19. Bramka długodystansowa

W tym momencie na subtelności daleko już nie zajedziemy, więc Janis zamawia dla nas kanapki z pobliskiej kawiarni, prowadzącej także catering, a kiedy pojawia się kółko krawieckie i dowództwo rewolucji w jednym, zamykamy bibliotekę, wieszamy tabliczkę ZAMKNIĘTE i wszyscy schodzimy na dół.

— Mamy jeden dzień, żeby to zorganizować — mówi Janis. — Reeve, mogłabyś podsumować sytuację?

Głowy się odwracają. Sądząc po minach, nie spodziewali się mnie tutaj. Uśmiecham się.

— To miejsce, ten ustrój, było pierwotnie zaprojektowane jako szklany dom, wojskowe więzienie. Takie coś świetnie się sprawdza; banda YFH doszła do wniosku, że więzienie nie tylko nie pozwala ludziom wyjść, ale i innym wejść. Zrobili więc z niego laboratorium badawcze, co właśnie mamy okazję oglądać. — Janis wskazuje gestem półki z papierami. — Pracują tutaj nad nowym typem dyktatury poznawczej, roznoszonej przez Osobliwą Żółcień, i hodują dla niej populację nosicieli. Kiedy dotrzemy do końca harmonogramu tego „eksperymentu”, planują zintegrować wszystkich z powrotem ze światowym społeczeństwem — i wykorzystać wasze dzieci do roznoszenia tej zarazy. — Widzę, jak Janis mimowolnie kładzie dłoń na brzuchu. — Chcecie im w tym pomagać?

Na sali rozlega się szybko narastający pomruk:

— Nie!

— Miło mi to słyszeć — rzuca sucho Janis. — Więc powstaje pytanie: co robić? Reeve i ja pracowałyśmy nad odpowiedzią. Ktoś chce zgadywać?

Sam unosi rękę.

— Chcecie wysadzić ramę kotwiczącą bramki długodystansowej — mówi spokojnie — tak żebyśmy zostali odcięci od świata, biliony kilometrów od najbliższego ludzkiego ustroju. A potem wytropić wszystkich członków bandy, powystrzelać ich, znaleźć sieci, w których mają backupy, powyłączać je, a potem poskakać po dymiących szczątkach.

Janis się uśmiecha.

— Nie najgorzej. Ktoś jeszcze?

El podnosi rękę.

— Urządzić wybory?

Janis wygląda na zbitą z tropu.

— Pewnie tak, coś w tym stylu. — Wzrusza ramionami. — Ale to już za daleko wybiegamy. Coś pominęłam?

Odchrząkuję.

— Wiemy, gdzie jest ta bramka. To dobra i zła wiadomość.

— Dlaczego? — pyta Helen.

Zaczynają się uaktywniać, niby dobrze, ale to może obrócić się przeciwko nam, jeśli nie będziemy w stanie przedstawić im rozsądnej wizji. Nie są idiotami, muszą się domyślać, że nie ściągnęłybyśmy ich tutaj, gdyby sytuacja nie była rozpaczliwa.

— Reeve? — podsuwa Janis.

— No dobra. Ogólna sytuacja jest taka: jesteśmy na RADUG-u, który w czasie wojen cenzorskich został opuszczony przez załogę. Możliwe, że na przykład Osobliwa Żółcień zaatakowała podczas regulaminowej wymiany załóg, albo coś takiego. W każdym razie, ustrój, w którym mieszkamy, to łatanina sektorów posklejanych krótkodystansowymi bramkami, są we wszystkich tych tunelach drogowych. Całość siedzi w jednej fizycznej rozmaitości na pokładzie jednego statku, nie jest rozrzucona po oddzielnych habitatach. Dlatego nadawało się to na więzienie. Cały RADUG ma wyjście i wejście tylko przez jedną długodystansową bramkę, która siedzi w opancerzonej kapsule poza kadłubem statku i łączy się z nim jeszcze jedną krótką bramką — to standardowe zabezpieczenie na RADUG-ach, rozumiecie. Gdyby ktoś przez ten tunel wrzucił do statku atomówkę, zdetonowałaby poza kadłubem. W każdym razie, najpierw musimy zająć i opanować krótkodystansową bramkę prowadzącą do tej kapsuły, a potem rozwalić kapsułę. Musimy przerwać łączność między nami a ich bazą operacyjną u chirurgów-spowiedników, a potem zadbać, żeby wszyscy się dowiedzieli. Yourdonowi i Fioremu udawało się dotąd prowadzić tę dyktaturę bez żadnego oporu, bo zdołali przekonać wystarczającą większość ludzi, że jeśli będą grać zgodnie z regułami, przy wyjściu czeka ich nagroda. Hanta jest dodatkowym asem w rękawie. Premią przejmować się nie muszą, bo ona w końcu dostanie w łapy i podreguluje każdego, kto tylko trochę zbłądzi. Kiedy będziemy odcięci od świata, banda straci całe wsparcie i społeczny wpływ, wtedy to będzie tylko otwarta walka. Ale jeśli nam się nie uda, będą mogli poblokować bramki między sektorami i oczyszczać je jeden po drugim. — Przerywam, oblizuję usta. — Przed wojną byłam jakiś czas na RADUG-u. Przejście do kapsuły z bramką było ukryte na samym mostku, w… eee… obszarze administracyjnym, co tutaj odpowiadałoby katedrze, albo ratuszowi w tej nowej okolicy, którą zbudował teraz Yourdon. W zeszłym tygodniu trochę się pokręciłam i zorientowałam się, gdzie on mieszka. Ma kwaterę na najwyższym piętrze ratusza, z ochroną uzbrojoną po zęby. Nie wchodziłam tam, ale obejrzałam sobie niższe piętra i okazuje się, że ten cały ratusz jest bardzo podobny do kwatery kapitana na RADUG-u, na którym byłam. W takim razie bramka do kapsuły musi być na najwyższym piętrze, w chronionym pomieszczeniu obok jego mieszkania.

