, rozsądni i… telegeniczni, czy nie o to ci chodziło?

— Mówisz serio? — spytała.

— Jak już powiedziałem, mam znajomości w każdym ważnym mieście. Zróbmy wielki objazd. Będziemy chodzić na przyjęcia, których od lat unikałem. Ty wszystkich oczarujesz, a ja będę przeprowadzał konkretne rozmowy z lokalnymi bonzami. Wybierzemy sobie kandydatów i wprawimy całą machinę w ruch. Czy w przyszłym roku nie ma czasem wyborów? Chyba jeszcze nie jest za późno, żeby znaleźć odpowiednich kandydatów do Kongresu?

— Szkoda, że jest już za późno, żeby wybrać dobrego kandydata na prezydenta.

— Prezydent-śmezydent — machnął ręką Quentin. — Prawdopodobnie będziemy mieli wpływ na więcej spraw, jeśli skoncentrujemy się na legislaturach stanowych.

— Masz rację, Tin. Naprawdę chodzi mi o znalezienie właściwych ludzi i ułatwienie im startu. Mogą to być legislatury stanowe. Komitety okręgowe! Rady miejskie! Zarządy szkół!

— Oto zajęcie w sam raz dla nas! Upadli na łóżko, zanosząc się śmiechem.

— Gadka jak ze starych, głupich filmów — powiedział Quentin. — Mickey Rooney i Judy Garland. “Możemy mieć swoje własne wybory”.[4]

— Nie mam najmniejszego pojęcia o czym mówisz — powiedziała Madeleine.

— Nigdy nie widziałaś żadnego filmu z Andy Hardym? — spytał Quentin. — Ty chyba żartujesz! Czy ty w ogóle jesteś Amerykanką?

— Jestem, tyle że nie z pokolenia wapniaków. Ty chyba naprawdę żyjesz poza czasem!

Dopiero później, kiedy zasnęła obok niego w samolocie, Quentin przypomniał sobie, że Wayne Read mówił mu to samo, ale przecież on nigdy nie wspominał jej o tamtej rozmowie. A może wspominał?

Z pewnością mówił jej wiele rzeczy, nie zdając sobie z tego sprawy. Bo o ile dobrze pamiętał, nigdy nie powiedział, że to właśnie jego zmarła siostra, Lizzy mówiła na niego “Tin”. Przecież nie był idiotą — Mad sama go tak nazwała wtedy, w ogrodzie, pod wiśniowym drzewkiem, a wtedy nie ośmieliłby się przerwać jej i powiedzieć: “Proszę cię, nie mów do mnie w ten sposób, bo to przezwisko, które wymyśliła dla mnie moja nieżyjąca już siostra”. A potem wcale nie chciał, żeby nazwała go inaczej, wręcz przeciwnie — lubił jak zwracała się do niego w ten sposób, po co więc miałby ją informować, że przezwisko wymyśliła Lizzy? Kiedy miałby to powiedzieć? Tym niemniej ona o tym wiedziała. Wiedziała, zanim Mama zaczęła wyjaśnianie.

A może po prostu dobrze kojarzyła wszystkie informacje? Przyjrzała się faktom, wyciągnęła odpowiednie wnioski, a potem pomyślała, że on rzeczywiście jej to powiedział. Była taka spostrzegawcza. Nic nie mógł przed nią ukryć. To dobrze, że pragnął być wiernym mężem.

Nowa praca w polityce nie była wcale taka łatwa, jak mu się wydawało. Co prawda, ich pierwotne plany znakomicie się ziściły. Mężczyzna dysponujący taką fortuną jak Quentin i kobieta o urodzie i wdzięku Madeleine, nie mieli najmniejszych kłopotów z wniknięciem w najwyższe kręgi polityczne każdej partii w jakimkolwiek mieście. Problem polegał na tym, że w owych kręgach nie mogli natknąć się na żadną osobę, która spełniałaby ustanowione przez Mad kryteria dobrego kandydata. Na tym zasadzała się podstawowa sprzeczność jej planu: jeśli rządząca klika znała jakąś osobę, ta była już zbyt uwikłana w miejscowe układy, by sprostać ustalonym wymogom.

