POWTÓRNE SPOTKANIE

W nocy poczuł, jak coś go dotknęło. Kiedy leżał po swojej stronie łóżka, coś lekkiego ześliznęło się po jego gołym ciele, tuż nad biodrem. Zerwał się gwałtownie, uderzywszy to coś otwartą dłonią. Ktoś jęknął. Rzucił się w stronę włącznika i zapalił światło.

Madeleine siedziała na łóżku, trzymając się za dłoń, jakby coś ją oparzyło, wpatrując się w niego oskarżycielskim wzrokiem.

Nie wiedział co ma powiedzieć.

— Tęsknisz za mną? — spytała.

Nagle ogarnęła go złość na widok obolałej miny, z jaką pochylała się nad swoją dłonią, tak jakby rzeczywiście czuła ból.

— Daruj sobie to przedstawienie. Wiem, że nic cię nie boli.

— Myślisz, że nic nie czuję, kiedy mnie bijesz?

— Wydawało mi się, że to jakiś pająk łazi mi po… cóż, tak bardzo się znowu nie pomyliłem, prawda?

— Nie złość się — powiedziała. — Proszę cię, nie złość się na mnie.

W jej minie było tyle szczerego smutku, tyle tęsknoty, że poczuł jak mięknie i poddaje się wszechogarniającemu współczuciu, zupełnie wbrew swej woli. Ale nie, o nie, nie miał zamiaru znowu dać się oszukać.

— Wynoś się — powiedział.

Była w koszuli nocnej, zaczęła skubać jej rąbek.

— Tin, proszę cię, ja…

— Nie nazywaj mnie tak. Wyciągnęłaś to imię z moich myśli. Albo z myśli Lizzy — ono nie należy do ciebie.

— To przecież twoje imię.

— To moje imię, jeśli wymawia je ktoś, kto mnie kocha. A nie ktoś, kto stara się wykorzystać mnie do otwarcia jakiejś… skrzynki.

Wstał i niezgrabnym krokiem obszedł łóżko dookoła, po czym wyszedł z sypialni i udał się do kuchni. Wyjął z lodówki sok pomarańczowy i nalał sobie do szklanki.

Madeleine stanęła w drzwiach kuchni.

— Wystarczy dla mnie?

— Nie — odparł. — Nie potrzebujesz pić. O to właśnie chciałem się ciebie spytać. Skoro ciebie tak naprawdę nie ma, co robiłaś z tym wszystkim, co jadłaś i piłaś? Gdzie to wszystko znikało?

Spojrzała na niego zimno i wróciła do pokoju.

— Aha — powiedziała. — Więc to, co napisałeś w liście, jest zwykłym oszustwem.

Ruszył za nią ze szklanką soku w dłoni.

— Twoje prawdziwe nazwisko brzmi Duncan? Obróciła się gwałtownie w jego stronę.

— Naprawdę nazywam się Madeleine Cryer Fears. Jestem twoją żoną. Masz to na akcie ślubu.

— Ciekawe, jak ci się udało go podpisać? Jak udało ci się umieścić na nim swoje imię i nazwisko? Przecież ty nie potrafisz naprawdę utrzymać pióra.

— . Potrafię trzymać pióro. Potrafię trzymać szklankę. Potrafię cię trzymać za rękę. Potrafię cię pieścić. Pamiętasz, jak ci się to podobało? — Pochyliła się w jego stronę. Jej dłoń zbliżyła się, by pogładzić jego policzek, zsunąć się delikatnie po brodzie i przyciągnąć go bliżej…

Quentin schwycił ją za nadgarstek i przyciągnął jeszcze bliżej, a następnie wylał jej na głowę zawartość szklanki. Pomarańczowy sok spłynął po włosach i cienkimi strużkami zaczął jej ściekać na czoło. Zakryła twarz dłońmi i wybuchnęła płaczem.

— Ja cię przecież kocham, Quentin!

Stał patrząc na sok, który wyglądał zupełnie jak prawdziwy. Patrzył, jak spływa jej z włosów po ramionach, jak jego krople skapują na dywan.