Janis wstaje.

— To tyle. Jak najprościej. Wszyscy mamy zaproszenia na to zgromadzenie do ratusza, pojutrze. Proponuję, żeby tam pójść. Kazałam fabrykatorowi — pokazuje machnięciem dłoni — zrobić zestawy uzbrojenia i ekranowane torby, żeby dało się to nosić bez ryzyka zdemaskowania. Reeve?

Chrząkam.

— Plan jest taki: bierzemy broń i atakujemy jak tylko Yourdon wyjdzie, żeby przemawiać. Grupa Zielona ma zabezpieczyć ratusz, wyciąć całe uzbrojone wsparcie, jakie będą mieli, i wystrzelać tyle kopii Yourdona, Fiorego i Hanty, ile się tylko da. Będą mieli kopie zapasowe, albo i po kilka żywych kopii, ale jeśli zadziałamy szybko, mogą nie zdążyć powiadomić reszty. Tymczasem Grupa Żółta pójdzie do kwater kapitana — biskupa — i wysadzi kapsułę z bramką długodystansową, odcinając ją od statku. Pytania?

Unosi się wiele rąk.

— No dobra, robimy tak. El, Bernice, Helen, Priss, Morgaine, Jill — jesteście w Grupie Zielonej z Janis, która jest głównym dowódcą. Sam, Greg, Martin i Liz — Grupa Żółta, ze mną. Ja dowodzę. Grupa Żółta, zostańcie tutaj, zrobimy odprawę. Grupa Zielona, zjedzcie obiad i wracajcie do pracy, przyjdźcie do biblioteki pojedynczo, dziś po południu albo jutro, Janis was poprzydziela, zrobi wam backupy i urządzi odprawę.

Znowu rozlega się pomruk z tyłu. Janis odchrząkuje.

— Jeszcze jedna sprawa. Najważniejsza jest operacyjna konspiracja. Ktoś coś chlapnie i wszyscy… nie, nie zginiemy. Żeby tam! Gorzej. Doktor Hanta ma tu, w szpitalu, regularną pralnię do mózgów. Jeśli ktoś tylko się zdradzi, że jest zamieszany w taki plan, oni powyłączają krótkie bramki, izolując nas wszystkich, i zaleją nas zombiakami, dopóki nie skończy nam się amunicja i noże. Potem wywiozą nas na noszach i zamienią w szczęśliwych, uśmiechniętych niewolników. Niektórzy mogą pomyśleć, że to lepsze niż śmierć — w porządku, to wasza decyzja. Ale jeśli ktoś myśli, że będzie w stanie narzucić mnie taką decyzję, i poleci z jęzorem do księży, to przekona się, jaka jest moja decyzja: zastrzelić takiego gościa na miejscu. Jeśli ktoś nie chce brać w tym udziału, niech mówi teraz albo zaczeka na górze i powie mi, kiedy reszta pójdzie. Mamy tu bramkę: możemy was zbackupować i trzymać w zamrażarce, dopóki to się nie skończy. Jeśli ktoś się boi, nie musi. Ale jeśli wyraźnie mi nie powie, to zgadza się, że ja dowodzę. A ja będę oczekiwać całkowitego posłuszeństwa, pod groźbą śmierci, dopóki nie zabezpieczymy całego statku.

Janis rozgląda się z groźną miną po zebranych. Na moment wraca Sanni, przebłyskuje przez jej skórę jak mocna lampa przez siatkę maskującą, przerażająca i dzika.

— Wszyscy zrozumieli?

Rozlega się chór potakiwań. Wtem odzywa się jedna z ciężarnych kobiet z tyłu:

— No to na co czekamy? Jedziemy!

Czas pędzi, trwa odliczanie do punktu kulminacyjnego przed nami.

Mamy problemy logistyczne. W podziemiu biblioteki dysponujemy bramką, to wspaniale — nie potrafilibyśmy się bez niej obejść — ale nie wszystko da się w niej wytworzyć. Żadnych rzadkich izotopów, więc nie da się po prostu wysadzić kapsuły atomówką. Nie mamy też szablonów, żeby zrobić ludzkie czołgi czy bezzałogowe samoloty bojowe, w zasadzie niczego poza bronią osobistą. W bramce A nie da się zrobić bramek T, więc musimy obywać się bez technologii tuneli czasoprzestrzennych. To z kolei skreśla miecze worpalne. Gdybyśmy mieli odpowiednią ilość czasu i nie musieli przejmować się monitoringiem, może bylibyśmy w stanie obejść te ograniczenia, Janis mówi jednak, że maksymalny dopływ surowca do tej bramki wynosi sto kilogramów na godzinę. Podejrzewam, że Fiore, czy kto tam zainstalował to ustrojstwo w bibliotece, celowo przykręcił kurek, żeby ktoś taki jak ja nie wykorzystał bramki jako platformy inwazyjnej. Ich zabezpieczenia operacyjne są dziurawe, jak to bywa w wielu projektach prowadzonych w pośpiechu i ze zbyt małą obsadą, ale coś jednak w tej sprawie robili. Na koniec Janis mówi mi:

— Zostawię to na noc, niech zrobi kostkę plastycznego heksogenu, detonatory i jeszcze parę magazynków. Przez sześć godzin da się zmontować jakieś dziesięć kilo. Pewnie to maksymalna ilość energii, jaką możemy pociągnąć z sieci, żeby gdzieś nie włączył się alarm. Myślisz, że to wystarczy, żeby załatwić tę bramkę?

— Dziesięć kilo? — kręcę głową. — Słabo. To naprawdę nie za wiele.

Wzrusza ramionami.

— Jak chcesz ryzykować i iść na Yourdona z technologią, nad którą panuje, to proszę bardzo.

Coś jest w tym, co mówi. Jest spora szansa, że w szablonach na co bardziej zaawansowaną broń wrogowie poukrywali jakieś trojany — wszystko, co jest trochę lepsze niż ręczna broń palna i surowy materiał wybuchowy, może mieć jakieś blokady i systemy czujników, które przeoczymy. Pistolety maszynowe, które wyprodukowała, są prymitywne — stały celownik, mechaniczny spust, żadnego sterowania ruchem gałek ocznych. Nie mają nawet biometrycznej blokady, takiej, co nie pozwala wrogowi zabrać ci broni i zastrzelić cię z niej. O oczko lepsze niż moja kusza, lecz to oczko nie jest za wielkie. Z drugiej strony, nie mają w środku żadnej zdradzieckiej elektroniki, w której mogliby namieszać Yourdon czy Fiore.

— Sprawdzałaś amunicję? Na wszelki wypadek?

Janis kiwa głową.

— Grzmiący kij robić bum. Tu nie ma obaw.

— No dobra, to przynajmniej coś na pewno zadziała. — Fajnie by było zachomikować jeszcze większy zapas ogłuszaczy, ale teraz, kiedy już nie chodzę w skórze Fiorego, ciężko byłoby je skombinować.

Janis patrzy na mnie.

— Teraz. Wóz albo przewóz.

Oddycham głęboko.

— A kiedyś było inaczej?

— No tak, ale. Miałyśmy backupy, prawda? — Ramiona ma opuszczone w obronnej pozycji. — Tym razem to nasz ostatni występ. Nie spodziewałam się, że tak to wyjdzie.

— Ja też nie. — Kończę pakować torbę i się prostuję. — Myślisz, że ktoś pęknie?

— Mam nadzieję, że nie. — Gapi się na ścianę, ze wzrokiem skupionym gdzieś wewnątrz. — Mam nadzieję, że nie. — Ręka znów wędruje do brzucha. — Nie bez kozery zrekrutowałam głównie ciężarne kobiety. To zmienia perspektywę. Sama się przekonałam. — Oczy jej wilgotnieją. — Działa w obu przypadkach — ci, którzy w myślach nadal grają tu rolę, jak w grze, czują złość i lęk, a ci, którzy się pogodzili, kobiety, które przygotowują się do roli matki, wściekają się jeszcze bardziej, widząc, co ci skurwiele zamierzają zrobić z ich dziećmi. Jak przebijesz się przez strach i niewiarę, dokopiesz się do gniewu. Wydaje mi się, że z kobiet w ciąży żadna nie pęknie, a zauważ, że wszyscy mężczyźni są zwerbowani razem z partnerkami.

— To prawda.

Janis — nie, Sanni — ma umysł jak brzytwa. Wie, jak się organizuje siatkę konspiracyjnych komórek. Ale ta brzytwa ma kruche ostrze.

— Sanni, mogę cię o coś zapytać?

— Jasne. — Ton ma nonszalancki, widzę jednak drobne oznaki napięcia w zmarszczkach wokół oczu. Wie, czemu posłużyłam się tym imieniem.

— Co będziesz robić po wszystkim? — Szukam odpowiednich słów. — Chcemy zamknąć się w bąblu tego malutkiego ustroju, jak w epoce kamienia łupanego, w statku na całe pokolenia… nie wydostaniemy się stąd przez gigasekundy, dziesięć giga minimum! Chyba że zaczniemy się pauzować. Myślałam, że ty chcesz uciec, wydostać się i ostrzec wszystkich. Zniszczyć YFH od zewnątrz. A tu powstaje plan, w którym zawalamy sobie podkop na łeb. Co chcesz zrobić potem, kiedy się odetniemy od świata?

Sanni patrzy na mnie takim wzrokiem, jakby wyrosła mi druga głowa.

— Chcę mieć święty spokój. — Rozgląda się nerwowo po piwnicy. — Ten loch przyprawia mnie o gęsią skórkę. Idźmy zaraz do domu. Posłuchaj, Reeve… Robin, to miejsce w sam raz dla nas. To Szklany Dom. Tutaj po wojnie wysyłano pouszkadzanych ludzi. Tych, którzy potrzebowali reprogramowania, rehabilitacji. To miejsce dla Yourdona, Fiorego i Hanty… ale nie wydaje ci się, że także w sam raz dla nas? — Robi udręczoną minę.

