SMOK

Ledwie znalazła się na drodze, Sally Sannazzaro chwyciła za telefon.

— Komendant Todd? Tu Sally Sannazzaro. Jestem w Mixinack i mam poważne powody, by sądzić, że uzbrojony mężczyzna zamierza zabić jedną z moich podopiecznych.

— Ten sam facet, co tamtej nocy?

— Tak.

— Komendant policji z Mixinack?

— Już wcześniej próbował to zrobić.

— Niezbyt ładnie, kiedy policjanci z jednego posterunku, aresztują komendanta innego posterunku.

— Jakoś to potem rozwiążemy.

— Skąd pani wie, że on ma zamiar zastosować przemoc?

— W chwili gdy o tym rozmawiamy, on może już do niej strzelać. Zagrożona rezydentka zajmuje pokój numer 368 na trzecim piętrze, na samym końcu południowego skrzydła, po lewej stronie. Nazywa się Anna Tyler, jest bardzo stara, przykuta do łóżka i całkowicie bezbronna.

— Dlaczego miałby zabijać taką…

— Niech pan nie przysyła zwykłego patrolu jak do małej bójki. Mam poważne powody by sądzić, że komendant Bolt działa pod wpływem psychozy. Będzie go bardzo trudno powstrzymać.

— Mam wielką nadzieję, że to nie jest fałszywy alarm, panno Sannazzaro.

— A ja mam wielką nadzieję, że to będzie fałszywy alarm. Rozłączyła się. Wszystko było poza jej zasięgiem. Jedyne co mogła zrobić, to pędzić na północ i mieć nadzieję, że się myliła, liczyć, że Quentin był równie szalony jak jego opowieść, a komendant Bolt stał gdzieś obecnie z radarem na obrzeżach Mixinack, łapiąc amatorów zbyt szybkiej jazdy.

Ale Quentin Fears nie wyglądał na szaleńca. Raczej sprawiał wrażenie ostoi rozsądku. Miły gość. Ilu milionerów zatrzymuje się podczas szalejącej śnieżycy w domu starców, by pomóc robić sałatkę?

Trzeba przestać myśleć o sałatce. Trzeba przestać myśleć o facecie, który nazywa się Quentin Fears. Teraz trzeba skupić się na jeździe. Trzeba jechać na północ. Przykleił sobie włosy staruszki na serce. Ale ona właśnie o to go prosiła. A komendant Bolt naprawdę próbował ją udusić. Czy trójka ludzi może działać pod wpływem jednej, wspólnej psychozy? A może ja właśnie dołączam do nich jako czwarta?

Mike Bolt otworzył szklane drzwi i minął recepcję. Nie było powodów żeby się skradać, czy ukrywać. Nikt go nie zobaczy. Był niewidzialny. Dwóch salowych minęło go kiedy stał przy windzie. W dłoni trzymał pistolet — wcale nie próbował ukrywać swoich zamiarów. Ale oni w ogóle go nie zauważyli.

Gdzieś w głębi duszy, jakaś zagubiona część jego osobowości wołała głośno:

— Mam broń, tępaki! Niech mnie ktoś powstrzyma!

Na zewnątrz usłyszał wycie syren. Samochody hamowały ostro na zlodowaciałym śniegu. Potem rozległo się trzaskanie samochodowych drzwi. Drzwi windy rozsunęły się. Mike wszedł do środka i nacisnął przycisk oznaczony trójką. Widział jak czterech policjantów pędem wpada do domu spokojnej starości z rękami na kaburach. Mike był na widoku, trudno go było nie dostrzec przez coraz mniejszą szparę w zamykających się drzwiach windy, ale nikt go nie zauważył. Jeden z policjantów pytał o coś recepcjonistkę, dwóch ruszyło biegiem wzdłuż korytarza, jeden na lewo, drugi na prawo. Czwarty pobiegł prosto do windy, ale zamiast wcisnąć się jeszcze pomiędzy skrzydła drzwi, nacisnął przycisk przy drzwiach tak, jakby dopiero chciał sprowadzić windę na parter. Drzwi otworzyły się ponownie, ale policjant wciąż nie wchodził. Stał tylko niecierpliwie wybijając nogą szybki rytm. Czekał. W końcu drzwi zamknęły się całkowicie, a policjant w ogóle nie zauważył stojącego w windzie mężczyzny, po którego przyjechał.

Wewnętrzny głos Mike’a Boita zamilkł z rozpaczy.

Quentin wjechał w drogę dojazdową, prowadzącą do domu Laurentów, który stał się już dla niego miejscem aż zbyt dobrze znajomym. Pamiętał jaki był zdenerwowany, gdy jechał tędy po raz pierwszy, na tylnym siedzeniu limuzyny, martwiąc się jak wypadnie spotkanie z rodziną Madeleine. Czy im się spodoba? Śmiechu warte. Wciąż jednak żałował, że nie da się wrócić do tamtych chwil. Że Madeleine nie może być prawdziwa, że życie, które uważał za swoje, również nie może stać się jego prawdziwym życiem.

Duży Lincoln z numerami rejestracyjnymi stanu Wirginia stał przed domem z włączonym silnikiem. Drzwi samochodu były zamknięte i wydawało się, że w środku nikogo nie ma. Kiedy Quentin przechodził obok auta, idąc w stronę domu, zajrzał do środka i zobaczył, że na rozłożonym siedzeniu kierowcy leży Ray Duncan z zamkniętymi oczami. Żeby dojechać tu w takim tempie, musiał prowadzić całą noc. Wiedźmy zostawiły go na zewnątrz, żeby się przespał. Najwyraźniej nie przewidziały dla niego żadnej roli w małym dramacie, jaki tego dnia miał się rozegrać w tym domu.

Ale mężczyzna nie spał. Albo też odgłosy kroków Quentina na skrzypiącym pod nogami śniegu wyrwały go ze snu. Pomachał mu ręką i usiadł. Quentin obszedł samochód dookoła i stanął po stronie kierowcy, podczas gdy Ray opuszczał w dół szybę.

