Czas mija szybko, głównie dlatego, że popołudnia spędzam z nosem w encyklopedii, próbując zlikwidować swoją rozpaczliwą niewiedzę o polityce reprodukcyjnej ciemnych wieków. Co, jak wyczuwam, stawia mnie na niebezpiecznie przegranej pozycji.
Następny dzień jest pierwszym z czterech wolnych. Śpię jeszcze długo po tym, jak Sam wychodzi do biura. Potem idę na dół i ćwiczę. Teraz zamieszkany jest jeszcze jeden z dziewięciu innych domów na naszym kawałku ulicy. Mieszkają tam Nicki i Wolf, Wolf chodzi jednak do pracy, a lenistwo Nicky przekracza wszelkie moje wyobrażenia. Śpi do południa. Odbywam porządną godzinną przebieżkę, po której jestem cała mokra, ale już nic mnie nie boli ani nie brakuje mi tchu. W naszym biomie jest wiosna, więc zaczynają kwitnąć drzewa i krzewy. W powietrzu fruwa mnóstwo zapładniającego pyłu wydzielanego przez obupłciową roślinność. Łaskocze od niego w nosie, zmusza do kichania, lecz niektóre towarzyszące mu zapachy — wabiki na owady — są ładne.
Po ćwiczeniach biorę prysznic, ubieram się w przyzwoite ubranie i ruszam do centrum, żeby wydać trochę pieniędzy w sklepie z narzędziami. Lepiej się czuję, wiedząc, że wydaję własne pieniądze, nie Sama, choć zdaję sobie sprawę, że to głupie: to bezsensowne papierki wyprodukowane dla eksperymentu, a nie prawdziwa waluta. Wychodzę ze sklepu z lampą lutowniczą, cyną, kalafonią, wielką ilością miedzianego drutu i paroma innymi drobiazgami. Potem idę kupić rzeczy do domu.
Najpierw atakuję drogerię, uzbrojona w listę towarów, o których do wczoraj w ogóle nie słyszałam — znalezionych w encyklopedii pod hasłem o zdrowiu seksualnym. Niestety, sama wiedza, o co zapytać, nie przekłada się na możliwość zakupu i stopniowo dochodzę do wniosku, że w tych brakach jest jakaś prawidłowość. Mogę zrozumieć, dlaczego w wolnej sprzedaży nie ma środków opartych na progestagenie. Ale gąbki dopochwowe? Albo te plastikowe osłonki na penisa, o których czytałam? Po jakiejś godzinie poszukiwań stwierdzam, że drogeria zda się na nic. Natrafiłam na dość szokujący artykuł o religijnych poglądach na seks i rozmnażanie — teraz wydaje mi się, że drogerię zaopatrują na podstawie instrukcji od tych eklektycznych hierofantów. Coś mi mówi, że brak środków antykoncepcyjnych to nie przypadek. Aż dziwne, że dotąd nie słyszałam, żeby ktoś się na to skarżył.
W domu towarowym idzie mi lepiej — kupuję nową mikrofalówkę, kilka reflektorków z klipsem i parę innych drobiazgów. Potem szukam sklepu z towarami dla hobbystów. Znalezienie poszukiwanego towaru chwilę mi zajmuje, w końcu odkrywam go w rogu sklepu, w kartonie z pulpy — małe drewniane krosno tkackie. Razem z nim kupuję dużą ilość wełnianej przędzy, żeby nikt nie unosił brwi. Potem łapię taksówkę, jadę do domu i instaluję wszystkie łupy w garażu, do spółki z nieskończoną kuszą i innymi projektami.
Pora zacząć działać. Pora przestać się łudzić, że uda mi się wywalczyć wyjście, i przestać się oszukiwać, że wypuszczą mnie za (sprawdziłam kalendarz) dziewięćdziesiąt cztery megasekundy. Zapomnieć o kuszy i wszystkich tych zabawkach. Wybór jest trudny. Mogę się podporządkować jak wszyscy inni, zasymilować się w tym kieszonkowym ustroju, osiąść tu i zabrać się za hodowanie pokolenia niewiniątek, niemających pojęcia, że na zewnątrz jest inny świat. Kto wie? Czy po gigasekundzie będę w ogóle pamiętać, że miałam inne życie? Właściwie to moje przedoperacyjne ja nie pozostawiło mi wiele…
Albo mogę spróbować dowiedzieć się, co tu się naprawdę dzieje. Fiore i jego tajemniczy szef, biskup Yourdon, ewidentnie coś kombinują. To nie jest po prostu eksperymentalne archeologiczne społeczeństwo. Zbyt wiele elementów nie pasuje, gdy uważnie im się przyjrzeć. Jeśli odkryję, co oni knują, może uda mi się też znaleźć wyjście.
I dlatego mnóstwo czasu poświęcam na pracowite zdzieranie izolacji z kolejnych szpul miedzianego drucika i tkanie go na krośnie. Pierwszy krok, żeby ustalić o co tu chodzi: zapewnić sobie odrobinę prywatności. Potrzebna mi torebka na ramię wyłożona miedzianą plecionką plus elektryczny wysmażacz pluskiew (przerobiony z mikrofalówki) — bo nie ma mowy, żeby w tych sklepach zamówić sobie klatkę Faradaya, nie wyzwalając przy tym alarmów.
Utkanie metra kwadratowego miedzianego sukna zajmuje mi niemal dwa tygodnie. Pracuję w ciemności, po omacku. Ciężko się to robi. Druciki się łamią, zginają, zdjęcie izolacji trwa całe wieki, a poza tym, mam jeszcze pełnoetatową pracę.