Musieli znaleźć osoby, które nie miały politycznej świadomości, lub chociaż politycznej samoświadomości. Przez całą jesień dziewięćdziesiątego piątego roku stopniowo rozszerzali swoją sieć. Pozyskiwali zaufanie ludzi mocno zaangażowanych w politykę, ale w równym stopniu kontaktowali się z organizacjami społecznymi, grupami aktywistów, fundacjami charytatywnymi oraz kościołami. Zapraszali na kolacje redaktorów z lokalnych gazet i miejskich urzędników, aby dowiedzieć się od nich kto tak naprawdę liczy się w danej społeczności, lub jaką osobę podziwiali. I powoli zaczynali znajdować odpowiednich ludzi. Co prawda nie w każdym mieście, ale co jakiś czas, tu i ówdzie, jakaś twarz, jakieś nazwisko wysuwało się na czoło.

To była emocjonująca praca i Quentin rozumiał dlaczego Mad tak się nią pasjonowała, chociaż on nigdy by nie wybrał takiego zajęcia dla siebie. Obserwując jej działania, nie mógł wyjść z podziwu. Wszystko zakrawało na cud. Prawda, że to jego pieniądze otwierały przed nimi drzwi politycznych salonów i umożliwiały im prowadzenie wszelkiego rodzaju kampanii, ale tylko ona potrafiła przekonać niechętnych kandydatów, tylko ona umiała rozpalić w nich uśpioną ambicję, z której albo nie zdawali sobie sprawy, albo wykorzystywali do innych celów. “Od pana wiele zależy. Jeśli pan się nie zdecyduje, to kto? Zamiast walczyć z radą miasta, pan sam może zasiadać w radzie, a wtedy nic pan nie będzie musiał nikomu zawdzięczać. To pan będzie miał wystarczająco wiele odwagi i siły, ponieważ nie będzie się martwił, czy zostanie ponownie wybrany czy nie, prawda? Tak więc nie będzie pan się oglądał na kaprysy wyborców, tylko postępował zgodnie z tym co panu podyktuje serce i rozum. A jeśli pan przegra… cóż, raz kozie śmierć, przynajmniej pan spróbuje, dzięki czemu zyska więcej znajomości, które przydadzą się panu w tym, co robi pan teraz”.

A oni kupowali to. Dawali się porwać jej marzeniom, czyniąc z nich swoje własne, a po jakimś czasie jedyną rzeczą, która jeszcze wprawiała Quentina w zdumienie były wyjątkowo niskie koszty całego przedsięwzięcia. Politycy o formacie krajowym mogli kosztować miliony, ale na lokalnych na ogół wystarczało to, co miał przy sobie w portfelu, dopóki dysponowało się rzeszą wolontariuszy, a Madeleine miała wyjątkowo szczęśliwą rękę, jeśli chodzi o wynajdywanie ludzi, którzy umieli skłonić innych do poświęcenia setek godzin na adresowanie kopert, chodzenie od drzwi do drzwi, wystawanie na promocyjnych straganach, czy wydzwanianie do różnych osób. Kiedy zaś wybrany kandydat zaczynał wypływać, z miejsca pojawiali się kolejni sponsorzy.

— Mad — mówił Quentin, w drodze z lotniska do jego rodzinnego domu, gdzie mieli spędzić Boże Narodzenie. — Ten cały polityczny interes nie działa jak powinien.

— Żartujesz? — zdziwiła się. — Przecież wszystko idzie znakomicie!

— Jasne, z twojego punktu widzenia na pewno idzie świetnie. Ale to przedsięwzięcie miało mi pomóc w pozbyciu się części pieniędzy, tymczasem jak na razie wydajemy je zbyt wolno.

— To dlatego, że żyjemy w niewłaściwym kraju — orzekła Mad. — Stany nie są jeszcze dostatecznie skorumpowane. W Ameryce Łacińskiej są państwa, w których chcąc kupić wybory musisz rywalizować z narkotykowymi bossami i w jednej chwili możesz utopić setki milionów dolarów.

— W takim razie muszę pomyśleć nad jakimś nowym hobby. To musi być coś naprawdę drogiego. Może będę sponsorował uczelnie. Słyszałem, że uniwerki to worek bez dna.