— Ro i Roz już są w środku — powiedział. — A ja właśnie sobie drzemię.

Quentin był mu niewymownie wdzięczny za to wprowadzenie w cudowny świat oczywistości.

— Musiała być ciężka jazda.

— Ja to lubię — zapewnił Ray. — Przynajmniej czuję się potrzebny. — Uśmiechnął się szeroko.

Ciekawe, czy też przedstawiałem sobą tak żałosny widok, kiedy służyłem Madeleine za kanapowego pieska?

— Nie chciałbym zmuszać pana do przerywania snu.

— Mam nadzieję, że dom się panu spodoba. Jest przepiękny, ale dla nas trochę za wielki. Nie mam pojęcia po co ten cały pośpiech, ale mówię panu, chętnie pozbędę się tej posiadłości. Rowena zawsze się wścieka, gdy rozmawiamy o domu — czy to o wprowadzeniu się tutaj, czy o sprzedaży. Ale tamtego wieczoru, po tym jak pan przyszedł z propozycją kupienia go, nareszcie zmieniła zdanie. Chyba nie powinienem panu mówić, ale jesteśmy zdecydowani sprzedać posiadłość.

Quentin uśmiechnął się.

— Zobaczymy.

Na siedzeniu obok Ray’a leżała para samochodowych rękawiczek. Quentin pamiętał co mówił list od pani Tyler. Nie pozwól by dotykał twojej skóry. Może nie powinien otwierać szkatułki gołymi rękami?

— Czy będzie pan potrzebował tych rękawiczek w ciągu najbliższych chwil? — spytał Quentin.

Ray przyjrzał się rękawiczkom, jakby dopiero teraz je zauważył.

— Nie, a panu się przydadzą? Proszę, niech pan bierze. — Podał mu je przez okno. — Tutaj mam ogrzewanie, ale założę się, że w domu jest zimno jak na biegunie.

W domu będzie tak, jak zadecyduje twoja córka.

— Dzięki, Ray.

Ponownie obchodząc samochód dookoła i udając się w kierunku schodów, usłyszał jak okno podnosi się do góry.

Roz i Rowena oczekiwały go siedząc na fotelach w hollu wejściowym. Rowena siedziała jak dama, a Roz trzymała nogi przewieszone przez poręcz swojego fotela.

— Sporo czasu zajęło ci przybycie tutaj — odezwała się Roz. — Leciałeś samolotem, a mimo to my byliśmy pierwsi.

— Nie miałem pojęcia, że to wyścig — powiedział Quentin. Po czym zwrócił się do Roweny: — Przypuszczam, że nie mieliście kłopotu z dostaniem się do środka. No, ale oczywiście wy macie klucze.

— Nie, nie mamy — odparła Rowena. — Drzwi były otwarte.

— Komendant Bolt zamknął je kiedy wychodziliśmy stąd przedwczoraj.

Roz westchnęła zniecierpliwiona.

— Dlaczego gadamy o jakichś zamkach i kluczach?

— Ponieważ, jak twoja mama zapewne ci powie, to coś uwięzione w szkatułce jest silniejsze niż myślisz — powiedział Quentin. — Więc lepiej jej nie otwieraj, Roz.

— Nie mam zamiaru jej otwierać. Ty to zrobisz — Na jej twarzy pojawił się łobuzerski uśmiech.

— Czy nic jej nie wyjaśniłaś, Roweno? — spytał Quentin. — To coś, rzekomo uwięzione w skrzynce, wciąż ma wystarczającą moc, by otwierać i zamykać drzwi. W odróżnieniu od ciebie, potrafi wprowadzać zmiany w fizycznym świecie. Przewyższa cię tak dalece, iż czystym szaleństwem byłoby myśleć, że jesteś w stanie nad tym zapanować.

Roz wstała i zaczęła podskakiwać dookoła pomieszczenia.

— Wapniacka gadka. Masz szczęście, że potrzebuję cię wolnego. Kiedy moim rodzicom zbiera się na podobne wykłady, z miejsca ich wyłączam. Szkoda mi innych dzieciaków, które muszą wysłuchiwać takich morałów.

— Czy nie przyszło ci do głowy, że być może bestia oszukuje cię w ten sam sposób, w jaki ty oszukałaś mnie? “Chodź”, mówi, “to coś nie jest wcale tak silne, możesz nad tym zapanować, możesz dosiąść tego wierzchowca”. Kilka kłamstewek, żeby nakłonić cię do zrobienia tego, czego bestia nie jest w stanie zrobić sama — do złamania babcinych pieczęci i wypuszczenia jej na wolność?

— Nie, Quentinie. Takie durne i niedorzeczne myśli nie przychodzą mi do głowy. — Spojrzała na jego dłonie. — Te rękawiczki nie będą ci potrzebne.

— Tu jest bardzo zimno.

— Myślisz, że jestem głupia? Powiedziałam, że nie będziesz potrzebował tych rękawiczek, zrozumiano? — Jej twarz była pełna agresji, groźna, ziejąca furią.

— A ja myślę, że będą mi potrzebne — powiedział Quentin.

Na jego oczach zmieniła się w monstrualną karykaturę dorosłej kobiety, wyciągając w jego stronę szponiaste paznokcie i demonstrując mu przed nosem dwa rzędy ostrych zębów.

— Zdejmuj te rękawiczki — zasyczało monstrum. — Nie zaczniemy, dopóki tego nie zrobisz. Lizzy nie wyjdzie na wolność, dopóki tego nie zrobisz.

Wszystko na nic. Była w stanie odszukać nawet najnędzniejsze strzępy jakiegokolwiek planu w jego myślach. Quentin ściągnął rękawiczki.

— Miło chociaż przez chwile zobaczyć cię bez tej atrakcyjnej fasady — powiedział. Natychmiast Roz powróciła do swojej dziewczęcej postaci.

— Ha, ha. Chyba złamiesz mi serce — odparowała. — I nie myśl sobie, że nie jestem dokładnie poinformowana o pożałowania godnych zakusach Babci, która pragnie zniweczyć moje plany. Wiedz, że już się nią zajęłam.