Janis skarży się na pobolewanie w krzyżu, a co rano spędza masę czasu w toalecie, skąd wychodzi bardzo blada. Rzadziej rzuca dobrymi tekstami i żartami, a szkoda. Zaczyna też uwypuklać się w pasie. Robi dobrą minę, ale pod spodem chyba jest przerażona. Perspektywa porodu, jak u zwierzęcia (i całe związane z tym ryzyko i ból) przeraziłaby każdego, nawet bez dodatkowego napawającego lękiem faktu — że przykuwasz się na nieskończony czas do tego ustroju, a do współpracy zmuszą cię, biorąc na zakładnika produkt twojego bólu i łez. Dlatego chciałabym wiedzieć — czemu tu jeszcze nie ma ruchu oporu? Spodziewam się, że w panoptikonie organizatorzy czegoś takiego muszą być bardzo dyskretni — albo bardzo naiwni — ale wciąż zachodzę w głowę, dlaczego jeszcze nie widziałam najmniejszych oznak choćby potajemnego buntu.
Przeczytałam w bibliotece konstytucję YFH (wyłożoną na pulpicie przy samym wejściu, żeby każdy mógł się zapoznać) i to, czego w niej brakuje, jest równie istotne, jak to, co jest. Jest karta praw, która otwarcie wymienia „prawo do życia” (które, jeśli poczytać ciemnowieczną historię, nie oznacza tego, co przyszłoby do głowy naiwnemu współczesnemu czytelnikowi), a dalej wyraźnie pozbawia nas wszelkich nadziei na prawo do prywatności, co oznacza, że mogą mi to narzucić wbrew mojej woli. Błe. Konstytucja to specyfikacja publicznego protokołu, określająca parametry, w granicach których funkcjonuje tutejszy ustrój. Zanim tu weszłam, wydawała mi się nieistotna, teraz mnie przeraża — zauważam też, że nie mówi dokładnie nic o wolności poruszania się. A to jest aksjomat niemal wszystkich ustrojów, od czasu, gdy zakończenie wojen cenzorskich wymazało z mapy ostatnie gniazda oporu Osobliwej Żółcieni i dyktatur memetycznych. Ale na naszych półkach nie znajdzie się żadnej wiedzy na ten temat — w bibliotece historia kończy się na roku 2050, a w dodatku wszystko po roku 2005 jest dostępne tylko z terminali komputerowych, gdzie trzeba korzystać z zawiłego, tekstowego, dialogowego interfejsu, który wciąż z trudem usiłuję zgłębić.
W tym czasie stosunkowo mało widuję się z Samem. Po kłótni, a w sumie także po połowicznym pogodzeniu się, odsunął się ode mnie. Może to szok, po tym, jak się dowiedział o swojej płodności, ale trzyma się bardzo na dystans. Przed tym koszmarem, kiedy to zepsułam wszystko, co było między nami, przytulałam go, gdy wracał z pracy. Śmialiśmy się razem, gadaliśmy i (jestem tego pewna) zbliżaliśmy się do siebie. Natomiast od tamtej nocy i kłótni nawet się nie dotknęliśmy. Czuję się wyalienowana i trochę się boję. Gdybyśmy się dotknęli to… sama nie wiem. Postawmy sprawę uczciwie: popęd seksualny mam, lecz na myśl o zajściu tutaj w ciążę robię w gacie. Wprawdzie moglibyśmy, gdyby przyszła nam ochota na intymność, zaspokoić się na parę innych sposobów, ale cała sytuacja bardzo skutecznie nas od tego odstręcza. Dlatego właściwie nie mogę go winić, że tak mnie unika. Im szybciej się stąd wydostanie, tym szybciej będzie mógł popędzić na poszukiwanie swojej romantycznej miłości — zakładając, że dziwka nie postawiła na nim krzyżyka i w pięć sekund po tym, jak wszedł do eksperymentu, nie rozejrzała się za poliwspólnotą, z którą mogłaby radośnie powymieniać płyny ustrojowe. Sam ciągle to rozpamiętuje, a znając jego szczęście, zafiksował się na kimś, na kogo nawet bym nie spojrzała. Takie życie.
Po czterech tygodniach w nowej pracy, dwanaście tygodni przed początkiem urlopu macierzyńskiego Janis, znów budzę się z wrzaskiem z nocnego koszmaru.
Tym razem wygląda to inaczej. Obok mnie nie ma Sama, żeby podtrzymał mnie, kiedy się budzę. A po drugie, tym razem mam zimną pewność, że sen jest prawdziwy. To nie jest po prostu straszny sen, to coś, co faktycznie mi się przydarzyło. Coś, czego klinika nie miała mi wymazać.
Siedzę przy biurku w ciasnym prostokątnym pokoiku bez okien i drzwi. Ściany mają barwę starego złota, zmatowiałego ale opalizującego, siejącego dyfrakcyjnymi tęczami, gdy tylko odwrócę wzrok od biurka. Jestem w ortohumanoidalnym męskim ciele, a nie wojskowym mechu z poprzedniego koszmaru, i mam na sobie prostą tunikę z wzorem, który niewyraźnie kojarzy mi się z noszonym w klinice chirurgów-spowiedników.