Zastanawiam się przez minutę.

— Nie, nie wydaje mi się. — Potem zmuszam się do dodania: — Ale może mogłabym nawet to polubić, gdybyśmy nie byli pod taką presją… z ich strony.

— Tak pierwotnie miało być. Wypoczynek, przyjemna emerytura, kompres na zmordowane czoło. Idź do domu, do Sama. — Rusza w górę schodami, nie oglądając się na mnie. — Pomyśl o tym, co zrobiłaś, co zrobił on. Mam krew na rękach i dobrze o tym wiem. — Jest w połowie drogi, muszę się ruszyć, żeby za nią nadążyć. — Nie wydaje ci się, że trzeba chronić świat przed takimi jak my?

Riposta przychodzi mi do głowy dopiero na szczycie schodów.

— Może. Może i masz rację, robiłyśmy straszne rzeczy. Ale była wojna, i to było konieczne.

Bierze głęboki wdech.

— Chciałabym być taka pewna siebie.

Mrugam. Ja — pewna siebie? Dopóki nie znalazłam jej tutaj, zalęknionej i osamotnionej, Sanni zawsze była dla mnie wzorem pewności siebie. Teraz, gdy zniknęła reszta konspiratorów, wydaje się zdezorientowana i jakby zagubiona.

— Nie mogę sobie pozwolić na wątpliwości — przyznaję. — Jeżeli je do siebie dopuszczę, zaraz się całkiem rozkleję.

Posyła mi promienny uśmiech, jak pierwszy rozbłysk na poligonie. — Robin, nie rób tego. Liczę na ciebie. Jesteś całą moją armią.

— Nie ma sprawy — mówię. I każda z nas idzie w swoją stronę.

Ja idę do domu, z zarzuconą na ramię ekranowaną torbą. Dzisiaj nie jest dobry dzień na przejażdżkę taksówką, zwłaszcza teraz, kiedy jest pewna szansa, że trafi się na Ike’a. Z jakiegoś powodu wszystko wydaje się jaskrawsze, trawa zieleńsza, niebo bardziej niebieskie, a zapach rabatek z kwiatami przed miejskimi budynkami jest przytłaczająco słodki i osobliwy. Mam wrażenie, że skóra naładowała mi się elektrostatycznie, cebulki z włoskami stoją na baczność. Żyję, uświadamiam sobie. Jutro o tej porze mogę już nie żyć, nie żyć na zawsze, bo jeśli nam się nie uda, klika YFH będzie nadal panować nad bramką T, a ich współspiskowcy nie zawahają się przed skasowaniem wszystkich naszych kopii, jakie tylko znajdą. Może najwyżej zostanę częścią historii, wyschniętym na pieprz obiektem badawczym, jeśli w ogóle będzie jakaś kolejna generacja historyków.

A jeśli jednak jakoś uda mi się przeżyć, będę tu uwięziona przez kolejne trzy nieulepszone żywoty.

Mam mieszane uczucia. Wcześniej, kiedy szłam na akcję — o ile to pamiętam — nie przejmowałam się, że zginę. Ale wtedy nie byłam człowiekiem. Byłam batalionem czołgów. Mogłam zginąć naprawdę tylko w przypadku, gdyby nasza strona całkiem przegrała wojnę.

Teraz natomiast mam Sama. Wzdrygam się na myśl, że znajdzie się w niebezpieczeństwie. A myśl, że oboje jesteśmy na łasce i niełasce kliki YFH, budzi całkiem inny niepokój. Zegnij kark, poddaj się i wszystko będzie dobrze: to echo jej decyzji, powracającej, żeby mnie prześladować. Odrzuciłam ją przecież. Jest jednak częścią mnie. Niepodzielną, nieuniknioną. Nigdy nie ucieknę przed świadomością, że się poddałam…

Dociera do mnie, że Sanni też się poddała. Nie uległa Yourdonowi i Fioremu, lecz wzięła sobie do serca koniec wojny. Nie chce już walczyć; chce się ustatkować, wychowywać dzieci i pracować jako małomiasteczkowa bibliotekarka. Janis to teraz prawdziwa Sanni, tak prawdziwa, jak tylko się da. Spiskowcy może i zinfiltrowali i zdeprawowali ideę szklanego domu, lecz on i tak działa na nas swoją psychologiczną alchemią. Może to właśnie miała na myśli. Nie jesteśmy już tymi osobami co kiedyś, choć przeszłość jest nie do zmazania. Próbuję sobie wyobrazić, jak wyglądałam w oczach cywilów z siłowo opanowywanych przez nas habitatów, i mam w tym miejscu białą plamę. Wiem, że musiałam ich przerażać, ale w środku, za pancerzem, za lufami działek, to byłam ja, prawda? Tylko skąd oni mieli o tym wiedzieć? Zresztą, nieważne. Było, minęło. Muszę z tym żyć, tak jak musiałam to robić. Wówczas to była konieczność: jeśli nie chciałeś, żeby cenzurował ci pamięć zdziczały robak albo, co gorsza, sterujący nim oportuniści bez skrupułów, trzeba było walczyć. A kiedy już postanowi się walczyć, trzeba żyć z konsekwencjami. Taka jest różnica między nami a Yourdonem, Fiorem i Hantą. My pozwalamy sobie na wątpliwości, dajemy sobie spokój, tymczasem oni dalej walczą, żeby na nowo ściągnąć wojnę na swoich wrogów. Czyli na nas.

