Witamy w Niewidzialnej Republice.
Niewidzialna Republika to jeden z ustrojów powstałych na gruzach Republiki Byt w rezultacie szeregu wojen cenzorskich, szalejących pięć do dziesięciu gigasekund temu. Podczas tych wojen rozpadła się sieć długodystansowych bramek T łączących ze sobą podsieci hipermocarstwa i pozostawiała po sobie luźne sieci, z rzadka połączone bramkami asemblerowymi, uzbrojonymi w firewalle i najemników pod bronią. Każdego przybysza poddawano przymusowej dezasemblacji i kontroli pod kątem wrogich cech, odbudowywano i dopiero potem wpuszczano do środka. Bitwy szalały na pozbawionych powietrza kriogenicznych ugorach mieszczących długodystansowe bramki łączące wojujące ustroje, wypuszczone przez stronnictwa Cenzorów robaki redakcyjne czaiły się w oprogramowaniu każdej bramki A, którą udało im się zakazić, a ich wirusowy ładunek bezlitośnie kasował z mózgów przechodzących przez bramki uchodźców wszelką wiedzę o przyczynach konfliktu.
Jak niemal wszystkie ludzkie ustroje od czasów Akceleracji, Republika Byt mocno polegała na bramkach A, używając ich do produkcji, routingu, przełączania i filtrowania pakietów oraz innych operacji niezbędnych cywilizacji sieciowej. Zdolność baterii nanoasemblerów do dekonstrukcji i powielania artefaktów i organizmów na bazie surowego atomowego surowca sprawiła, że stały się niemal niezbędne — nie tylko do celów produkcyjnych i medycznych, ale i do wirtualnego transportu (łatwiej upchnąć jednocześnie do bramki T sto transferowych szablonów niż sto fizycznych ciał) i firewalli filtrujących na poziomie molekularnym. Nawet kiedy wojna naraziła bramki na ryzyko zainfekowania robakami prowadzącymi wrogą działalność, nikt nie chciał obywać się bez bramek — starzenie się i zniedołężnienie, padnięcie ofiarą chorób czy obrażeń wydawało się czymś gorszym niż ryzyko zniekształcenia pamięci. Nieliczni paranoicy, odmawiający przechodzenia przez zarobaczone asemblery, wymarli ze starości albo nawarstwiających się obrażeń; natomiast ci, którzy wciąż z nich korzystali, nie mogą być już niczego pewni — nie wiadomo, co właściwie te robaki chciały ukryć, ani nawet kim byli sami Cenzorzy.
Stres związany z cenzurą sprawił jednak, że ludzie przestali dowierzać wszystkim bramkom, których sami nie kontrolowali. Nie da się cenzurować danych czy masy przepływającej przez bramkę T, która jest po prostu łączącym dwa odległe punkty tunelem skręconej czasoprzestrzeni. Zatem na takie bramki przestawiła się cała, nawet krótkodystansowa, komunikacja, a nowe asemblery masy stały się rzadkością, ponieważ nikt już nie ufał ocenzurowanym bramkom A. Nastąpił gospodarczy krach, potem rozpad łączności, kiedy całe sieci bramek T — sieci o dużym stopniu wewnętrznej spójności, niekoniecznie bliskie siebie w sensie przestrzennym — zaczęły odłączać się od globalnej sieci. Byt przeszedł w Niebyt i na terenie będącym niegdyś miriadą publicznych przestrzeni o otwartej topologii wyrosły groźne zbrojne posterunki, kontrole graniczne między izolowanymi przez firewalle wirtualnymi republikami.
To było kiedyś, a teraz jest teraz. Niewidzialna Republika była jednym z pierwszych ustrojów-sukcesorów. Zbudowano wewnętrzną sieć bramek T i zaciekle broniono jej przed dostępem z zewnątrz, dopóki nie udało się stworzyć pierwszej generacji nowych bramek A, pieczołowicie wyprodukowanych od zera — od poziomu ręcznie litografowanych macierzy kwantowych kropek. Niewidzialni zaczynali jako grupa uczelni, które jeszcze w czasach wojen stworzyły rozproszoną, zaufaną sieć i wciąż zachowują te akademicko-wojskowe korzenie. Scholastium widzi w wiedzy potęgę i stara się odbudować dane stracone podczas kolejnych ciemnych wieków — chociaż jednocześnie toczy się ożywiona debata, czy to naprawdę dobry pomysł, odkrywać na nowo przyczynę cenzury. Podczas tej wojny niemal każdy stracił fragment swojego życia, a dziesiątki milionów zginęły całkowicie — odtwarzanie warunków początkowych dla najgorszego holokaustu od czasów XXIII wieku nie jest więc kwestią pozbawioną kontrowersji.