Na pulpicie przede mną leży stosik arkuszy grubego papieru, ręcznie czerpanych, o nierównych brzegach. Zrobiłem go dawno temu, więc wszystkie urządzenia szpiegowskie w nim dawno zdechły ze starości. W lewej ręce trzymam prostą stalówkę z rączką wyrzeźbioną z kości — kości udowej mojego ostatniego ciała. Taki drobny kaprys. Po drugiej stronie stoi kałamarz z atramentem. Pamiętam, że skombinowanie go kosztowało mnie zadziwiająco dużo czasu i pieniędzy. Ten atrament nie ma historii. Zawieszone w nim cząsteczki węglowej sadzy mają losowy skład izotopowy. Nie da się nawet określić, z jakiego rejonu galaktyki pochodzi. Anonimowy atrament do zatrutego pióra. W sam raz pasuje…
Piszę list do kogoś, kto jeszcze nie istnieje. Będzie samotny, zdezorientowany, pewnie także bardzo przerażony. Strasznie mi go żal w tej samotności i strachu, bo znam to i wiem, przez co będzie musiał przejść. A ja będę tam razem z nim, będę z nim przeżywać każdą chwilę. (Coś tu nie gra. List, który czytałem na rehabilitacji, miał tylko trzy strony, a ten stos kartek jest o wiele grubszy. O co chodzi?). Garbię się nad blatem, ściskając pióro tak mocno, że przy pierwszym stawie palca środkowego powstaje bolesna bruzda, i mozolnie bazgrzę po włóknistych arkuszach.
Gdy przypominam sobie to uczucie w palcach, pamięć somatyczną pisania, mam potworne wrażenie pewności, głębokie wewnętrzne przekonanie, że naprawdę wysłałem sobie dwudziestostronicowy list z przeszłości, zawierający treść, która była mi rozpaczliwie potrzebna — a pozwolono mi z tego ujrzeć tylko trzy strony.
Drogie ja.
Zastanawiasz się w tej chwili, kim jesteś. Zakładam, że już przezwyciężyłoś gwałtowne wahania nastrojów i umiesz zrozumieć stany emocjonalne innych ludzi. Jeśli nie, sugeruję, żebyś natychmiast przestało czytać i zostawiło ten list na później. Są tu rzeczy, które Cię zbulwersują. Zbyt wczesny dostęp do tych informacji może skończyć się Twoją śmiercią.
Kim jesteś? I kim jestem ja?
Odpowiedź na to pytanie: jesteś mną, a ja jestem Tobą, brakuje Ci jednak pewnych kluczowych wspomnień — co najważniejsze, wszystkiego, co się dla mnie liczyło około dwóch i pół gigasekundy temu. To bardzo dużo czasu. Przed Akceleracją większość ludzi tyle nie żyła. Zapewne zapytujesz się, dlaczego ja — Twoje wcześniejsze ja — chciałem wykasować wszystkie te przeżycia. Naprawdę były aż tak straszne?
Otóż nie były. Szczerze mówiąc, gdybym nie przechodził w życiu poważnych operacji pamięci, byłbym przerażony. Mam w głowie pewne rzeczy, których nie chciałbym stracić. Zapominanie jest trochę jak śmierć, a zapomnienie siedemdziesięciu ziemskich lat życia za jednym zamachem jest bardzo jak śmierć.
Na szczęście, zapomnienie, podobnie jak śmierć, jest w dzisiejszych czasach odwracalne.
Idź do domu Rishaela Nadzwyczajnego w Bloku 54 Miodowy Wrzesień w Ustroju Nefrytowego Słońca, okaż próbkę tkanki i poproś o rozmowę z Jordaanem. On wyjaśni, jak odzyskać z depozytu mój ostatni imprint i jak skonsolidować go z Twoim umysłem. Proces jest skomplikowany, ale te rzeczy należą do Ciebie i kiedy byłoś mną, dawały Ci dużo szczęścia. W istocie, są to wspomnienia, które mnie definiują — i których brak określa, kim w stosunku do mnie jesteś.
Na marginesie, w imprincie znajdziesz między innymi wiedzę, jak przejąć fundusz powierniczy, w którym jest ćwierć miliona écu.
(Tak, jestem obleśnym manipulantem — chcę, żebyś w przyszłości z powrotem stało się mną. Wcześniej czy później. Nie bój się, samo też jesteś obleśnym manipulantem — musisz być, skoro żyjesz i czytasz ten list).
Zacznijmy od podstaw.
Dochodzisz do siebie po operacji głębokiego kasowania pamięci. Zapewne myślisz, że kiedy wyzdrowiejesz, spędzisz tradycyjny wanderjahr, szukając zajęcia, miejsca zamieszkania, będziesz poznawać znajomych i kochanki i urządzać sobie życie na nowo. Otóż nie. Miałoś tę operację dlatego, że ludzie, dla których pracujesz, wykryli niepokojącą prawidłowość w zdarzeniach koncentrujących się na Klinice Błogosławionej Osobliwości prowadzonej przez zakon chirurgów-spowiedników w Strefie Miejskiej Darke w Niewidzialnej Republice. Ludziom wychodzącym po operacji proponuje się udział w psychologiczno-historycznym projekcie badawczym mającym na celu zbadanie przez grę na żywo funkcjonowania społeczeństwa z pierwszego ciemnego wieku. Niektórzy z tych ludzi mają bardzo podejrzaną przeszłość: w pewnych przypadkach, aż tak podejrzaną, że są ukrywającymi się zbrodniarzami wojennymi.
Twoja misja (i nie, nie masz wyboru, już nas do tego zobowiązałem) będzie polegać na wejściu do Ustroju YFH, zebraniu informacji, co się tam dzieje, a następnie powrocie tutaj z tą informacją. Wygląda prosto, prawda?
Ale jest w tym haczyk. Eksperymentalne społeczeństwo zorganizowano w dawnym więzieniu wojskowym, szklanym domu używanym po wojnie jako ośrodek reprogramowania i rehabilitacji. Wówczas powszechnie sądzono, że nie da się z niego uciec, a na pewno jest bardzo dobrze zabezpieczony. Do środka weszli już inni agenci. Jeden, bardzo doświadczony, zniknął bez śladu i teraz mija dwadzieścia mega od ostatniego terminu wyjścia. Inny wrócił spóźniony o jedenaście megasekund, zgłosił się do umówionej komórki i zdetonował ukryte na ciele urządzenie z antymaterią, zabijając instancję swojego oficera prowadzącego.