— To nieprawda! — zawołał. — Ciebie nie ma, a kiedy wylałem sok, to spadł on bezpośrednio na dywan. Nie zatrzymał się na twoich włosach, ponieważ ty… ty nie jesteś prawdziwa.

Wyjęła szklankę z jego dłoni i rzuciła nią o ścianę. Rozbiła się z hukiem i odłamki szkła posypały się na podłogę.

— Jak myślisz sąsiedzi słyszeli to, czy nie? — spytała. Światło dochodzące z kuchni odbijało się w okruchach szkła. Madeleine płakała. On też.

— Madeleine — odezwał się — tak mi przykro, tak mi… nie uwierzyłabyś… przez te ostatnie dni spędzone bez ciebie…

Przytuliła się do niego. Poczuł jej ciało idealnie przylegające do jego ciała, tak jak zawsze.

— Czy myślisz, że mnie było łatwo? Nie powinnam była stamtąd uciekać, ale Babcia… ona mnie tak nienawidzi. Powinnam była pamiętać, moja miłość do ciebie jest mocniejsza od wszystkiego, mocniejsza od jej nienawiści, mocniejsza od… Och, Quentin, proszę cię, nigdy więcej nie złość się na mnie, proszę cię, tak bardzo się wtedy boję, czuję się taka skrzywdzona.

Kiedy mówiła, on przyglądał się lśniącym kawałkom potłuczonej szklanki i przypomniał sobie refleksy światła w cudownie rżniętych, kryształowych pucharach na stole w bibliotece. A następnie widok pustego i brudnego stołu, przykrytego grubą warstwą kurzu. Przypomniał sobie, jak widział wodę płynącą z kranu do lśniącej czystością umywalki w łazience, a potem lepiący się od brudu zlew z nieczynnymi kurkami.

— Tin, pozwól mi tak do ciebie mówić, proszę, pozwól mi wrócić i znowu być twoją żoną, tak jak przystoi. Tak, jak to sobie obiecaliśmy przed Bogiem.

— Nie chciałaś żeby nas fotografowano na ślubie, Mad — przerwał jej. — Dlaczego?

Bawiła się jego włosami.

— Wyobrażałam sobie, że jestem najwspanialszą panną młodą, piękną jak śnieg w blasku słońca. — Jej słowa były proste, a głos brzmiał jak cicha muzyka. Dłonią gładziła jego skórę. Ta sama pieszczota zbudziła go przed kilkoma minutami i teraz także sprawiała, że coś się w nim budziło. — Nie chciałam później oglądać zdjęć, na których mogłabym wyglądać inaczej, niż w moich marzeniach. Czy wierzysz w to, co mówią na reklamówkach Kodaka? Że nic nie będzie prawdziwe, dopóki nie masz na to dowodu w postaci fotografii? A może to prawda, że obecna chwila byłaby prawdziwie romantyczna tylko wtedy, gdybym przekazała ci to, co chcę powiedzieć na pocztówce dźwiękowej, albo gdybyśmy tę rozmowę odbyli przez telefon i nagrali ją sobie na taśmie?

Zaśmiał się. To rzeczywiście była Madeleine, kobieta, którą kochał. To był dźwięk jej głosu, jej gładkie włosy, które gładził palcami.

Jej włosy.

I wtedy nagle poczuł, że włosy Mad są lepkie od pomarańczowego soku. Ale jeszcze przed chwilą były zupełnie czyste. Jego dłoń zamarła w bezruchu.

Spojrzała mu w oczy.

— Co się stało? — spytała. — Co się stało?