To nie są dobre myśli na teraz. Przerażające i niepotrzebne — ale nie dają mi spokoju, więc idę i próbuję je zwalczać, machając torebką i gwiżdżąc wesołą melodię. I usiłuję jednocześnie spojrzeć na siebie z zewnątrz. Oto idzie pogodna bibliotekarka, z wyglądu młoda kobieta w letniej sukience, z torebką w dłoni, pogwizduje sobie, wracając z pracy do domu. Ale odwróćmy ten obraz — teraz widzimy nękanego koszmarami byłego żołnierza, ściskającego torbę z pistoletem maszynowym, przekradającego się do kryjówki na ostatni odpoczynek przed…

No przestań wreszcie!

Tak lepiej.

Docieram do domu i chowam torbę w kuchni. W salonie gra telewizor, zrzucam więc buty i od razu tam idę.

— Sam?

Siedzi na sofie, jak zwykle, zwinięty w kłębek naprzeciwko migocącego ekranu. Trzyma metalowy pojemnik z piwem. Zerka na mnie, kiedy wchodzę.

— Sam.

Siadam obok na kanapie. Po chwili zauważam, że on w istocie nie ogląda telewizji. Wzrok ma utkwiony w patio na zewnątrz, za szklanymi drzwiami. Oddycha powoli, miarowo, pierś unosi mu się i opada rytmicznie.

— Sam.

Zerka na mnie, chwilę później unosi kąciki ust.

— Co, dużo miałaś pracy?

— Szłam na piechotę. — Podwijam nogi. Zapadają się w miękkich poduchach sofy. Przechylam się ku niemu, opuszczając mu głowę na ramię. — Chciałam poczuć, że…

— Jesteśmy razem.

— Tak, dokładnie tak. — Czuję jego puls, oddech ma głęboki, aż porusza korzeniami mojego świata. — Brakowało mi ciebie.

— Mnie ciebie też. — Dłoń dotyka mojego policzka, unosi się, odgarnia mi włosy z czoła.

W takich chwilach boleję, że jestem niezrekonstruowanym człowiekiem — wysepką myślącej galarety zamkniętej w kościanej skorupie, oddaloną o nieskończone milisekundy od swoich ukochanych, zmuszoną do przepychania wszystkich znaczeń kanałem o niskiej przepustowości — mową. Wszyscy ludzie to takie wysepki, otoczone bezdennymi oceanami bezmyślnego mroku. Gdybym była choć w połowie taka jak kiedyś i miała ówczesne możliwości — i gdyby Sam, gdyby Kay też chciała — moglibyśmy się zmultipleksować i poznać się tysiąc razy głębiej, niż to jest możliwe w tym niewygodnym, szeregowym człowieczeństwie. Bolesna jest świadomość, co straciliśmy, co mogliśmy razem przeżyć — ale to tylko sprawia, że pragnę go jeszcze bardziej. Poruszam się nerwowo i obejmuję go w talii.

— Dopiero teraz to mówisz?

— Bo ja uciekam. — W końcu odwraca twarz i patrzy na mnie bokiem. — Przed samym sobą.

— Ja też. — Wyzbywając się wszelkiej ostrożności, dodaję: — Czy na tym polega twój problem? Że jesteś… w takim ciele?

— Jest za bardzo podobne. — Przełyka ślinę. — Do tego, co oni chcieli ze mnie zrobić.

Nie pytam, kim byli ci „oni”.

— Chcesz uciec? Wyjść z ustroju?

Długo milczy.

— Chyba nie — mówi w końcu. — Musiałbym wrócić do postaci, którą już nie chcę być, rozumiesz mnie? Reeve, Kay była przebraniem, taką maską. Kobietą-wydmuszką. Nieprawdziwą.

Tulę się do niego mocniej.

— Wiem, że chciałeś w nią wrosnąć.

— Tak? — Unosi brew.

— Posłuchaj, a jak myślisz, dlaczego ja tu jestem?

— To racja. — Robi smutną minę. — A chcesz stąd uciec?

Tak naprawdę nie mowa tutaj o zostaniu czy ucieczce, oboje to rozumiemy, naprawdę chodzi mu o…

— Myślałam, że tak — przyznaję, bawiąc się guzikami jego koszuli. — Potem doktor Hanta zrobiła ze mną porządek i zdałam sobie sprawę, że naprawdę chcę się gdzieś zaszyć i wygoić rany, gdzieś, gdzie będę mogła być sobą. Jakaś grupa ludzi. I spokój. — Wkładam mu rękę pod koszulę, jego oddech staje się odrobinę chrypliwy. Ściskam uda. — Kochanie… Niekoniecznie tak, jak to ona obmyśliła.

Gładzi mnie po włosach. A drugą ręką…

— Rób tak, jeszcze.

— Boję się, Reeve.

— To jest nas dwoje.

Później Sam mówi:

— Też chcę tego, o czym mówiłaś.

Tracę dech.

— To. Jest. Nas. Dwoje. Ooooch.

— Skarbie.