Sądzę, że obaj agenci zostali zdemaskowani, ponieważ przerzucono ich do szklanego domu po intensywnej odprawie i treningu. Nie mamy pojęcia, czego się spodziewać po drugiej stronie długodystansowej bramki prowadzącej do Ustroju YFH, ale zabezpieczenia mają tam dobre. Spodziewamy się dokładnych pogranicznych firewalli i ścisłej ochrony kontrwywiadowczej, wspartej systemami inwigilacyjnymi więzienia dla groźnych przestępców. Twój wektor stanu zostanie prawdopodobnie poddany przed wpuszczeniem głębokiej inspekcji, zostanie także zbadana Twoja przeszłość. Dlatego właśnie zamierzam poddać się głębokiemu kasowaniu pamięci. Mówiąc wprost: to, czego nie wiesz, Cię nie zdemaskuje.
Na marginesie, jeśli masz wyraziste sny dotyczące tych rzeczy, oznacza to, że mija Twój termin. To jest druga emergentna odprawa. Zanim pójdę do kliniki w Strefie Miejskiej Darke, zamierzam to wspomnienie częściowo usunąć — to znaczy, usunąć łącza do niego, ale fizycznie nie niszczyć. Polega to na usunięciu dowiązanych do niego asocjacji, a nie samych danych. W stosownym czasie wykształcą się one ponownie, liczę na to, że nawet po skasowaniu przez chirurgów-spowiedników innych wspomnień, tych, o które poproszę. Jeżeli sam nie wiem, że coś zapomniałem, nie będą w stanie mi tego skasować.
A jaka jest geneza Twojej misji?
Niewiele Ci potrafię powiedzieć. Nasze zapisy są przerażająco niekompletne i w znacznym stopniu składają się z wyników wyszukiwania w śmieciach, reagującego na niespodziewane pojawianie się w tych samych miejscach nazwisk: Yourdon, Fiore i Hanta.
Podczas wojen cenzorskich, Osobliwa Żółcień zaraziła dosłownie każdą bramkę A w Republice Byt. Nie wiemy, kto ją wypuścił i dlaczego, ponieważ jej jedynym celem, jak się zdaje, było usuwanie wszelkich wspomnień i informacji dotyczących pewnych spraw. Osobliwa Żółcień instalowała się w asemblerach i dzięki temu miała okazję poddać cenzurze wszystkie osoby potrzebujące opieki medycznej, żywności, materiałów czy praktycznie dowolnych cywilizacyjnych utensyliów. Ma się rozumieć, że niektórzy z nas zaczęli się temu sprzeciwiać, a wynikła z tego wojna domowa — po której Republika Byt rozpadła się na obecny system oddzielonych firewallami ustrojów — spowodowała poważną utratę danych w niektórych kluczowych obszarach. W szczególności, przestały funkcjonować podstawowe zapewniane przez Republikę usługi: wspólna podstawa czasu oraz możliwość uwierzytelniania tożsamości. Sytuację po pokonaniu Osobliwej Żółcieni skomplikowało jeszcze pojawienie się oportunistycznych dyktatur, których przywódcy wykorzystali jej oprogramowanie do rozsiewania własnych szkodliwych ideologii i propagowania swoich struktur władzy. Podczas wynikłego chaosu doszło do utraty kolejnych informacji.
Pośród spraw, o których wiemy bardzo niewiele, jest historia i pochodzenie pewnych wojskowych, których Osobliwa Żółcień zwerbowała na uśpionych agentów, gdy się zorientowała, że jest celem ataku dysydentów uzbrojonych w czyste, zbudowane od zera bramki A. To samo dotyczy niebezpiecznego elementu oportunistycznego, który wykorzystał możliwość przenoszenia ładunku bojowego przez Osobliwą Żółcień do stworzenia własnych kieszonkowych imperiów. Zwróciliśmy uwagę na Yourdona, Fiorego i Hantę, gdyż pojawiali się w kontekście organizacji wojen psychologicznych w nie mniej niż osiemnastu takich lokalnych dyktaturach. Są to ludzie niezwykle niebezpieczni, znajdują się jednak poza naszym zasięgiem, gdyż, mówiąc bez ogródek, świadczą jakieś usługi siłom zbrojnym Niewidzialnej Republiki.
Natomiast o uśpionych agentach wiemy tyle: w ostatnich paru megasekundach, zanim sojuszowi udało się odizolować, a potem wyeliminować ostatnie podsieci Osobliwej Żółcieni, wyżej postawionym osobom z niektórych dyktatur udało się zejść do podziemia. Od końca wojny minęły już prawie dwie gigasekundy, więc większość ludzi uważa istnienie niedobitków Żółcieni za fikcję. Ja jednak nie uważam, że można ignorować zagrożenie tylko dlatego, że brzmi nieprawdopodobnie. Jeśli Osobliwa Żółcień naprawdę utworzyła sobie uśpione komórki, rezerwowe nisze infekcyjne zaprojektowane, by obudzić się długo po Stłumieniu pierwszej fali, to nasza zbiorowa niechęć do ich tropienia jest katastrofalnie krótkowzroczna. A niepokoję się zwłaszcza dlatego, że niektóre aspekty protokołu eksperymentalnego Ustroju YFH wyglądają na bardzo podatne na tego typu poprawki.
Mój główny powód do przejścia przez Ciebie głębokiej redakcji pamięci przed wprowadzeniem do Ustroju YFH jest następujący: podejrzewam, że wchodzący tam osobnicy są przed wydaniem nowych ciał przepuszczani przez bramkę A zarażoną aktywną, zmodyfikowaną kopią Osobliwej Żółcieni. Dlatego wyprzedzające usunięcie pamięci to jedyny pewny sposób, aby bramka nie zidentyfikowała Cię jako zagrożenia dla swych właścicieli, które należy wyeliminować.