Odwrócił wzrok. Pomyślał o Lizzy. Pomyślał o tym, jak wydawało mu się, że widzi ją wchodzącą do domu, którego nikt nie wynajmował. Odepchnął Madeleine od siebie i podszedł do ściany, pod którą leżały kawałki szkła. Schylił się, podniósł jeden ostro zakończony odłamek i przeciągnął nim po ścianie. Na papierowej tapecie pojawiło się małe rozdarcie. I nagle zrobił coś, czego w ogóle nie planował, coś, o czym w ogóle nie myślał do chwili, kiedy się na to porwał. Wbił sobie kawałek szkła w skórę na brzuchu. Pchnął drugi raz, trzeci raz. Dopiero wtedy poczuł ból. Był tak mocny, że aż się skulił. Upadł na jedno kolano. Ale wiedział, że to wszystko blaga. Spojrzał w dół na swój brzuch. Ujrzał krew, ale było jej zbyt mało. Wtedy pojawiło się jej znacznie więcej. Zbyt dużo. Nie przeciął przecież żadnego z głównych naczyń. Tam gdzie się skaleczył nie znajdowało się nic, co mogłoby spowodować tak obfity krwotok. W rzeczywistości, dobrze wiedział, że nie było tam żadnej krwawiącej rany. Absolutnie żadnej. Nie było tam niczego, co mogłoby wywołać jakikolwiek ból. Nie było nawet kawałka szkła, który trzymał w rękach. Wciąż jednak w palcach trzymał ostry odłamek.

Czy Lizzy nie powiedziała mu, że jest silniejszy od większości ludzi. Dlaczego nie mógł poradzić sobie z tymi iluzjami?

Klęcząc na jednym kolanie, zaczął kroić skórę na drugim. Ciął coraz głębiej i głębiej. Szkło coraz bardziej zagłębiało się w ciele. Ale jedyna rzecz, o jakiej był w stanie myśleć, jedyna rzecz, o jakiej pozwolił sobie myśleć, to ta, że właśnie przeprowadza sekcję żaby na lekcji biologii. Że powoli odkrywa mięśnie nogi, którą obiera ze skóry przesiąkniętej formaliną. I kiedy tak myślał, jego noga również była nogą żaby. Więc obrał ją sobie ze skóry, jak to kiedyś robił z nogą żaby.

— Nie! — wrzasnęła Madeleine.

Na jego nodze nie było żadnej rany. W dłoni nie miał już szkła. Na brzuchu nie pozostał najmniejszy ślad po ukłuciu. Szklanka po soku pomarańczowym leżała na podłodze, gdzie pewnie musiał ją upuścić, kiedy za sprawą Madeleine pomyślał, że to ona wyjęła mu ją z ręki.

Na czworakach podszedł do miejsca, gdzie Mad stała wtedy, gdy wylał jej na głowę sok. Ujrzał tam rozlaną szeroko kałużę, co świadczyło o tym, że na podłogę spadł pojedynczy strumień soku, na którego drodze nie znajdowało się żadne ludzkie ciało. Udało mu się wrócić do rzeczywistości.

Co oznaczało, że utracił swoją ukochaną.

— Madeleine — szepnął.

Z łóżka dobiegł go jej głos, zimny i zły.

— Wciąż tu jestem.

Cofnął się przerażony, usiadł na dywanie i spojrzał na nią. Siedziała na łóżku, układając włosy i przeglądając się w małym lusterku.

— A więc twoja zmarła siostra powiedziała ci, że jesteś silny — odezwała się. — Punkt dla ciebie.

— Kim ty naprawdę jesteś? — zapytał. — Bądź ze mną szczera, dobrze? Kim jesteś i dlaczego wybrałaś sobie właśnie mnie?

— Nazywam się Madeleine Cryer Fears — powiedziała. — Jestem twoją żoną.

— Przecież ty nie istniejesz i nigdy nie istniałaś.

— Ach tak? A więc z kim się kochałeś we wszystkich ważniejszych miastach całej Ameryki?

— Ze złudzeniem — odparł. — Kochałem złudzenie.

— Zła odpowiedź, Quentinie — powiedziała. — Ja jestem prawdziwa. Jestem najprawdziwszą prawdą, wyciągniętą z najtajniejszych zakamarków twojego serca. Jestem spełnieniem wszystkich twoich marzeń.

— Czego chcesz ode mnie?

— Tego, czego pragnie każda normalna żona. Chcę mieć kogoś, kogo mogłabym kochać. Kogoś, kto kochałby mnie. Chcę zaufania. Wierności. Wspaniałej przyszłości. Chcę urodzić ci dzieci.

— Zamknij się!