Quentin poczuł jak serce na moment przestało mu bić. Miał rację nie wysilając się na układanie planów, ponieważ wszelkie, nawet cząstkowe plany ułożone przez niego lub przez panią Tyler, zostały przewidziane i uprzedzone. Biedna pani Tyler. Czy słowa Roz oznaczały, że starsza pani została na nowo przykuta do swojego łóżka? Czy też stało się coś gorszego? Czy Roz naprawdę potrafiła zmusić biednego, zauroczonego niewolnika swej matki do popełnienia zbrodni.

— Mogłabym go zmusić do odgryzienia sobie stóp — oznajmiła Roz. — Jedyny powód, dla którego ciebie nie potraktowałam w podobny sposób, to ten, że smok nie wejdzie w ciebie, jeśli nie będziesz wolny.

— A więc bierzmy się do dzieła — powiedział Quentin.

Jakby w odpowiedzi na jego słowa, drzwi do saloniku otwarły się z hukiem, a ich skrzydła trzasnęły o ścianę. Przez chwilę Roz wyglądała na zaskoczoną i zdenerwowaną. Potem odwróciła się do niego z szerokim uśmiechem.

— Rumak może wierzgać, ale w głębi serca pragnie by go dosiąść.

— To chyba najgłupsza rzecz jaką słyszałem w swoim życiu — powiedział Quentin.

— Mów co chcesz, Quentinie. Już niedługo nie będę miała okazji cię posłuchać.

— Gdzie jest Lizzy? — spytał Quentin.

— W samochodzie. Jak tylko skończymy, uwolnię ją.

— Co będzie, jeśli się mylisz? Co będzie jeśli w tej grze stracisz wszystko?

— Wtedy i tak to, co stanie się z Lizzy, nie będzie miało większego znaczenia, prawda?

— Nie zamierzam niczego otwierać, dopóki nie będę miał pewności, że Lizzy odzyska wolność.

Roz zmieniła się w Madeleine. Była słodka i onieśmielona.

— Jeśli tego nie zrobisz, Tin, to obawiam się, że Lizzy nie będzie miała najmniejszej nawet szansy, by wydostać się na wolność. Wszyscy musimy postawić na mój sukces.

Quentin zamknął oczy, nie chcąc oglądać Madeleine.

— Trudniej pozbyć się złudzenia kiedy jestem w środku, prawda, Tin?

Odwrócił głowę.

Roz znowu przemówiła i usłyszał już jej własny głos.

— Skończmy te zabawy. Drzwi są otwarte. Nadszedł czas. Quentin otworzył oczy. Przed sobą znów miał Roz w swojej naturalnej postaci. Dała mu znak ręką, aby pierwszy wszedł do salonu.

Pokój ten nie był tak zapuszczony jak pozostałe pomieszczenia w całym domu. Żadna z szyb nie była wybita. Kurz pokrywał wszystko grubą warstwą, ale nie było żadnych pajęczyn ani najmniejszych śladów po szczurach. W saloniku panowała głęboka cisza. Widać było tylko stare ślady Quentina prowadzące do wnętrza. Szkatułka ze skarbem leżała na swoim postumencie i wydawała się emanować lekkim blaskiem. Pulsować wewnętrznym światłem.

Mike Bolt wyszedł z windy i ruszył korytarzem. Jeden z dwóch policjantów, którzy zaraz po przyjeździe pobiegli w górę schodami, właśnie wychodził z pokoju pani Tyler, zaś drugi truchtem dołączał do swego kolegi.

— Jeszcze go tu nie było.

— O ile w ogóle przyjdzie.

— W każdym razie mamy pełnić wartę przy drzwiach.

— To pogoń za duchem. Tak jak tamtej nocy. Zastanawiam się, dlaczego pozwalają kierować takimi domami siostrom-psychopatkom.

Kiedy tak narzekali, Mike przeszedł dokładnie pomiędzy nimi. W ogóle go nie zauważyli.

Przez otwarte drzwi wszedł do pokoju pani Tyler. Leżała na łóżku z otwartymi oczami. Z całych sił próbowała się podnieść, ale za każdym razem, kiedy wyginała plecy w łuk, opadała z powrotem na prześcieradło. Zaprzestała wysiłków i obróciła głowę, żeby spojrzeć na niego.

— Domyślani się, że ma nas oboje, prawda Mike? — zapytała. Podniósł pistolet, wycelował go w jej głowę i wypalił raz, drugi. Za każdym razem siła wystrzału przybliżała ją do krawędzi łóżka. Trzeci strzał. Czwarta kula zwaliła ją na ziemię. Smuga krwi na poduszce znaczyła drogę jej głowy.

Mike odwrócił się i nagle ta obecność, która cały czas trzymała go w swoim wnętrzu, sterując jego ruchami, ulotniła się. Spojrzał na pistolet. Po co trzymał go w ręce? Dlaczego znajdował się w pustej szpitalnej sali? Wyszedł przez drzwi i wyjrzał na korytarz.

Stali tam dwaj policjanci. Mike zawołał do nich.

— Gdzie jest pani Tyler? Czy ona nie powinna być w tym pokoju?

— A ty kim jesteś? Skąd się, u diabła, wziąłeś? Wychodź stamtąd!

Mike cofnął się do pokoju, gdy usłyszał jak biegną w jego stronę. Zobaczył krew na poduszce. Podszedł do łóżka i zajrzał za nie. Leżała na podłodze, martwa, z niemal całkowicie rozwaloną głową. Spojrzał na pistolet, który trzymał w ręce. Przypomniał sobie, że przed chwilą z niego strzelał.

— Pani Tyler — wyszeptał. — Słodki Boże, nie!

— Rzuć broń! Rzuć broń! Natychmiast!

Mężczyźni stojący w drzwiach trzymali w dłoniach wycelowane w niego pistolety.

— Czy ja to zrobiłem? — spytał ich.

— Rzuć broń i ręce na głowę!