Przyglądam się, jak piszę ten list do samego siebie. Czytam go tak łatwo, jakby był wyryty na mojej skórze. Na papierze nie widzę jednak żadnego śladu, bo moje dawne ja zapomniało maczać pióro w atramencie, więc od dłuższego czasu tylko wydrapuje w chropowatych arkuszach niewidoczne wgłębienia. Chyba stoję mu za plecami, choć jego głowy nie widzę. I usiłuję na niego wrzasnąć: „Nie! Nie! Nie tak to się robi!”, ale nic z tego nie wychodzi, bo to sen; kiedy próbuję chwycić pióro, ręka przechodzi mi na wylot przez jego nadgarstek, a on wciąż pisze mi po nagim mózgu atramentem z krwi i neuroprzekaźników.
Zaczynam panikować, bo zamknięcie z nim w tej celi sprowadziło falę wspomnień, które sprytnie wytłumił, żeby nie wykryła ich cenzura Osobliwej Żółcieni. To animowana orgia okropności, triumfów i niepohamowanego życia. Nie do zniesienia, zbyt wyrazista — przypominam sobie teraz resztę poprzedniego snu, tego o mieczach, zbrojach i odwracalnej masakrze w wyzwolonym warunkowo walcu pewnego ustroju. Pamiętam, że pod koniec, po wrzuceniu paru ostatnich głów, bramka A zawiesiła się, pamiętam, jak Loral odwróciła się do mnie i powiedziała: „No i chuj”, głosem pełnym niesmaku i znużenia światem. Potem odchodzę i zarządzam sobie głębokie kasowanie, bo wiem, że jeśli tego nie zrobię, będę budzić się z wrzaskiem przez całe lata…
…i budzę się, i biegnę do toalety, ledwo zdążając, gdy żołądek kurczy się konwulsyjnie, próbuje wyleźć mi przez gardło i uciec.
Nie wierzę, że robiłam takie rzeczy. Nie wierzę, że mogłam popełniać takie zbrodnie. Pamiętam jednak tę masakrę, jakby była wczoraj. A jeśli ta pamięć jest fałszywa, to co z resztą mojej osoby?
Niezupełnie przypadkiem, następnego dnia pierwszy raz wychodzę z nową torbą. Rozpoczęła swe życie jako prostokątny przedmiot z zielonego winylu. Teraz ma w środku czarną, nylonową podszewkę, którą wszyłam tam, klnąc i ssąc pokłute palce, żeby ukryć wklejoną pod spód plecionkę ze lśniącej miedzi. Wygląda jak normalna torba na zakupy, dopóki nie zakryje się wnętrza klapą z podszewki. Wtedy wygląda jak normalna torba na zakupy z zawartością przykrytą czarną klapą. Teraz mam w środku karton bardzo mocnej mielonej kawy, papierowy filtr i parę innych drobiazgów, pojedynczo niewinnych, ale w komplecie zgubnych, jeśli tylko ktoś wie, na co patrzy. To dobrze, że ta torba wygląda tak anonimowo, bo jeśli nie wyhalucynowałam sobie tych wspomnień, dziś przyniosę do domu coś o wiele mniej niewinnego niż kawa.
Wchodzę do biblioteki, jak zwykle trochę wcześniej, i zastaję Janis w pokoiku na zapleczu, bladą i marnie wyglądającą.
— Poranne mdłości? — pytam, a ona kiwa głową. — Współczuję. Posłuchaj, a może posiedzisz sobie tutaj, a ja porozkładam zwroty? Unieś nogi. Jeśli nie będę sobie mogła z czymś poradzić, to cię zawołam.
— Dzięki. Tak zrobię. — Opiera się z powrotem o ścianę. — Nie przychodziłabym, ale będzie Fiore…
— Zostaw go mnie — mówię, starając się nie okazać zdziwienia. Nie spodziewałam się go tak szybko, ale torbę już mam, więc…
— Na pewno? — pyta.
— Tak. — Uśmiecham się uspokajająco. — Nic się nie bój, tylko go wpuszczę i zostawię tam z jego sprawami.
— No dobra — odpowiada z wdzięcznością, a ja wychodzę i zabieram się do pracy.
Najpierw ładuję na wózek wczorajsze zwroty i jeżdżę wzdłuż regałów, odstawiając je najszybciej jak potrafię. To trwa tylko parę minut — większość współwięźniów nie zdaje sobie sprawy, że lektura jest w repertuarze rozrywek, a zaledwie garstka regularnie coś wypożycza. Potem jednak pomijam odkurzanie i sprzątanie, które powinnam dziś zarządzić. Biorę natomiast torbę zza kontuaru, wrzucam na dolną półkę wózka i idę do półek w czytelni naukowej, obok pokoju gdzie są przechowywane kościelne dokumenty.
Do torby wędruje słownik seksualnych tabu, dostępny tylko w czytelni, bo jakaś cudaczna interpretacja ciemnowiecznych obyczajów mówi, że bibliotekom nie wolno wypożyczać takich rzeczy. To moja przykrywka na wypadek wpadki, coś brzydkiego, ale ewidentnie banalnego. Potem zostawiam wózek tam, gdzie stał, z torbą upchniętą na dnie, gdzie jej na pierwszy rzut oka nie widać. Wracam za kontuar. Pocą mi się dłonie. Do archiwum ma przyjść Fiore, co oznacza popchnięcie moich planów do przodu. Wcześniej zawsze zajmowała się nim Janis, ale dziś źle się czuje, ja tu rządzę, zresztą nie ma sensu odwlekać tego co nieuniknione. Ewentualne wykręty już i tak mam przygotowane. Ostatnio mało co spałam, ciągle przepowiadając je sobie w myślach.