— Czy mam rozumieć, że zmieniłeś zdanie, jeśli chodzi o dzieci? Tacy są właśnie wszyscy faceci, kapryśni i zmienni. Ale ja mogę zaczekać. Nie bój się, nie będę próbować żadnych sztuczek… nie będziemy mieli dzieci zanim nie poczujesz, że naprawdę jesteś gotów, by zostać ojcem.

— Nigdy nie dajesz za wygraną, prawda?

Pochyliła się do przodu i ułożyła na kanapie niczym jaszczurka, przechylając się przez oparcie tak, że patrzyli na siebie twarzą w twarz.

— Zdradzę ci pewien sekret, kochanie — wyszeptała. — Jestem równie rzeczywista, jak jakakolwiek inna żona. Jak myślisz, czym jest małżeństwo? To przecież jedno wielkie udawanie. Twoja mama udaje, że nie przeraża ją wybuchowy temperament ojca. Twój ojciec udaje, że wcale nie ma wszystkiego dość, kiedy mama najpierw doprowadza go do szału, a potem dziwi się, dlaczego tak się wścieka. Oboje udają, że są ze sobą szczęśliwi, podczas gdy tak naprawdę czują się rozpaczliwie samotni, ponieważ w trzecim tygodniu małżeństwa zdali sobie sprawę, że wcale się nawzajem nie znają i nigdy nie zdołają się poznać, w związku z czym przez resztę życia pozostaną sobie obcy. Ale tak nie można żyć, nikt nie jest w stanie tak żyć. Widziałam wiele tysięcy małżeństw, więc wiem co mówię. Żadne z małżonków nie może dać sobie rady z faktem, że związało się z absolutnie nieznanym człowiekiem, dlatego co przyzwoitsi, ci, którzy pragną być w porządku, udają takich partnerów, jakich według nich, pragną mieć ich małżonkowie, a następnie udają, że wierzą w podobną udawankę tychże małżonków. Jedyna różnica między nimi a mną polega na tym, że w takim udawaniu nikt mi nie dorówna. Kiedy staram się być dokładnie taką żoną, jakiej pragniesz, jestem nią. Naprawdę nią jestem. To cały sens mojej egzystencji. A kiedy udaję, że kocham cię takiego jakim jesteś, rzeczywiście takiego cię kocham. Jestem całkowicie skupiona na spełnianiu twoich pragnień: dowcipna, kiedy chcesz dowcipkować, seksy, kiedy masz ochotę na seks, wzruszona do łez, kiedy pragniesz sentymentalnych uniesień i atrakcyjna, kiedy chcesz się ze mną publicznie pokazać. Jestem twoją prawdziwą żoną.

— Ty nic nie wiesz — powiedział Quentin.

— Wiem wszystko o tobie.

— Wiesz, jak mieć nade mną władzę. I rzeczywiście, zawładnęłaś mną całkowicie. Tańczyłem, jak mi zagrałaś. Jadłem ci z ręki. Wystarczy dać chłopaczkowi dokładnie to, o czym marzy, a będzie służył jak piesek i błagał o więcej.

— Teraz to ja cię błagam — powiedziała.

— Jesteś kobietą, która nie zostawia śladów na śniegu — powiedział. — Kobietą, przez którą sok przelatuje swobodnie na podłogę.

— Wydaje ci się, że we mnie nie wierzysz.

— Bo tak jest.

— Dlaczego więc wciąż tu jestem?

— Właśnie, że cię nie ma — powiedział.

Wstał. Na początku przez chwilę zachwiał się na nodze, którą pociął sobie odłamkiem szkła. Tyle, że wcale tego nie zrobił, nie było żadnych ran, więc zmusił się by nie utykać.

— Nawet kiedy nie patrzysz na mnie, ja tutaj jestem — powiedziała.

Poszła za nim do sypialni i oparła się o futrynę. Zatrzasnął za sobą drzwi, a te przeszły przez nią nie czyniąc jej szkody. Znalazła się po ich wewnętrznej stronie, razem z nim w pokoju.

— Nie lubię, kiedy robisz coś takiego — powiedziała.

— Kiedy trzaskam drzwiami?

— Myślę, że przez cały ten czas byłam wobec ciebie uczciwa.