I tak trwa nasza bez słów rozmowa, w języku, którego nie zinterpretuje żadna podludzka sztuczna inteligencja — języku dotyku i pieszczot, liczącym sobie tyle lat, co ludzki gatunek. Mówimy sobie proste rzeczy: „Nie bój się, kocham cię”. Mówimy to z pośpiechem i naciskiem, ciała wykrzykują nieme słowa zachęty. W tę ciemną noc, gdy nawzajem wyciągamy ku sobie ręce, mam odwagę przyznać, że może to wszystko jakoś się ułoży.

Nie jesteśmy skazani na porażkę.

Naprawdę?


* * *

Śniadanie spożywamy w milczeniu. Nad kawą i grzankami odchrząkuję i zaczynam starannie zaplanowaną przemowę:

— Sam, przed kościołem muszę zajrzeć do biblioteki. Zostawiłam tam rękawiczki.

— Poważnie? — Unosi wzrok. Zmarszczki niepokoju przecinają mu czoło.

Kiwam energicznie głową.

— Nie mogę iść bez nich do kościoła, to nie wypada. — Jeden z tych monitorowanych zwrotów. Brak rękawiczek nie jest jakimś naruszeniem zasad, ale stanowi dobry pretekst.

— No dobra, to chyba pojadę z tobą — mówi, z zapałem stojącego przed śluzą skazańca. — To zaraz trzeba będzie wyjść, prawda?

— Tak, już idę po torbę — dodaję.

— A ja włożę nową kamizelkę.

Unoszę brwi. Jego zmysł mody jest jeszcze bardziej wymuszony niż mój.

— Jest na górze — tłumaczy.

Przez chwilę obawiam się, że zaraz doda coś jeszcze, coś dekonspirującego, ale w samą porę udaje mu się to przełknąć. Żołądek kurczy mi się z nerwów.

— Uważaj na siebie, kochanie.

— Nic się nie ma prawa stać — odpowiada z wymęczoną ironią.

Wstaje, idzie schodami do naszej sypialni. (Naszej sypialni. Koniec z samotnymi nocami). Serce jakby zabiło mi dodatkowy raz. Czas posprzątać resztki organiczne, wstawić naczynia do zmywarki i włożyć buty.

Kiedy schodzi na dół, ma na sobie niedzielne ubranie — pod marynarką kamizelkę z wieloma kieszeniami, a w dłoni spakowaną wczoraj walizkę.

— No to ten, chodźmy — mówi, uśmiechając się do mnie słabo.

— Tak jest — mówię, zerkam na zegar i biorę swoją wielką torbę. — Jedziemy.

Do biblioteki docieramy koło dziesiątej, otwieram drzwi kluczem. Drzwi do piwnicy są już otwarte. Schodząc na dół, sięgam do torby, świadoma, że jeśli ktoś doniósł, wrogowie mogą już tam czekać. Na dole jednak zastaję tylko Janis.

— Cześć, Janis — mówię, lekko zdenerwowana.

— Cześć ci. — Opuszcza lufę. — Na wszelki wypadek.

— Ja tak samo. Sam? Chodź na dół. — Odwracam się od Janis. — Czekamy jeszcze na Grega, Martina i Liz.

— Tak jest. — Janis wskazuje kupkę szarawych kostek na jednym z krzeseł. — Sam? Chyba będzie lepiej, jeśli ty to poniesiesz.

— Jasne. — Sam podchodzi do niej i unosi jedną kostkę. Ściska ją kontrolnie, potem wącha. — Hm, pachnie sukcesem. A detonatory?

— Na kanapie. — Zauważam stosik zapasowych magazynków i biorę kilka, potem sprawdzam, czy są załadowane. — A gdzie mechanizmy zegarowe?

— Się robią. — Janis wskazuje asembler. — Musimy też zsynchronizować zegarki.

— Dobra.

Bez słuchawek i inteligentnych radionadajników niewiele by się nam udało, są one jednak ostatnie na liście, bo za bardzo rzucają się w oczy. Są bardziej podatne na sabotaż niż metalowe rury i chemiczne materiały wybuchowe. Szybciej niż tamte zabytki wywołają w bramce jakiś alarm. Jeśli radia nie zadziałają, plan B jest prymitywny — zsynchronizowane mechaniczne zegarki i umówiona pora, o której zaczynamy strzelać.

Sam upycha kostki heksogenu po kieszeniach kamizelki, która wydyma mu się w pasie, jakby przybrał nagle na wadze, a kiedy naciąga na nią marynarkę, nie dopina się. To, co robi, kojarzy mi się z jakimś znajomym z przeszłości, z czymś niepokojącym, ale za dobrze nie pamiętam. Kręcę głową, wychodzę na górę i czekam za kontuarem.

Parę minut później przyjeżdżają razem Martin i Liz. Wysyłam ich do piwnicy. Zaczynam się już denerwować, kiedy pojawia się Greg. Robi się mało czasu. Jest 10.42, zgromadzenie zacznie się za jakąś kilosekundę.

— Coś cię zatrzymało?

— Słabo się czuję — odpowiada Greg. Wygląda tak, jakby coś pił. — Nie mogłem zasnąć. Miejmy to już z głowy, co?

— Tak. — Kieruję go do piwnicy. — Tam są wszyscy.

Dziesięć minut do godziny zero. Drzwi się otwierają, wychodzi Janis.

— Dobra, ja jadę i zaczynam występ przed publiką — mówi. Blady uśmiech. — Powodzenia.