Mike pochylił się jakby chciał położyć pistolet na podłodze, ale kiedy opuścił głowę, włożył lufę pistoletu do ust i rozwalił sobie tylną część czaszki, zanim policjanci zdążyli zareagować. Poleciał do tyłu na ścianę, rozrzucając szeroko ramiona. I wtedy tamci odruchowo wystrzelili, faszerując go pociskami. Ale on już ich nie czuł. Już nie żył.

Quentin stanął przed szkatułką.

— Dlaczego stoisz tak daleko ode mnie, Roz? — spytał. — Boisz się?

— Zachowuję właściwą ostrożność — odpowiedziała z uśmiechem.

— Czy nie będziesz miała nic przeciwko temu, jeśli zapytam, co takiego właściwie jest w tej skrzynce?

— Z moich lektur wynika — powiedziała Roz — że może to być serce dziecka, lub jego głowa. Założę się, że to serce. Wątpię, by moja świętej pamięci babka miała na tyle silne nerwy, żeby odciąć głowę własnemu dziecku.

— Przecież ona żyje! — zawołała Rowena.

Quentin odwrócił się, by spojrzeć na kobietę stojącą w cieniu, w najdalszym rogu pokoju. Kuliła się jakby coś ją bolało. Lub jakby chciała uniknąć bólu.

— Już nie, matko — powiedziała Roz. — Użyłam władzy, jaką miałaś nad swoim dawnym chłopakiem. Mam nadzieję, że nie miałaś nic przeciwko temu. Był z niego pierwszorzędny strzelec. Do tej roboty potrzebowałam fachowca.

— Kłamiesz — wyszeptała Rowena. — Jak mogłaś zamordować własną babcię?

— Czy sama mnie nie uczyłaś, że Babcia była wcielonym złem? Dzieciobójczynią. Ja tylko wyrównałam rachunki. Jeśli mi nie wierzysz, spytaj Quentina. On ma jej szczątki. Może ją teraz wezwać. — Roz obróciła się do niego. — Dalej, Quentinie. Wezwij ją po imieniu.

— Pani Tyler — wyszeptał Quentin.

— Mówiłam, po imieniu — powtórzyła Roz.

— Anno Laurent! — zawołał Quentin. — Anno!

Pani Tyler zjawiła się po drugiej stronie skrzynki, tak jak za pierwszym razem.

— Czy to prawda — spytał — że pani nie żyje?

— Tak — potwierdziła. — Biedny Mike. Tak się martwi o swoją rodzinę.

— No proszę, posłuchajcie jej tylko! — zawołała drwiąco Roz. — Udaje, że troszczy się o faceta, który ją zabił. On wcale jej nie obchodzi. Jej nic nie obchodzi. Oprócz tego, że przegrała! Nigdy nie wiedziała, że walczy przeciwko mnie.

Pani Tyler odwróciła głowę i spojrzała na nią beznamiętnym wzrokiem. Nawet jeśli była zaskoczona, Quentin nie był w stanie tego zauważyć. Ale w końcu, cóż może zaskoczyć umarłego?

Roz wciąż napawała się swoim zwycięstwem.

— Zawsze myślała, że to jej własna, słaba i tępa córunia stawia jej czoło! Spójrz na swoją córkę, Babciu!

Teraz pani Tyler spojrzała na Rowenę i oczy jej złagodniały. Czy był to wyraz miłości? Czy chociaż żalu?

— Oto ona, twoja córa o miękkim serduszku! Ta, która nie mogła znieść myśli o skrzywdzeniu kogokolwiek. Ale to ja jestem twoim prawdziwym dzieckiem, Babciu. Mam taką samą siłę jak ty… tyle że mam jej więcej! To, co ci zrobiłam nie było niczym innym, jak wymierzeniem ci sprawiedliwości! Czy możesz temu zaprzeczyć?

— Niczemu nie zaprzeczam — powiedziała pani Tyler cicho. — Och, Roweno, gdybyś tylko mi uwierzyła.

Rowena patrzała w okno, a łzy strumieniami spływały jej po twarzy.

— Co za strapienie, dla naszych staruszek — drwiła Roz. — W jaki straszny dramat się wplątały. Ale coś wam powiem, drogie panie. To wszystko i tak was nie dotyczy. Wy byłyście jedynie narzędziami albo przeszkodami, to wszystko. Matka była narzędziem, które wykorzystałam do swoich celów. Babcia była przeszkodą, ale usunęłam ją z drogi. Ponieważ to, co właśnie zamierzam naprawdę ma znaczenie dla całego świata. Od początku było mi zbyt ciasno w tej waszej żałosnej mydlanej operze. Urodziłam się większa, niż wasze umysły były to w stanie pojąć. Więc zostańcie tu i zobaczcie, do czego naprawdę służy moc.

Pani Tyler rzuciła Quentinowi spojrzenie ponad szkatułką i posłała mu blady uśmiech.

— Dalej, Quentinie! — wrzasnęła Roz. — Otwórz mój skarb! Pani Tyler lekko kiwnęła głową.

Roz wybuchnęła śmiechem.

— Och, Babciu, czy ty naprawdę sądzisz, że wciąż bierzesz udział w tej grze?

Quentin wyciągnął ręce i chwycił za boczne ścianki szkatułki. Już wcześniej stał w tej pozie, ale wtedy nie miał pojęcia, co może znajdować się w środku. Teraz czuł nagość swojej skóry kiedy dotykał ciepłego, miękkiego drewna.

— Unieś wieczko — poleciła Roz.

Tym razem nie było wuja Paula, który by go zatrzymał. Uniósł lekko wieczko. Przez chwilę nic się nie działo. Podniósł wzrok i spojrzał na panią Tyler. W tym czasie długa, giętka, czerwona tętnica wypełzła wężowym ruchem spod pokrywy i podłączyła się do jednej z żył na grzbiecie prawej dłoni Quentina.