Wczesnym przedpołudniem przyjeżdża czarny samochód i parkuje pod schodami do biblioteki. Odkładam czytaną książkę, staję za kontuarem i czekam. Zombiak-szofer w liberii wychodzi i, stojąc z boku, otwiera tylne drzwi. Z wozu wysiada pulchny mężczyzna. Czarne, tłuste włosy połyskują w słońcu. Biała kreska koloratki sprawia, że jego twarz odcina się od reszty, jakby nie należała do tego samego świata co tułów. Idzie schodami do drzwi, otwiera je i podchodzi do kontuaru.
— Do zbiorów specjalnych — mówi. Potem zagląda mi w twarz. — O, Reeve. Wcześniej cię tu nie było.
Przywołuje na twarz słaby uśmiech.
— Szkolę się na bibliotekarkę. Janis z rana źle się poczuła, więc na razie zastępuję ją we wszystkim.
— Źle się poczuła? — Patrzy na mnie sowim wzrokiem.
Odwzajemniam spojrzenie. Fiore wybrał sobie ciało fizycznie imponujące, ale niemal zniedołężniałe ze starości, w, jak to nazywali starożytni, „średnim wieku”. Ma nadwagę, żeby nie powiedzieć otyłość, jest szeroki, przysadzisty i niewiele wyższy ode mnie. Kiedy gada, trzęsą mu się podbródki, wyraźnie widać też pory na nosie. Teraz ma rozchylone nozdrza, węszy podejrzliwie. Przypatruje mi się, ściągając krzaczaste brwi. Śmierdzi jakąś organiczną stęchlizną, jakby za długo leżał na pryzmie z kompostem.
— Tak, ma poranne mdłości — mówię po prostu, licząc, że nie zapyta, gdzie ona jest.
— Poranne… a, no tak! — Groźna mina natychmiast znika. — Ach, te przejścia, jakim poddaje nas los. — Ocieka ślimaczym śluzem współczucia. — To musi być bardzo trudne, tak dla niej, jak i dla ciebie. Po prostu zaprowadź mnie do pokoju zbiorów specjalnych i nie będę ci już przeszkadzać, dziecko.
— Oczywiście. — Idę do furtki z boku kontuaru. — Zaprowadzę pana.
Stary ropuch dobrze wie, gdzie ma iść, ale uwielbia grę pozorów. Prowadzę go do zamkniętych drzwi w czytelni. Fiore wyciąga mały pęk kluczy i, mrucząc coś, otwiera zamek.
— Może kawy albo herbaty? — pytam niepewnie.
Przystaje i znów rzuca mi to spojrzenie zdechłej ryby.
— To nie jest aby wbrew regulaminowi? — pyta.
— W zasadzie tak, ale pan nie będzie przecież w samej bibliotece — paplę — tylko w archiwum, a poza tym jest pan odpowiedzialny, więc myślałam…
— Niech będzie kawa. Z mlekiem, bez cukru. — Znika w środku, zostawiając klucze w zamku.
Teraz. Serce bije mi mocniej, idę do pokoju socjalnego. Janis drzemie, kiedy otwieram drzwi. Zrywa się przestraszona, blada.
— Reeve…
— Nic, nic — mówię, podchodząc do czajnika i napełniając go wodą. — Przyszedł Fiore, wpuściłam go tam. Posłuchaj, może byś poszła do domu? Źle się czujesz, nie powinnaś chyba tu siedzieć?
— Myślałam sobie o myśleniu. — Janis kręci głową. Szukam kawy i filtrów, ustawiam zaparzacz nad największym kubkiem, jaki udało mi się znaleźć. Wsypuję do filtra kawę, nie żałując jej, przestaję dopiero wtedy, gdy uświadamiam sobie, że za mocna, to tak samo, jakby Fiore w ogóle jej nie wypił.
— Nie powinnaś za dużo myśleć, Reeve. To ci szkodzi.
— Poważnie? — odpowiadam w zamyśleniu, zdzierając folię z kupionej w drogerii małej czekoladki. Rozkruszam połowę i wsypuję do kawy, gdy czajnik zaczyna syczeć. Mnę folię w kulkę i pstrykam nią do kosza.
— Jeśli myślisz o tym, żeby stąd wyjść… — mówi Janis.
— Już mówiłam, mogę ci wezwać taksówkę…
— Nie, co innego, wyjść stąd.
Odwracam się. Janis patrzy na mnie oczyma zwierzęcia w pułapce. To taki moment egzystencjalnego smutku, gdy uwity przez nas wokół samych siebie kokon kłamstw, mający ukryć pęknięcia rzeczywistości, rozpuszcza się w maź i staje nam przed oczyma coś naprawdę paskudnego. Janis dręczy to samo, co mnie, tylko o wiele bardziej.
— Dość mam wszystkiego! Zabiorą mnie do szpitala, będę musiała przecisnąć przez cipkę czaszkę dziecka, a potem przydarzy się drobny wypadek, wykrwawię się i zabiorą mnie do Hanty, żeby mnie poskładała i puściła mi swojego oswojonego cenzorskiego robala. Wyjdę ze szpitala cała uśmiechnięta, jak Yvonne i Patrice, ale w środku już nie będzie mnie, będzie to coś, co sobie myśli, że jest mną i…
Łapię ją za ramiona.
— Cicho! — syczę jej do ucha. — Nic z tych rzeczy!
Szlocha, wzbiera w niej straszliwa fala płaczu, a jeśli ją wypuści, mam przerąbane, bo usłyszy nas Fiore.