— Nawzajem. — Pochyla się ku mnie, ściskam ją przez moment i już rusza, idzie pieszo z biblioteki do ratusza.

— A gdzie Sam? — pytam.

— Miał coś jeszcze do załatwienia — mówi Liz, trochę pogardliwie. — Nerwy.

Chwilę później Sam pojawia się na schodach.

— No chodź, chcesz przegapić rozpoczęcie?

Otwieram usta.

— To ruszamy?

Fragmenty mojej pamięci zbiegają się w jeden moment: Jest nas pięcioro, trzech mężczyzn i dwie kobiety. Idziemy Main Street do ratusza. Wszyscy w niedzielnych ubraniach, z drobnymi modyfikacjami — kamizelka Sama, moje buty, torba Martina. Dyskretne słuchaweczki szumią każdemu w lewym uchu, cieliste mikrofony wiszą równolegle do konturu szczęki. Profeska.

— Wmieszamy się w tłum, potem, kiedy wszyscy pójdą do auli, odbijemy w lewo do wyjścia ewakuacyjnego. Do zobaczenia po drugiej stronie.

Misja. Napięcie. Bijące serce, nerwy. Na palcach delikatny zapach oleju mineralnego. I typowa, zwiększona czujność.

Kohorty i parafie zwykłych obywateli — współwięźniów — zbierają się na schodach oraz w otwartej sali recepcyjnej największego gmachu na Main Street. Niektórych rozpoznaję, większość jest anonimowa.

Jen wyłania się z tłumu i z uśmiechem idzie wprost ku mnie. Cała lodowacieję w środku.

— Reeve! Wspaniale, prawda?

— Tak, prawda — odpowiadam, odrobinę zbyt chłodno, bo gapi się na mnie, mrużąc oczy.

— No to przepraszam — mówi i odwraca się na pięcie, jakby miała odejść, po czym nieruchomieje. — Myślałem, że będziesz się cieszyć.

— Bo się cieszę. — Unoszę brwi. — A ty?

— Ha! — Z pogardliwym grymasem odtacza się i przykleja Chrisowi do ramienia.

Zimny pot pływa mi tam i z powrotem po kręgosłupie — głównie z potwornej ulgi — i kieruję się do tabliczki „Wyjście ewakuacyjne”, która znajduje się dogodnie blisko toalet. Przystaję na sekundę, żeby się rozejrzeć i zerknąć na zegarek (trzy minuty do godziny zero), a potem nacisnąć drążek na drzwiach. Drzwi otwierają się ze zgrzytem, wchodzę na betonową klatkę schodową.

Klik. Rozglądam się. Liz opuszcza lufę. Jakaś wolna dziś jestem, myślę bezradnie. Wyciszam mikrofon.

— Dwie minuty — mówię, cofając się do rogu naprzeciwko wnęki, gdzie się schowała.

Kiwa głową. Sięgam do torby, wyciągam pistolet, utykam zapasowe magazynki po kieszeniach i rzucam torbę pod nogi. Klik. Tym razem to ja.

Minuta. Sam, Greg i Martin, ten ostatni jakby nieco przygnębiony.

— Za mną.

Parę tygodni temu, w kradzionym ciele Fiorego, zbadałam ten obszar — z niezwykłą ostrożnością, uważając, żeby Yourdon był wówczas zajęty gdzie indziej. Na parterze jest hall i wielka aula, oraz parę rzeczy opisanych na mapie jako „sale rozpraw”. Pierwsze piętro, przez które przechodzimy bez zatrzymywania, jest zajęte w całości przez biura. Na drugim… no, tu zbyt długo nie przebywałam. Docieramy do drzwi, stajemy.

— Zero — mówię, śledząc sekundnik zegarka.

Sekundę później dźwięczy mi w uchu:

— Start! — To głos Janis.

Greg ekspresowo otwiera drzwi, Martin i Liz przechodzą w przysiadzie, krzyczą, że korytarz o gołej podłodze jest czysty. Prowadzę nas dalej, do kolejnych drzwi, Greg pcha drążek po naszej stronie. Dywan. Krótkie, wąskie przejście. Yourdon już na pewno wyszedł, prawda? Pędzę naprzód i ląduję w nudnym, niewyróżniającym się salonie, urządzonym w ciemnowiecznym stylu, nie licząc gładkiego, białego bąbla bramki A w narożniku.

— Jesteśmy — mówię. — Rozdzielić się.

Nie jesteśmy fachowcami od wchodzenia do mieszkań. Gdyby tu była uzbrojona ochrona, niewątpliwie stanowilibyśmy łatwy łup. Ale apartament jest pusty. Trzy sypialnie, salon, gabinet — z biurkiem, starożytnym terminalem komputerowym i książkami — oraz kuchnia, łazienka i jeszcze jeden pokój, zastawiony pudłami. Pusty. Ani ludzi, ani anachronizmów w rodzaju bramki długodystansowej.

— Co teraz? — pyta Sam.

— Sprawdzimy z przodu.

Podchodzę do frontowych drzwi mieszkania, Greg przepycha się obok mnie i je otwiera. Wychodzi, ja idę za nim, żeby zobaczyć gdzie jesteśmy. Wtedy ziemia podskakuje i wali mnie w kolana we wstrząsie zbyt basowym, żeby nazwać go hukiem.