Wrzasnął, bardziej ze strachu, niż z bólu. Drugą ręką spróbował strącić tętnicę, ale ta stała się już częścią jego własnego ciała. Kiedy za nią pociągał, jego ręka poruszała się wraz z arterią. Następne dwie tętnice wypełzły ze skrzynki czepiając się jego lewej ręki.

— Trzeba było zostać w rękawiczkach — szydziła Roz. Quentin próbował stawić jakiś opór, ale jego ręce już mu się nie poddawały. Chciał odsunąć się od skrzynki, ale ręce wciąż do niej parły, pomimo że robił co mógł, by je odciągnąć. Jego dłonie całkowicie otworzyły wieko.

Wyglądało to tak, jakby otworzył klatkę piersiową człowieka. Delikatna siatka żył i tętnic pokrywała wewnętrzne ścianki pudełka, ale coraz więcej naczyń wysuwało się na zewnątrz, by czepiać się dłoni i nagich przedramion Quentina.

Roz zaczęła iść w jego stronę, uśmiechnięta, ale także przerażona.

— Dobrze — powiedziała. — A teraz posiądź go. Posiądź go.

— Zatrzymaj ją, Roz. — wyszeptała Rowena.

— Za późno, Matko — powiedziała Roz. — Kiedy już zacznie, nie sposób jej zatrzymać.

Z oczyma pełnymi strachu Quentin spojrzał na panią Tyler. Była poważna, ale na jej twarzy nie dostrzegł ani śladu przerażenia. Patrzyła na niego.

Ogromne serce wynurzyło się z pudełka, ciągnięte do góry przez tętnice, czepiające się ciała Quentina w kilkunastu punktach. Biło nierównym rytmem.

— Pośpiesz się — szeptała Roz, podchodząc bliżej. — Bierz go!

— Serce ma tylko kilka minut — powiedziała pani Tyler łagodnym głosem, jak nauczycielka wyjaśniająca coś swoim uczniom. — Wewnątrz skrzynki nie mogło umrzeć, ale na zewnątrz musi mieć gospodarza. Nie walcz z nim, Quentinie. Weź je na swoją pierś.

Quentin spojrzał na nią śmiertelnie przerażony. Robił wszystko co mógł, żeby powstrzymać swoje ręce przed chwyceniem serca, a teraz ona mówi mu, żeby się poddał? Żeby oddał sercu siebie samego w posiadanie?

— Tylko kilka minut, a potem będzie musiało zostać tam gdzie jest — powiedziała pani Tyler. — Połóż je na swoje piersi.

Quentin przestał się opierać. Natychmiast jego dłonie przylgnęły do serca, schwyciły je i wyrwały z sieci arterii kłębiącej się w pudełku. Natychmiast żyły, które do tej pory nie zostały użyte, przywiędły i wyschły, upodabniając się do zeszłorocznych winorośli. Szkatułka przestała pulsować.

Ręce Quentina zawahały się na moment. Następnie przycisnęły serce do jego klatki piersiowej, gdzie przyczepiło się do materiału koszuli, bijąc jak szalone.

— Gotowe — powiedziała Roz.

— Gotowe — powiedziała pani Tyler.

— Roz, nie! — wrzasnęła Rowena.

— A teraz uczynię cię moim — powiedziała Roz. Podeszła bliżej. — Pochyl się, Quentinie, żebym mogła cię pocałować. — Nagle znowu zmieniła się w Madeleine. — Pocałuj mnie, Tin. Pocałuj mnie ostatni raz.

Była bardzo blisko. Tuż przed nim. Za jej plecami widział panią Tyler. Rękami dawała mu znaki, jakby odpychała coś od swoich piersi. Zrozumiał natychmiast. Ale czy wystarczy mu sił, by tego dokonać?

Własnych sił na pewno by mu nie starczyło. Gdyby bestia nie chciała iść do dziewczyny, nigdy nie udałoby mu się odepchnąć pulsującego serca. Ale bestia bardzo tego pragnęła. A dzięki włosom Babci, oddzielającym zniekształcone serce Paula od jego własnego ciała, dysponował jeszcze resztkami jej mocy, chroniącymi go przed całkowitym zawładnięciem przez bestię. Quentin podniósł ręce na wysokość klatki piersiowej, schwycił serce i oderwał je od siebie. Ponieważ Madeleine stała tuż przy nim, tym samym ruchem przycisnął je do jej piersi.

W tej samej chwili Madeleine z powrotem stała się Roz, tyle że w miejscu, gdzie Madeleine miała biust, widniała teraz naga skóra twarzy dziewczynki. Serce już przyczepiało się do niej w kilkunastu, kilkudziesięciu miejscach. Żyły odczepiały się od rąk Quentina. Cofnął się uwolniony, ale niezdolny oderwać oczy od tego, co działo się z Roz.

Serce ześliznęło się po jej twarzy pod brodę, po szyi i pod koszulę. Roz była przerażona.

— Matko! — ryknęła. — Pomóż mi! Matko!

— Teraz wiesz — odezwała się pani Tyler do Roweny głosem pełnym goryczy. — Teraz wiesz, dlaczego zrobiłam to, co zrobiłam.

— Nie możesz tego zatrzymać? — spytała Rowena.

— Raz już to zrobiłam, kiedy bestia posiadła mojego małego chłopca — powiedziała pani Tyler. — Ale obecnie, niestety, jestem martwa.

— Matko! — głos Roz był oszalały z trwogi. — Matkoooo! — wyła. A potem jej głos zmienił się w gulgot.

Dziewczynka zachwiała się i upadła na jedno kolano. Jej ciało zaczęło zmieniać kształt. Ramiona skurczyły się, ręce cofnęły się do wewnątrz rękawów, a następnie zniknęły całkowicie. Skrzydła z trzaskiem rozdarły koszulę na plecach, rozpościerając się na szerokość najpierw trzech, a zaraz potem sześciu metrów, delikatne i wiotkie jak z czarnego jedwabiu, cieniutkie jak z papieru. Quentin zauważył, że światło wpadające przez okno prześwituje przez skrzydła. Głowa Roz odchyliła się do tyłu, szczęki rozwarły się szeroko. Ogromny, pozwijany język wysunął się raz, drugi, a potem jej twarz zapadła się tworząc nową formę. Była to głowa smoka. Głowa otworzyła paszczę, żeby ukazać gęsty rząd zębów i ryknęła.