— Mam plan.
— Masz… co?
Woda się gotuje. Powoli odsuwam jej łapczywe dłonie i sięgam, żeby wyłączyć czajnik.
— Posłuchaj mnie. Idź do domu. Teraz, zaraz, natychmiast. Zostaw Fiorego mnie. I nie panikuj. Im częściej sobie powtarzasz, że jesteś sama, tym bardziej sama jesteś. Nie pozwolę im grzebać ci w głowie. — Uśmiecham się do niej z otuchą. — Zaufaj mi.
— Wiesz co. — Janis głośno smarka, potem puszcza mnie i wyciąga chusteczkę z pudełka na stole. — Masz… zresztą, nic mi nie mów. — Wydmuchuje nos, bierze głęboki wdech i znów na mnie patrzy. Przeciągłe, taksujące spojrzenie. — Trzeba było się domyślić. Nie dajesz sobie włazić na głowę, prawda?
— Jeśli mam coś do gadania, to nie. — Chwytam czajnik i ostrożnie wlewam wrzątek do lejka, gdzie zwilży kawowy proszek, uwalniając z niego ksantynę i rozpuści ukryte w nim pół tabletki laxigenu, unosząc do kubka parującej kawy glikozydy antrachinonowe i silnie moczopędną kofeinę. Przy odrobinie szczęścia, pół godziny po wypiciu tego Fiore posiedzi sobie z dziesięć minut na kiblu. — Nic się nie przejmuj. Za parę dni pewnie ci powiem, czy wszystko idzie zgodnie z planem.
— No jasne. Masz plan. — Znów wysmarkuje nos. — I chcesz, żebym poszła?
— Tak. I to już, żeby Fiore cię tu nie zobaczył. Powiedziałam mu, że jesteś chora, w domu.
— Dobra. — Posyła mi wątły uśmiech.
Nalewam mleka do kubka, unoszę go.
— Idę zanieść wielebnemu kawę — mówię.
— Zanieść… — Wytrzeszcza oczy. — A, rozumiem. — Zdejmuje żakiet z wieszaka na drzwiach. — To faktycznie lepiej nie będę ci przeszkadzać. — Szczerzy zęby. — Powodzenia!
I wychodzi, robiąc mi miejsce, żebym wzięła ze zlewu kubek kawy i inne rzeczy i zaniosła je Fioremu.
Najprostszy plan często jest najlepszy.
Wszystko, co robię w bibliotecznym komputerze, jest monitorowane i kiedy tylko znajdę coś ciekawego, będą wiedzieli, że o tym wiem. Pewnie jest wystawiony na wabia, żeby skusić nadmiernie ciekawych i za mało paranoicznych. A nawet jeśli nie, pewnie i tak nie znajdę nic przydatnego — te dawne interfejsy dialogowe są nie tylko skomplikowane w obsłudze, ale i ociężałe umysłowo.
Żeby wygrać z tymi zawodowymi paranoikami, potrzeba talentu, sprytu i myślenia lateralnego. A myślę sobie tak: jeśli Fiore, biskup Yourdon i ich kumple mają jakiś słaby punkt, to jest to przywiązanie do ducha eksperymentu. Nie chcą używać nowoczesnych, ale anachronicznych technik monitoringu tam, gdzie wystarczą nieinwazyjne, dostępne na tutejszym poziomie rozwoju. Nie będą więc korzystać z metastruktur informacyjnych dostępnych przez netlink tam, gdzie wystarczą papierowe dokumenty i podręcznik. (Albo to, albo kwestie, które zapisują na papierze, są naprawdę tajne, tak tajne, że nie powierzą ich systemowi w obawie przed atakiem).
To ultrabezpieczne repozytorium w bibliotece jest po prostu pokoikiem pełnym teczek z papierami na półkach, bez okien i z drzwiami zabezpieczonymi prostym zamkiem. A czego więcej im trzeba? Zamknęli nas w szklanym domu, w sieci sektorów anonimowych orbitalnych habitatów poddanych wszechobecnej inwigilacji, orbitujących w niezbadanych głębiach przestrzeni międzygwiezdnej, połączonych bramkami T, które właściciele mogą dowolnie włączać i wyłączać, dostępnych z zewnątrz jedynie przez jedną, chronioną bramkę długodystansową. I to nie wszystko. Wygląda na to, że szpital prowadzi im zbuntowany chirurg-spowiednik. Alarmy przeciw włamywaczom są już zbyteczne.
Zapukawszy do drzwi i podawszy Fioremu kawę, wracam do czytelni naukowej i zabijam czas, kartkując encyklopedię. (Starożytni mieli dziwny pogląd na neuroanatomię, zauważam, a zwłaszcza na plastyczność rozwojową. To chyba tłumaczy te ich pomysły na segregację płci).
Okazuje się, że nie muszę czekać zbyt długo. Fiore wpada do biura i rozgląda się.
— Ej… gdzie jest toaleta dla personelu? — pyta, rozglądając się niespokojnie. Czoło lśni mu w blasku świetlówek.
— Trzeba przejść na zaplecze… o tędy. — Nieśpiesznie ruszam na zaplecze.
Fiore drobi kroczkami, ciężko oddychając.
— Szybciej — gdera.
Odsuwam się i wskazuję drzwi.
— Dziękuję — dodaje, wpadając do środka. Po chwili słyszę, że majstruje przy zasuwie, potem grzechocze deska klozetowa.
Znakomicie. Przy odrobinie szczęścia zabierze się do rzeczy, zanim zerknie na papier. A papieru nie ma, bo go schowałam.