— Gmach Wydziału Czegośtam imienia Quentina Fearsa na każdym campusie, o to chodzi?

— Albo imienia Madeleine Cryer — odparł. — Nie muszą go nazywać akurat moim imieniem.

— Tylko nie Cryer — zaprotestowała. — Nie chcę, żeby to nazwisko widniało gdziekolwiek.

— Już za późno. Mam je na świadectwie ślubu.

— Oszukałeś mnie. Ożeniłeś się ze mną tylko po to, żeby zdobyć mój autograf!

Święta były wspaniałe, chociaż Mad narzekała trochę na zielone trawniki i brak śniegu.

— Nie wszyscy mają szczęście żyć w cudownym klimacie doliny Hudson — powiedział Tato.

— My, w Kalifornii, jesteśmy klimatologicznie upośledzeni — powiedziała Mama. — Niestety naprawdę nieprzyjemne zjawiska nigdy nie występują sezonowo. Nie ma na przykład pory trzęsień ziemi.

— Ale jest pora lawin błotnych — stwierdził tato.

— Ale nie każdego roku.

— W następnym roku — powiedział ojciec — Madeleine powinna zaprosić nas wszystkich na Boże Narodzenie do jej rodziny. Będziemy mogli wreszcie pochodzić sobie w śniegowcach. Czy masz jakichś siostrzeńców lub bratanków, Madeleine? Co ja mówię, przecież jesteś jeszcze na tyle młoda, że możesz mieć w domu młodsze rodzeństwo!

— Niestety, nie ma tam już nikogo, kto wierzyłby w Świętego Mikołaja, jeśli o to ojcu chodzi. — odparła Mad, śmiejąc się.

Quentin bacznie ją obserwował, spodziewając się jakichś wykrętów, ale nic takiego nie miało miejsca.

— Być może rzeczywiście zaproszę was wszystkich.

— Nie — zaoponował natychmiast ojciec. — Ja tylko żartowałem. Wcale nie zamierzamy wpraszać się komuś na święta!

— Może nie na samo Boże Narodzenie — powiedziała Mad. — I tak nie obchodzimy świąt zbyt uroczyście, więc myślę, że bylibyście zawiedzeni. Ale może w tydzień później. Co ty o tym myślisz, Quentin? Czy nie byłby to dobry pomysł na wakacje w przyszłym roku?

— Jasne — przytaknął. — Brzmi zachęcająco.

Ale tak naprawdę był rozdrażniony. Najpierw nie chciała zabrać go do swojego domu by przedstawić go rodzinie, a teraz zaprasza Mamę i Tatę, żeby pojechali tam z nimi. Oczywiście, zapraszała ich z rocznym wyprzedzeniem. Do przyszłej Gwiazdki będzie mogła znaleźć tysiąc różnych wymówek, żeby wizyta nie doszła do skutku. A może jeśli zabiorą ze sobą jego rodziców, łatwiej unikną wszystkiego, czego się obawiała. Może jednak po prostu porzuciła te obawy właśnie dzisiaj, teraz, podczas tej rozmowy.

— Widzę, że nie pałasz zbyt wielkim entuzjazmem, Quen — zagadnęła Mama. — Boisz się, że nie będziemy potrafili poradzić sobie ze sztućcami, jakie nam podadzą.

— Nie, tylko że Mad opowiadała mi takie straszne rzeczy o swojej rodzinie. Podobno goście przyjeżdżają tam i… znikają.

Mad spojrzała na niego skonsternowana.

— Nic podobnego.

— Dlatego właśnie nigdy mnie tam nie zabrała. W jej domu straszy. Poza tym został zbudowany na ruinach zakładów chemicznych produkujących niesamowite ilości odpadów. Podobno wystarczy przelecieć nad tym terenem, żeby natychmiast zapaść na raka. Samoloty wszystkich linii omijają to miejsce szerokim łukiem.

— Kiedy budowano dom, nie istniały jeszcze żadne zakłady produkujące chemiczne zanieczyszczenia — powiedziała Madeleine. — Ale cała reszta to prawda.