— Ty? — Quentin z powrotem zakopał się w pościeli. — Ty jesteś wcieleniem nieuczciwości.

— Wcale nie musiałam przychodzić do ciebie z miłością, wiesz?

Odwrócił się od niej, wyciągnął rękę i wyłączył światło. Teraz jedynie blady poblask, wsączający się do środka przez niewielkie szpary w roletach, oświetlał pokój.

— Mogę znaleźć inne rzeczy w twoim umyśle — powiedziała. Quentin gwałtownie zrzucił z siebie kołdrę. Pół tuzina ogromnych, błyszczących pająków pędziło po prześcieradle i wspinało się na jego nogi. Szybkim ruchem stoczył się z łóżka na podłogę.

— Wiem, że te pająki w rzeczywistości nie istnieją — powiedział, dysząc ze strachu.

— A czymże jest rzeczywistość? — Usłyszał w odpowiedzi posępny, męski głos. Po chwili zaś jakaś ogromna ręka zacisnęła mu się na szyi, uniosła go w górę i cisnęła z powrotem na łóżko. Kiedy leżał na plecach z bezradnie rozrzuconymi rękami i nogami, jakaś potężna, biała i ociekająca śluzem sylwetka, z ogromną ropiejącą raną zamiast twarzy, podniosła drugą rękę i z całej siły uderzyła go, celując w pachwinę. Quentin wrzeszczał przerażony, aż monstrum ścisnęło mu gardło tak, że nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku.

Nic się nie dzieje, mówił sobie. Problem polegał na tym, że należało w to uwierzyć. Jeśli będę wierzył w to, co widzę, ona zabije mnie moim własnym strachem. Muszę przestać walczyć, bo w pokoju nic nie ma. Tak, jak wcale nie było stłuczonej szklanki. Tak, jak nie było ran na mojej nodze. Gardło ściska mi paniczny strach, a nie czyjaś ręka, ponieważ tu nie ma żadnej ręki.

Oddychaj powoli, pozwól by powietrze powoli wydostało się na zewnątrz, a potem powoli wciągnij następną porcję. W pokoju nie ma nikogo prócz mnie. Jestem sam w swoim łóżku.

Otworzył oczy. Potwór zniknął.

Ale teraz Madeleine leżała na nim, z głową przytuloną do jego piersi, pomiędzy nogami czuł jej talię, widział jej długie włosy spływające w nieładzie na prześcieradło. Czuł ciepło jej ciała. Czuł, jak bije jej serce. Owładnęła nim ogromna tęsknota. Podniósł dłoń, pragnął pogładzić Madeleine. Aie zatrzymał się. Nie zrobi tego. Podłożył sobie dłonie pod głowę, splatając palce. Ten jej obraz zniknie tak samo, jak obraz potwora.

— Proszę, proszę, jaki z ciebie silny gość — szepnęła. — Jaki dzielny, z jakim uporem trzyma się rzeczywistości. Nigdy nie byłbyś w stanie zrealizować swoich marzeń.

Uniosła się na nim. Ale nie tak, jak każda normalna kobieta, opierając się na łokciach. Raczej przypominała marionetkę, którą odciągnięto do tyłu za sznurki. Bo rzeczywiście stała się marionetką, lalką, której twarz i nagie ciało należały do Madeleine, ale zamiast stawów miała mechaniczne złącza, a szczęka poruszała się na cienkiej żyłce.

— Czy, jeśli pewnego dnia dojdę do wprawy, uda mi się zostać prawdziwą dziewczyną? — spytała.

I zaraz potem zniknęła.

Quentin leżał na łóżku, ciężko dysząc, wyczerpany fizycznie i emocjonalnie.

— Och, Lizzy, udało się — wyszeptał.

Obrócił się na bok, a potem na brzuch, podkurczył jedną nogę, zaś zwiniętą w pięść dłoń podłożył pod brodę, przybierając pozycję, w jakiej zawsze spał od czasów, gdy był małym chłopcem. Ale oczy miał wciąż szeroko otwarte. Nic nie widząc. Widząc wszystko.

Загрузка...