Idę z powrotem do archiwum tajnych dokumentów. Fiore zostawił klucz w zamku i uchylone drzwi. Ojejku. Wyciągam kawałek mydła, ostry nóż i zwitek papieru toaletowego — wszystko to miałam schowane w torbie na dnie wózka. Cóż za fatalne niedopatrzenie!
Wtykam palec u nogi w drzwi, żeby się nie zamknęły, wyciągam klucz i odciskam go na kawałku mydła, z obu stron, uważając, żeby odcisk był dokładny. Trwa to tylko parę sekund, potem wycieram klucz papierem, owijam i chowam je do torby. Klucz to prosty metalowy przyrząd. Istnieje niewielka szansa, że siedzi w nim jakieś urządzenie śledzące, na wypadek gdyby się zgubił, ale przecież się nie zgubił — w trakcie medytacji Fiorego poruszył się ledwo o jakieś dziesięć centymetrów. I jestem prawie pewna, że nie wbudowano weń żadnych głupich kryptograficznych sztuczek — gdyby tak było, po co miałby udawać klucz do staromodnego wpuszczanego zamka? Mechaniczne zamki to zadziwiająco dobra ochrona przed intruzami przyzwyczajonymi radzić sobie z zabezpieczeniami programowymi. I wreszcie, jeśli jest tu choć jedno miejsce nieobjęte monitoringiem, będzie to właśnie skarbiec z tajnymi dokumentami Fiorego, kiedy proboszcz jest w środku. Na takim łańcuchu założeń wieszam właśnie swoje życie.
Sprawdzam, czy torba jest dobrze schowana na dnie wózka, i powoli wracam na zaplecze. Odczekuję pełną minutę, zanim pozwalam sobie usłyszeć płaczliwe wołania Fiorego o papier toaletowy.
Bez Janis, z którą można pożartować, reszta dnia upływa wolno. Fiore wychodzi po godzinie, mrucząc coś pod nosem i narzekając na żołądek. Przenoszę kawałek mydła do sapiącej lodóweczki na zapleczu, gdzie trzymamy mleko. Nie chcę, żeby się stopił czy zdeformował.
Wieczorem zamykam wszystko i idę do domu z duszą na ramieniu, pot przykleja mi bluzkę do krzyża. To głupota z mojej strony. Robiąc to, ryzykuję natychmiastowe zdemaskowanie. Ale jeśli tego nie zrobię, długoterminowe skutki będą gorsze niż cokolwiek, co może mnie spotkać, kiedy złapią mnie z książką wyniesioną z czytelni i pokancerowanym kawałkiem mydła. Wtedy nie tylko ja porządnie oberwę. Janis wiedziała o Osobliwej Żółcieni i bała się monitorowania. Nie wiem dlaczego ani skąd, ale to groźny znak. Kim ona jest?
W domu najpierw idę do garażu. Trzeba po raz pierwszy obudzić gniew wysmażacza pluskiew. Przerobiłam go z taniej mikrofalówki, którą kupiłam parę tygodni temu. Odkręciłam pokrywkę i zrobiłam z elektryką parę kreatywnych rzeczy. Mikrofalówka to w zasadzie klatka Faradaya z silnym nadajnikiem mikrofal. Jest ustawiony, żeby emitować energię w paśmie, które jest silnie pochłaniane przez wodę w jedzeniu. To byłoby do niczego, ale parę pomysłowych machlojek i magnetron jest spierdzielony. Sieje teraz szumem na szerokim zakresie, obiadu może nie podgrzeje, zmasakruje jednak każdy włożony do środka układ elektroniczny. Otwieram drzwiczki, wsypuję do środka zawartość mojej wyłożonej miedzią torby, potem wyciągam spomiędzy tego wszystkiego kawałek mydła. Tego wysmażyć nie chcę — Fiore nabrałby podejrzeń, gdyby dostawał sraczki przy każdej wizycie u nas, gdy ja stoję za kontuarem.
Zamykam kuchenkę i grzeję książkę przez piętnaście sekund. Potem naciskam przycisk na płytce z elektroniką, przyczepionej taśmą do boku kuchenki. Nic się nie zapala. W celi śmierci panuje milczenie, więc chyba wysmażyłam wszystkie mieszkające w grzbiecie książki insekty. Przekonamy się, kiedy zabiorę ją z powrotem do biblioteki, prawda? Jeśli pojutrze Fiore obsmaruje mnie w kościele, będę wiedzieć, że się myliłam, ale wyniesienie z biblioteki sprośnej książki to w ogóle nie ten kaliber, co kradzież kluczy do…
Gips! W myślach kopię się w tyłek. Prawie zapomniałam. Trzęsącymi się rękoma wsypuję odpowiednią ilość do pustego kubeczka po jogurcie, potem odmierzam dzbankiem wodę i mieszam masę łyżeczką, aż robi się tak gorąca, że muszę nią żonglować z ręki do ręki.
Mija dziesięć minut. Wykładam wilgotną białawą maź (gips, uwodniony siarczan wapnia) na blaszkę do pieczenia. Licząc, że już wystygła, po kilka razy odciskam na niej obie strony mydła. Przez nerwową chwilę niepokoję się, że mydło zmięknie i się nadtopi, pierwszy odcisk robię za szybko, więc gips jest jeszcze za wilgotny i lepi się do mydła. Na koniec chyba uzyskuję coś, co powinno się nadać. Przykrywam blaszkę kawałkiem gazy i idę do domu. Dochodzi dziesiąta, jestem głodna i wyczerpana, jutro mam wolne, ale i tak będę musiała pójść do pracy, żeby zobaczyć, czy Janis dobrze się czuje. Za to następnym razem, kiedy Fiore przyjdzie do archiwum, będę gotowa, żeby wkraść się tam zaraz po nim. I wtedy się okaże, co on tam chowa…