— Nie zapominaj o indiańskim kopcu pogrzebowym, Mad — ciągnął dalej Quentin. — Jej rodzina kazała zrównać z ziemią kopiec, gdzie Indianie chowali szczątki swoich przodków, bo zasłaniał im widok na rzekę. A teraz w miejscu gdzie stał kopiec nic nie chce rosnąć.

— To nieprawda — powiedziała Madeleine. — Cała nasza posiadłość jest zarośnięta wrzoścem i trującym bluszczem.

— Tym samym, którego twoja mama dodaje do swoich niezapomnianych sałatek na ostro.

— Dobrze, poddaję się — powiedziała Madeleine śmiejąc się. — Najpierw zabiorę tam ciebie, żebyś poznał moich staruszków.

Mama i Tato osłupieli.

— Quentin nigdy nie widział się z twoimi rodzicami? — spytał Tato. — Skąd więc może wiedzieć, że nie ma u was dziedzicznego kretynizmu. — Na swój nieporadny sposób próbował wszystko obrócić w żart.

Mama była pełna współczucia — ale nie dla Madeleine i Quentina.

— Twojej Mamie musi być bardzo przykro, że wyszłaś za mąż nic jej nie mówiąc!

— Nie ma się czym przejmować. Powiadomiłam ją o wszystkim. Po prostu nie zaprosiłam jej na ślub.

— Tym gorzej, tym gorzej! — zawołała Mama.

— Moja rodzina jest bardzo dziwaczna — wyznała Madeleine. — Musicie to zrozumieć. Gdybym spodziewała się po nich, że przyjadą na ślub, uznaliby to za przejaw arogancji z mojej strony. Po prostu musicie zrozumieć… Kiedy przyjechałam tutaj… czy wy czasem nie pozowaliście do obrazów Normana Rockwella?

— To zależy — powiedział ojciec. — Ty lubisz Normana Rockwella?

— Kiedy byłam dzieckiem zawsze widziałam w snach sceny z jego obrazów — powiedziała Mad. — Zawsze wydawało mi się, że to sytuacje z jakiegoś baśniowego świata. Albo z raju. Kiedy umrę, chciałabym właśnie znaleźć się w miejscu, w którym będzie tak jak na obrazie Normana Rockwella, na przykład jak na “Dniu Dziękczynienia” albo na “Bożym Narodzeniu”. Tamto “Boże Narodzenie” przypomina mi to, które właśnie razem spędziliśmy.

— Co w takim razie robi twoja rodzina? Łoi służbę i podpala domy w sąsiedztwie? — zapytał ojciec, jak zwykle przesadzając w swoich grubiańskich żartach.

Madeleine uśmiechnęła się blado.

— Służący zazwyczaj rezygnowali z pracy, zanim nadeszła okazja by ich wyłoić — powiedziała. — Po jakimś czasie rodzina w ogóle zrezygnowała z najmowania służby.

Mama była wściekła na ojca, ale oczywiście ukrywała gniew pod żartobliwą miną.

— Nie mogę uwierzyć, że on natrząsa się z twojej rodziny, Madeleine. On nie ma w ogóle najmniejszego wyczucia, jak zwykle zresztą — powiedziała i niby w żartach wymierzyła ojcu tęgiego kuksańca w ramię.

Ale Quentin widział, że uderzenie było bolesne i na twarzy ojca pojawił się grymas niezadowolenia. Pamiętał takie obrazki z dzieciństwa. — Tato zawsze obrywał boleśnie, gdy się zagalopował. Tym niemniej, nigdy go to nie powstrzymało przed następnym zagalopowaniem się. Można by sądzić, że te bolesne ciosy były środkiem płatniczym w sprzeczkach rodziców, które przybierały postać handlowych transakcji. Czy w przyszłości on i Madeleine również mieli wypracować sposoby na to, by ranić się nawzajem, a następnie robić swoje nie zwracając uwagi na drugiego?

— Proszę was — powiedziała Madeleine — poprzestańmy na stwierdzeniu faktu, że moja rodzina jest zdziwaczała. Ja jestem jedyną osobą, która zachowuje się na tyle normalnie, że może swobodnie pokazywać się w miejscach publicznych. Ale jedno wam powiem. Quentin od dawna umiera z ciekawości, żeby tę moją rodzinkę zobaczyć i na pewno trochę się na mnie gniewa, że go tam jeszcze nie zabrałam. Ale zrobię to już w następnym tygodniu. Po Nowym Roku. Pojedziemy do Doliny Hudson i do Zamku Cryerów, a kiedy wróci tutaj, będzie wam mógł opowiedzieć o wszystkich dziwactwach na jakie się napatrzył. Wierzcie mi, wystarczy zagościć tam na trzy godziny, żeby mieć do opowiedzenia kilkanaście niewiarygodnych historii.