Poprzez ryk dało się słyszeć całą serię zupełnie innych dźwięków. Przypominały strzelające korki szampanów. Jeden. Drugi. Trzeci.

Ciało smoka zapadło się. Znowu ujrzeli Roz, tyle że teraz miała krwawą ranę z boku głowy, a drugą na brzuchu. Przerażonym wzrokiem spojrzała przez ramię na swoją matkę.

— Mamusiu — wyszeptała.

Rowena wystrzeliła ponownie i Roz osunęła się na podłogę. Jedynie podarte ubranie dziewczynki świadczyło o tym, że jeszcze przed chwilą była smokiem. Pulsujące serce zwisało jej ciężką bryłą przy szyi. Gorączkowo starało się uciec, ale było już zbyt słabe. Rowena wypaliła prosto w serce.

— Na to szkoda kuł — powiedziała pani Tyler. — I tak już zawładnęło ciałem Roz. To ciało musi zginąć.

Łkając Rowena posłała dwie ostatnie kule w głowę własnej córki.

Z szeroko otwartymi oczami Roz przewróciła się na plecy i wyzionęła ducha.

— Musiałaś to zrobić — powiedziała pani Tyler. — Nie miałaś wyboru. Jakoś to przeżyjesz, Roweno. Wiem, że ci się to uda, bo i mnie się udało.

Rowena tępym wzrokiem spojrzała na Quentina.

— Wynoś się z tego domu. Wynoś się albo giń.

Dopiero wtedy Quentin zdał sobie sprawę, że bestia wcale nie zniknęła. Nie miała już żywego ciała, ale wciąż dysponowała wystarczającą mocą, by zmieniać rzeczy w fizycznym świecie, tak jak wtedy, kiedy była zamknięta w szkatułce. Deski podłogowe pod ciałem Roz wybrzuszyły się, jak gdyby jakiś ogromny kret kopał pod nimi swoje korytarze. Wybrzuszenia utworzyły przesuwającą się fale, która przeszła pod nocnym stolikiem; szkatułka spadła i roztrzaskała się na drzazgi. Fala doszła do Quentina i przechodząc pod nim zwaliła go z nóg. Teraz ściany także falowały. Wiszące na nich obrazy wylatywały w górę i opadały na podłogę, zaś kawały tynku odrywały się i ześlizgiwały w dół po ścianach.

— Uciekajcie! — zawołała pani Tyler. — Oboje.

Quentin podniósł się i próbował podać rękę Rowenie, żeby pomóc jej wstać. Odepchnęła go.

— Właśnie zabiłam moją córeczkę — wyszeptała. — Nie mam zamiaru jej opuszczać.

Quentin potykając się dotarł do drzwi, co przyszło mu z trudem, gdyż cały pokój wierzgał jak dziki mustang. Następnie wytoczył się do hollu.

Tutaj było jeszcze gorzej. Dół schodów oderwał się od podłogi i walił teraz o nią niczym ogromna kocia łapa, rzucająca mu wyzwanie, żeby spróbował przejść tak, aby nie zostać złapanym i zmiażdżonym. Wiedział, że nie ma sposobu na dotarcie tamtędy do frontowych drzwi.

Wbiegł do biblioteki. Książki zlatywały ze ścian, waląc w niego, niczym stado samobójczych ptaków. Tędy także nie było przejścia. Do jadalni. Schody próbowały dosięgnąć go, gdy przemykał się obok, ale jakoś przedostał się do pokoju. Lecz kiedy przystanął tam na chwilę, dysząc ciężko, pokrowiec przykrywający stół ożył nagle i pofrunął w jego stronę, próbując schwytać go w sieć misternych haftów. Wielka płachta zasłoniła wszystkie drzwi mogące wyprowadzić go z tego pomieszczenia. Wobec tego Quentin ruszył w stronę wysokiego okna i rzucił się przez nie, niczym lekkoatleta skaczący wzwyż, plecami do przodu, rozbijając szybę na tysiąc odłamków podobnych do lodowych sopli.

Wylądował w bezlistnych krzakach, ciernistych i kłujących, ale zawsze przyjemniejszych niż potłuczone szkło. Podrapany i pokrwawiony wyplątał się z chaszczy i obiegł dom dookoła. Ray Duncan stał oparty o otwarte drzwi Lincolna, gapiąc się z przerażeniem na dom, który trząsł się w posadach, zaś tu i ówdzie ściana wybrzuszała się nagle w miejscu, którędy przechodziła niewidzialna bestia.

— Co się dzieje? Co się dzieje? — zażądał wyjaśnień, kiedy zobaczył Quentina.

— Właź do samochodu i ruszaj! — wrzasnął Quentin.

— Tam jest Rowena! Roz! Moja mała dziewczynka!

— Roz nie żyje, a Rowena nie chce wyjść. Dalej, człowieku! Ratuj swoją skórę!

— Roz! — wrzasnął Duncan. — Rowena! — Ruszył w górę po schodach ku frontowej werandzie.

W chwili kiedy dotarł do frontowych drzwi, coś rozwaliło fasadę domu od środka i przez ogromną wyrwę wysunęło się potężne ramię walących o ziemię schodów, obalając mężczyznę, a następnie miażdżąc go kolejnymi uderzeniami, podczas gdy jego pozbawione już życia ciało trzepotało się bezradnie pod nimi, niczym mysz pod kocią łapą.

Quentin wysiadł z Lincolna i pobiegł w stronę swojego wozu, wsiadł do środka, uruchomił go, po czym cały czas jadąc tyłem, z ogromną szybkością dotarł do autostrady. I wtedy zatrzymał się.

— Lizzy — wyszeptał. Roz powiedziała, że przywieźli więzienie Lizzy ze sobą.