Paradoksalnie, Niewidzialna Republika stała się teraz miejscem, gdzie wielu ludzi przychodzi zapomnieć o przeszłości. Ci, którzy pozostali ludźmi (przez edycję w bramkach A chroniąc się przed starczym zniedołężnieniem), wcześniej czy później muszą nauczyć się zapominać. Czas to żrący płyn, rozpuszcza motywację, niszczy ciekawość i wysysa z życia wszelką radość. Zapominanie to jednak kłopotliwy proces, podatny na błędy transkrypcji i uszkodzenia osobowości. Skasujesz nie ten wzorzec i stajesz się kimś innym. Wspomnienia są powiązane zależnościami, a zarządzanie nimi to jedna z najwyższych sztuk medycznych. Stąd wysoki status i potęga zasobowa chirurgów-spowiedników, w których ręce oddało mnie poprzednie ja. Uczyli się, analizując szkody zadane ofiarom wojen cenzorskich. Tak oto wczorajsza potworna zbrodnia prowadzi do dzisiejszego zabiegu medycznego.
Parę dób — prawie pół dekady — po mojej pogawędce z Piccolo-47 znów jestem w klubie dla rekonwalescentów, dzierżę drinka i rozkoszuję się łagodnymi halucynacjami, jakie produkuje w połączeniu z puszczaną mi przez klub łagodną muzyczką. Przegłosowano gorący dzień i większość imprezowych gości siedzi na zewnątrz, gdzie wyhodowali sobie basen. Ja natomiast studiowałem, próbowałem dowiedzieć się czego się da o konstytucji i tradycjach prawnych Niewidzialnej Republiki, ale to ciężka praca, więc przyszedłem trochę się rozerwać. Zostawiłem w domu miecz i szarfę duelisty. Zamiast tego mam na sobie czarne legginsy i luźną bluzę ozdobioną gąbką Mengera z pustych kieszeni zszytych z mniejszych kieszeni, a te z jeszcze mniejszych, niemal po granicę widoczności — utkanych w nieważkości przez hordy maleńkich maniakalnych pajączków, których geny podobno zaprogramował jakiś ogarnięty nerwicą natręctw krawiecki topolog. Jestem z siebie dość zadowolony, bo moja ostatnia terapeutka-zastępca, Lutnia-629, powiedziała, że robię duże postępy. I pewnie dlatego nie dość się pilnuję.
Siedzę sobie sam przy stoliku i nikomu nie przeszkadzam, gdy nagle, całkiem bez ostrzeżenia, dwie dłonie zakrywają mi oczy. Wzdrygam się i próbuję wstać, napinając się do pierwszego instynktownego ruchu — uniesienia przedramienia w osłonie — ale kolejna para rąk już naciska mi na barki. Uświadamiam sobie kto to, w samą porę, by powstrzymać się od walnięcia jej pięścią w twarz.
— Cześć, nieznajomy — szepce mi do ucha, wyraźnie nieświadoma tego, jak niewiele brakowało, żebym ją uderzył.
— Cześć. — W jednej oszałamiającej chwili czuję tuż przy swoim policzku zapach jej skóry; serce chce mi się wyrwać z piersi i zalewam się zimnym potem. Ostrożnie gładzę ją po twarzy. Już mam powiedzieć, że nie powinna się do mnie tak podkradać, ale wyobrażam sobie jej uśmiech i coś zmusza mnie do przybrania łagodniejszego tonu. — Zastanawiałem się, czy tu będziesz.
— Zdarza się. — Dłonie znikają mi sprzed oczu, puszcza mnie. Odwracam się, żeby zobaczyć ten psotny uśmiech. — Robisz coś ważnego?
— Nie, skąd. Naczytałem się różnych rzeczy i teraz muszę się zrelaksować. — Uśmiecham się ze skruchą. I zrelaksowałbym się, gdybyś nie testowała mojego odruchu walka-ucieczka!
— To dobrze. — Wślizguje się do loży obok mnie, opiera o mój bok i pstryka palcami na menu.
Po paru chwilach pojawia się coś w wysokiej, oszronionej szklance, przechodzące od barwy złotej na górze do błękitu na dole, parujące lekko w wilgotnym powietrzu. W mgiełce widzę przypominające Koński Łeb zgęstki, niebieskie, samopodobne smużki pary.
— Ciągle nie jestem pewna, czy to kulturalnie, pytać ludzi, czy chcą ze mną pogadać. Od moich czasów konwencja się kompletnie pozmieniała.
— Ja jestem łatwy. — Dopijam drinka i pozwalam stołowi wchłonąć szklankę. — Właściwie myślałem, żeby coś przegryźć. Jesteś może głodna?
— Może. — Zagryza dolną wargę i patrzy na mnie z namysłem. — Mówisz, że liczyłeś na to, że mnie zobaczysz.
— No. Myślałem trochę o tym, wiesz, projekcie badawczym. Kto tym rządzi i czy potrzebują jeszcze ochotników.
Mruga i lustruje mnie od stóp do głów.
— Myślisz, że już masz odpowiednią samokontrolę? Chcesz się zgłosić do… to niesamowite!
Drga mi jeden z zewnętrznych wyzwalaczy, podpowiadając, że właśnie przegląda moje publiczne metadane, widmowy obłoczek medycznych zapisów, który lata za nami jak rój wyimaginowanych pszczół, gotowy zmusić użądleniem do posłuszeństwa przy pierwszym objawie nieukierunkowanej agresji.
— Naprawdę bardzo ci się poprawiło!