— Opowiedz nam choć jedną z nich już teraz — powiedział Quentin.

— Widzicie? — droczyła się Madeleine. — Teraz kiedy już zgodziłam się go zabrać, przestraszył się i woli żebym przygotowała go na tę wizytę, na wypadek gdyby chciał się wycofać. Ale ja nie powiem mu nic a nic. Będzie musiał pojechać tam z otwartym umysłem, pozbawiony jakichkolwiek uprzedzeń.

— Jestem pewna, że twoja rodzina jest wspaniała — powiedziała Mama — i to właśnie Quentin powie nam po wizycie.

— Może tak, — powiedziała Madeleine z porozumiewawczym uśmieszkiem na ustach — a może nie. Ale jedno muszę przyznać. Nikt z mojej rodziny nie umie robić tak wspaniałego ciasta bananowego jak ty, Mamo. A słyszę, że ta resztka, która została w lodówce, wzywa mnie po imieniu.

— Ciasto nie wie jak masz na imię — powiedział Quentin. — Ja cię wołałem. Ale na razie możemy przyjąć, że to było ciasto.

— Quentinie — odezwała się Mama z wyrzutem w głosie. — Jesteście już kilka miesięcy po ślubie, więc mógłbyś dać spokój z tymi nachalnymi insynuacjami.

— Insynuacjami? — zdziwił się Quentin. — Ależ co też masz na myśli, matulu droga?

Gdy zjedli ciasto, Mama zabrała się do sprzątania kuchni, a Tato poszedł wysyłać świąteczne e-maile do swoich braci, zaś Quentin dał Madeleine szansę, by wycofała się ze swego zaproszenia.

— Wcale nie chcę się z niczego wycofywać. Zdecydowałam już, że przyszedł czas abyś ich poznał. Powiedziałabym ci to na osobności, ale rozmowa potoczyła się tak, jak się potoczyła i… ale przecież nie masz nic przeciwko temu, prawda?

— Absolutnie. Prawdę mówiąc, czuję ulgę. Widzę, że nareszcie ufasz mi wystarczająco, aby zabrać mnie do swojego domu.

— To nie kwestia zaufania, jakie mam do ciebie, mój misiu. Po prostu wiem, że dasz radę znieść tę wizytę. Oni po prostu wiedzą, jak zalać mi sadła za skórę. Gdybym nie miała oparcia w tobie, moja wyspo zdrowego rozsądku, to myślę, że nie wytrzymałabym z moją rodzinką nawet jednego dnia. Bo jedziemy tam tylko na jeden dzień, pamiętaj.

— A potem co? Nocleg w Holiday Inn?

— Nie, oczywiście, że będziemy musieli zostać tam na noc, ale wiesz o co mi chodzi. Dwadzieścia cztery godziny, a potem ruszamy w drogę, niezależnie od tego jak bardzo moja rodzina nalegałaby na ciebie, żebyśmy jeszcze zostali, rozumiesz mnie? Ponieważ nawet wtedy, gdy twarz będę miała ułożoną w sztuczny uśmiech i będę mówić: “O tak, Quentinie, zostańmy jeszcze trochę”, wierz mi, nie będę miała najmniejszej ochoty na przedłużanie wizyty. Chcę żebyś mnie zabrał stamtąd przed godziną duchów.

— To znaczy?

— Jeśli zjawimy się tam w południe, wtedy do południa następnego dnia musimy stamtąd wyjechać, albo zamienię się w kałużę śluzu na podłodze.

— Ciekawy byłby widok. Gdybym pocałował tę kałużę, czy znowu zmieni się w księżniczkę?

— Nie, raczej dostaniesz grypy. — Pocałowała go. — Twój pocałunek już dawno zmienił mnie w księżniczkę.

Загрузка...