— Alarm kod jeden — mówi Janis w uchu, umówiony kod Grupy Zielonej.

To była bomba, myślę oszołomiona.

Za mną coś szczęka, potem rozlega się krzyk bólu. Okręcam się, i to mi ratuje życie, bo krótka seria z broni prześlizguje się obok i trafia w Liz, która podryguje, kiedy uderzają w nią pociski. Ja obracam się dalej, opadam na jedno kolano i strzelam serią, która kończy magazynek i niemal wykręca mi nadgarstki.

— … — mówi do mnie Janis w dzwoniących uszach.

— Powtórz. — Gapię się na Grega. Na coś, co kiedyś nim było. Ktoś za mną wydaje potworne odgłosy. Chyba Liz. — Mamy czerwony alarm, dwóch rannych.

— Powiedziałam: alarm kod dwa — mówi Janis. — Mają worpalny…

Uszy wypełnia mi różowy szum, sygnał przerywa: inteligentne radia kontra heurystyczne zagłuszacze.

— Idziemy! — drę się do Sama, który nachyla się nad Liz. — Za mną.

Stoimy na platformie u szczytu schodów. Jeden bok budynku zajmuje mieszkanie Yourdona, natomiast po drugiej stronie… są drzwi. Pędzę do nich, przeładowując w biegu. Greg próbował mnie zabić, dociera do mnie. Co znaczy, że ich ostrzegł. Więc…

Zatrzymuję się po jednej stronie drzwi, gestem wołam Sama na drugą. Potem biorę się w garść i wywalam w nie cały magazynek, na wysokości pasa.

Podczas gdy dzwoni mi w uszach i z trudem wtykam do pistoletu kolejny magazynek, Sam kopie drzwi i szybko strzela w głowę policyjnemu zombiakowi leżącemu pod ścianą. (Jeszcze się ruszał, a ręka pełzła mu do strzelby; dwa inne ciała obok ani drgną). Widząc, jak dobrze sobie radzi ze szturmem, przez moment czuję chłód — skądś to znam. Żadnego wahania. Liz za nami dalej jęczy, a Martin zda się na nic.

— Co to za miejsce? — pytam na głos.

— Jakieś biura. — Sam kopie drzwi i wchodzi przez nie w przysiadzie. — Nowoczesne.

Idę za nim. Kolejne drzwi są solidniejsze i wychodzą na przeszkloną galerię nad salą z biurem na otwartym planie, z korporacyjnym asemblerem po jednej stronie i szeregiem szklanych drzwi…

— To to, co myślę?

Bingo.

— Bramki — mówię. — Stacja rozgałęziająca. Jak tam zejdziemy…?

— Dzień dobry, Reeve — słyszę w słuchawce głos, od którego cierpną mi zęby. — To się nie ma szans udać.

Skąd Fiore wytrzasnął słuchawkę? Od Grega? Czy złapali kogoś z Grupy Zielonej?

Sam ma taką minę, jakby dostał obuchem. Szczęka dosłownie mu opadła. Zbyt późno uświadomiłam sobie, że jest na tej samej linii.

— Przegrałaś, Reeve — rzuca nonszalancko Fiore. W tle słyszę jakieś hałasy. — Wszystko wiemy o spisku. W sali z bramkami są strażnicy, a jeśli przejdziecie przez nich i dostaniecie się do kapsuły z bramką, zginiecie — tam jest włączona laserowa zapora. Jestem bardzo rozczarowany tym, co robisz, ale możemy się jeszcze dogadać, jeśli odłożycie te pukawki i się poddacie.

Przytykam palec do ust i czekam aż Sam kiwnie głową, że rozumie. Potem idę do drzwi, za którymi są schody na dół, do sali z bankiem bramek krótkodystansowych. Nie chcę pokazać Samowi, jak beznadziejnie się poczułam.

— Gówno wiesz, Fiore — mówię beztrosko.

— A wiem. — Pobrzmiewa samozadowoleniem. — Pechowa śmierć Grega i cała konspira jest bezcelowa. Po prostu przegraliście. Nie dacie rady…

Wyrywam słuchawkę z ucha i odrzucam ją, zamaszyście gestykulując, żeby Sam zrobił to samo. Wyciąga ją z ucha i wytrzeszcza oczy. Gdy już ma ją rzucić, rozlega się podwójny huk. Zgina się wpół, rzadka czerwona mgiełka tryska mu z palca wskazującego i kciuka lewej dłoni.

— Sam! — wrzeszczę. Ściska ranioną dłoń, dysząc. — Sam! Mamy tylko kilka sekund! Fiore nie może nas zatrzymać, inaczej już by tu był! Sanni go blokuje! Musimy wysadzić bramkę, zanim się uwolni! Dawaj kamizelkę!

— Nie mam wyboru… — Robi chrapliwy wdech i kręci głową. — Reeve.

Rzucam broń pod nogi i biorę go za ramiona.

— Co, kochanie?

Straszna jest ta chwila czułości, widzę bowiem ból w jego oczach.

— Przepraszam — mówi łamiącym się głosem. — Nie potrafiłem być taki, jak chciałaś.

— Co…

Jego zdrowa pięść, ciągle zaciśnięta na kolbie karabinka, wali mnie w potylicę i wysyła prosto do ciemnej jamy, z której wydobywam się dopiero, kiedy jest już o wiele za późno.

Загрузка...