Spróbował wrócić samochodem pod dom, ale koła zabuksowały w śniegu i samochód ześliznął się na bok. Zatrzymał się, wysiadł z samochodu i ruszył biegiem w stronę domu, ślizgając się na oblodzonej i ośnieżonej alejce. W pełnym biegu włożył prawą dłoń, wciąż krwawiącą z ran jakie pozostawiły po sobie czepiające się jej żyły, do kieszeni kurtki i wyciągnął stamtąd swój telefon komórkowy. Wybrał numer 911 i nacisnął przycisk SEND.

— Wezwijcie policję z Mixinack do starego domu Laurentów! Nie znam adresu, ale oni będę wiedzieć gdzie to jest. Dom Laurentów! Niech przyślą też straż pożarną. I karetki! Nie, nie mogę zostać na linii.

Wcisnął telefon z powrotem do kieszeni i podszedł do Lincolna. Dom wciąż drżał w posadach. Poddasze zawaliło się na trzecie piętro. Szyby pękały i szkło pryskało we wszystkich kierunkach. Wsunął się do środka wozu przez drzwi od strony kierowcy i wyciągnął kluczyk ze stacyjki. Cofnął się do bagażnika i otworzył go. Następnie rzucił kluczyk w kierunku frontowego ganku, tak aby wyglądało, że to Ray Duncan upuścił go biegnąc w stronę domu.

W bagażniku była tylko jedna walizka. Wyszarpnął ją na zewnątrz i otworzył zamaszystym ruchem. Było tam tylko kilka ubrań, parę przyborów kosmetycznych. Butelka szampana. Czy Roz naprawdę wierzyła, że będzie dziś święcić zwycięstwo?

Otworzył wszystkie przegródki zapinane na zamki błyskawiczne. Znalazł tylko kilka pudełek. Jedno z przyborami do pisania, drugie z biżuterią. Poza tym nie zauważył niczego, w czym można byłoby trzymać szczątek ciała jego siostry. Roz skłamała. Nie mieli ze sobą uwięzionej Lizzy.

Jego wzrok padł na butelkę szampana. Podniósł ją do góry. Czy jakaś część ciała Lizzy mogłaby zmieścić się w środku tej butelki?

Nagle stanęła przed nim pani Tyler.

— Uciekaj, dopóki jeszcze możesz.

— Muszę uwolnić Lizzy.

— Uciekaj! I zniknęła.

Quentin podniósł się z kolan wciąż trzymając w rękach butelkę i ruszył alejką w stronę swojego samochodu. Za jego plecami dach runął na znajdujące się pod nim piętra i rozmiażdżył je o fundamenty. Usłyszał już pierwsze sygnały radiowozów. Stanął u wylotu alejki machając do nich, ale zanim wynurzyły się spomiędzy drzew, dom nagle buchnął płomieniem. Ogień zajął Lincolna i otwartą walizkę porzuconą na śniegu. Dach jeszcze raz zapadł się w dół, niemal stykając się z fundamentami. Płomienie, iskry i płonące gruzy wylatywały w powietrze i spadały zapalając to, co kiedyś było trawnikiem i podjazdem. Policja wjechała w drogę dojazdową, a za nią pięć wozów strażackich. Zabrali się do gaszenia pożaru, ale najwyraźniej nie było już nic do uratowania. Nie wyglądało też na to, że ktokolwiek mógł przeżyć katastrofę.

Quentin kamieniem rozbił butelkę. Wśród kawałków szkła zobaczył ją: wyschniętą, skurczoną dłoń, pochodzącą ze szkieletu nastoletniej dziewczynki.

— Lizzy — wyszeptał.

Siedziała przed nim na śniegu, opierając się o samochód. Łzy spływały jej po twarzy.

— Dziękuję, Tin — powiedziała.

— Lizzy, więc ona cię…

— Dobra robota, Tin. Jestem wolna, a bestia przepadła.

— Jesteś pewna? Zawładnęła całym domem, a potem…

— Miała tylko tyle siły, ile życia było jeszcze w ciele dziewczynki. Teraz, kiedy ona nie żyje, bestia została odcięta od świata. Pani Tyler odnalazła mnie i wszystko mi powiedziała. Ona wie bardzo dużo, Quentinie.

— Tak, ale już nie żyje. Nie żyją też rodzice Roz, ale i tak wszystko na nic. Bestia wróci ponownie w jakimś innym miejscu.

— Nie zrobi tego, dopóki ktoś jej do siebie nie zaprosi. — powiedziała Liz. — Może będzie musiała długo czekać. Zrobiłeś wszystko, co było w twojej mocy. Zatrzymałeś ją tutaj, zanim na dobre stanęła na nogi. Nic więcej nie dało się zrobić.

— Lizzy, a co by było, gdybym cię nie znalazł?

— Przecież mnie znalazłeś. Pani Tyler cię prowadziła. Jak tylko mnie odnalazła, sprawiła, że sam zorientowałeś się gdzie mogę być uwięziona. — Lizzy rozejrzała się. — Idą tu, żeby cię przesłuchać. Nie powinni widzieć, że ze mną rozmawiasz. Pomyślą, że jesteś wariatem. I nie zostawiaj tutaj mojej ręki, Quentin. Nie chcę być przykuta do tego miejsca.

Zniknęła. Schylił się, by podnieść wysuszoną dłoń i włożył ją do kieszeni kurtki.

Policjant zbliżył się do niego leniwym krokiem.

— To pan nas wezwał?

— Przyjechałem tu obejrzeć dom — powiedział Quentin. — Oni jechali samochodem, aż z Waszyngtonu, żeby mi go pokazać.

— Ktoś tu był?

— Ja dopiero co przyjechałem. Siedziałem w ich samochodzie, rozmawiając z panem Duncanem, kiedy nagłe dach zaczął się zapadać. Pan Duncan krzyknął coś o Rowenie i Roz, które były w środku, pobiegł w stronę domu i został przywalony gruzem. Zadzwoniłem po pomoc, ale dla nich było już za późno. Czy powinienem był wejść do środka? Byłem tak przerażony, że wyjechałem aż tutaj, gdzie mój samochód utknął w śniegu, ale potem pobiegłem tam z powrotem i pomyślałem, że może powinienem im jakiś pomóc, ale dom już się cały zapadał i…

— Nie, nie, zachował się pan tak, jak należało. Gdyby wszedł pan do środka, byłby pan teraz martwy, jak tamci.

— Pana Duncana przygniotło już na ganku.

Nie musiał się wysilać, żeby dać upust nagromadzonym emocjom i pozwolić płynąć łzom — z radości, że przeżył; z wyczerpania; z żalu po ludziach, którzy zginęli. Żałował wszystkich, nawet Roz. Była tylko dzieckiem. Nie rozumiała tego, co robi, dopóki nie było za późno. Ray Duncan w ogóle nic nie rozumiał przez cały czas.

— Niech pan się uspokoi, nich pan siądzie w samochodzie na chwilę. — Policjant odtworzył drzwi i pomógł mu wejść. — Proszę tu zaczekać. Mamy parę pytań, ale nie ma pośpiechu, niech pan najpierw przyjdzie do siebie.

Quentin siedział w samochodzie, starając się zapanować nad emocjami, podczas gdy jakiś strażak podszedł do policjanta, który przed chwilą z nim rozmawiał.

— Aż trudno uwierzyć, żeby dom zapadł się w ten sposób. Musiał być cały przeżarty przez termity.

Policjant pokręcił głową.

— Jeszcze przed wezwaniem dostaliśmy inny meldunek. W domu mieszkała pewna staruszka, która wciąż jest właścicielką tego terenu. Dziś w domu spokojnej starości, parę mil w górę rzeki, dostała cztery kulki prosto w głowę. Zabił ją nasz komendant. Pracował tu kiedyś jako ogrodnik. Coś mu odbiło i zabił ją, a potem sam strzelił sobie w łeb. — Policjant odwrócił wzrok na chwilę, żeby opanować targające nim emocje. — Głowa rodziny, porządny facet, dobry szef, dobry gliniarz. Na tym świecie nigdy nic nie wiadomo.

— Właścicielka tego domu została dziś zabita?

— Wszystko wygląda tak, jakby staruszka chciała się zemścić. To nie może być przypadek, że dom zawalił się dokładnie w chwili, kiedy została zamordowana.

Quentin odezwał się z samochodu.

— Wydaje mi się, że to byli jej krewni. Policjant i strażak podeszli bliżej.

— Co?

— Ci Duncanowie. Mówili, że dom należy do ich mamy i że sprzedają go w jej imieniu. Mówili, że ona sama mieszka w domu spokojnej starości, gdzieś w górę rzeki.

— Mówi pan, że ci ludzie w domu, to były jej dzieci.

— Razem z jej wnuczką. To byli jedyni krewni jakich miała.

— Dobry Boże — mruknął policjant. — Cała rodzina w ciągu godziny i to w odległości stu mil od siebie.

— Nikt w to nigdy nie uwierzy — powiedział strażak. — Historia jak z Archiwum X.

Dwaj mężczyźni rozmawiali dalej. Quentin zamknął oczy. Było już po wszystkim. Końcówka beznadziejna, ale mogło skończyć się jeszcze gorzej. Dla niego. Dla wszystkich.

Gorzej nie mogło być tylko dla rodziny Mike’a Bolta.

Sally Sannazzaro zatrzymała się przy barierkach ustawionych przed drzwiami domu spokojnej starości. Policjant rozpoznał ją i gestem dłoni pozwolił jej wjechać. Z budynku wynoszono właśnie dwa ciała, każde miało głowę zakrytą prześcieradłem. Błysnęły flesze aparatów fotograficznych. Ekipa telewizyjna włączyła reflektory i ciała zostały zalane blaskiem jaśniejszym niż światło dnia.

Komendant Todd stał przy karetce. Najpierw machał ręką, żeby przyszła, potem zastanowił się i sam podszedł do siostry, kiedy już wysiadła z samochodu.

— Nie mamy pojęcia jak on to zrobił. Moi chłopcy byli tu pierwsi. Sprawdzili, że staruszka ma się dobrze, a potem stanęli na warcie przy drzwiach do jej pokoju i przysięgają mi, że nikt nie mógł prześliznąć się obok nich nie zauważony. Ale jemu to się udało. Żaden z nich nie słyszał strzałów, zobaczyli go dopiero jak stanął w drzwiach z bronią w ręku, ale ona już wtedy nie żyła.

— A Bolt?

— Nie mieli nawet czasu żeby go rozbroić, kiedy wypalił sobie prosto w głowę. Co i tak nie powstrzymało ich przed wpakowaniem ośmiu kolejek w jego trupa. Siostro Sannazzaro, spapraliśmy tę robotę na całego. Nie mam pojęcia, co się stało, bo to wcale nie są moje najgorsze chłopaki. Sam nie wiem czy mam ich rozstrzelać, czy potopić jak szczeniaki, taki jestem na nich wściekły. Bardzo mi przykro.

Poklepała go po ramieniu i odwróciła się. Po policzkach płynęły jej łzy.

— Myślę, że tak czy siak nie udałoby się go powstrzymać, panie komendancie — powiedziała. — Myślę, że to musiało się stać.

— Na pewno będzie pani miała teraz mnóstwo roboty w ośrodku. Cały dom aż wrze. Personel na pewno powita panią z ulgą. Przyjadę jurto żeby zadać pani kilka pytań, dobrze?

— W porządku — odparła.

Ruszyła w stronę wejścia. Dziennikarze zauważyli ją i zasypali pytaniami. Minęła karetkę, do której właśnie wkładano drugie martwe ciało. Nie zatrzymała się by zobaczyć kto to jest. Teraz nie miało to już żadnego znaczenia.

Wiedziała tylko, że jedynym człowiekiem na całym bożym świecie, który mógł wszystko wyjaśnić, był pewien szaleniec z włosami zmarłej kobiety w plastikowym worku, przylepionymi do klatki piersiowej.

Загрузка...