— Nie chcę być w nieskończoność pacjentem. — Chyba brzmi to odrobinę nadwrażliwie. Może nie zdaje sobie sprawy, że pogłaskała mnie pod włos, ale nie lubię, jak się mnie traktuje protekcjonalnie.
— A wiesz już, co będziesz robił, kiedy miary twojej samokontroli wejdą powyżej progu dla obywateli? — pyta.
— Nie mam pojęcia. — Zerkam na menu. — Halo, dla mnie to samo — mówię stolikowi.
— A czemu? — To wygląda na niewinną ciekawość. Może dlatego postanawiam bez ogródek powiedzieć jej prawdę.
— Nie za bardzo wiem, kim jestem. Rozumiesz, moje poprzednie ja urządziło mi maksymalne pranie, prawda? Nie pamiętam, czym się zajmowałem, co robiłem, a nawet czym się interesowałem. Tabula rasa to ja.
— O rany. — Ze stolika wysuwa się mój drink. Patrzy na mnie, jakby nie wiedziała, wierzyć mi czy nie. — A masz jakąś rodzinę? Znajomych?
— Nie bardzo wiem — przyznaję.
To drobne kłamstwo. Mam bardzo mętne wspomnienia z dzieciństwa, niektóre bardzo stereotypowo intensywne, co sugeruje prostackie wzmacnianie podczas poprzednich operacji prania pamięci — czyli wspomnienia, które chciałem zachować za wszelką cenę: dwie dumne matki obserwujące moje pierwsze kroki na czarnej, piaszczystej plaży… Mam też silne, choć bezpodstawne przekonanie, że miałem jakichś długoterminowych partnerów, co najmniej gigasekundę życia rodzinnego. Jakieś niewyraźne przebłyski współpracowników, duchy innych Kotów. Niestety, choćbym nie wiem co robił, nie potrafię nikomu z nich przypisać twarzy, a to bardzo nieprzyjemna świadomość.
— Mam jakieś ogryzki, ale przeczuwam, że przed operacją pamięci byłem raczej samotny. Zwierzę organizacyjne, trybik wielkiej maszyny. Tylko że nie pamiętam, co to była za maszyna.
Świeżo rozlana krew bulgocąca i musująca w próżni. Kłamca.
— To takie przykre — mówi.
— A u ciebie? — pytam. — Zanim zostałaś lodowym ghulem?
— A, no tak! Dorastałam w trupie artystów, miałam masę braci, sióstr i rodziców. Wyznawaliśmy fundamentalizm naczelnych, wiesz? Żenująca sprawa. Ale od czasu do czasu mam kontakt z kuzynami, wymieniamy się czasem wrażeniami. — Uśmiecha się tęsknie. — Kiedy byłam ghulem, to była jedna z niewielu rzeczy, jakie przypominały mi, że mam w sobie coś z obcego.
— Ale posłuchaj, kiedy byłaś ghulem, to czy miałaś…?
Twarz jej sztywnieje.
— Nie, nie miałam.
Odwracam z zażenowaniem wzrok. Właściwie, czemu myślałem, że jestem jedynym kłamcą przy stole?
— A propos tego jedzenia — mówię, pośpiesznie zmieniając temat — ciągle testuję różne knajpki tu w okolicy. No wiesz, sprawdzam, co dobre i kto tam przychodzi. Moglibyśmy na przykład pójść coś zjeść i może spotkać takie moje znajome, Linn i Vhorę. Nie znasz ich? Też są na rehabilitacji, ale trochę dłużej niż my. Linn robi terapię zajęciową, takie improwizowane modyfikowanie środowiska, a Vhora uczy się grać na dudach.
— Masz na myśli jakieś konkretne miejsce? — Rozluźnia się natychmiast, gdy schodzimy z drażliwego tematu.
— Przyszedł mi do głowy taki ogródek w Zielonym Labiryncie, z tyłu za Skrzydłem Rzeszy. Gotuje tam dwóch facetów, tworzą historycznie nieautentyczne indonezyjskie tapas, na oczach klientów. Dla rozrywki, trochę teatralnie. Tych ich prototypów nawet nie trzeba jeść, chyba że chcesz. — Unoszę palec. — Jeśli to cię nie interesuje, wczoraj zbadałem jeszcze taką budę z kuchnią fusion, też w Zielonym Labiryncie. Robią przyzwoitą calzone z patelni, tylko nazywają ją „dizer” czy „dozer”. No i oczywiście sushi.
Kay kiwa z namysłem głową.
— Możliwe — zgadza się. Potem się uśmiecha. — Te tapas nieźle brzmią. Pójdziemy, zobaczymy ile damy radę zjeść? A potem spotkamy się z twoimi przyjaciółkami?
To nie tyle przyjaciółki, ile znajome na „cześć”, ale nie mówię jej tego. Płacę machnięciem ręki przy czytniku i wychodzimy tylnymi drzwiami, prowadzącymi na przepiękną srebrną plażę na tyłach klubu dla rekonwalescentów, a potem wchodzimy w rustykalne wrota kryjące bramkę do Zielonego Labiryntu. Po drodze Kay wyciąga z kieszeni w pasie — sprytnie zamaskowanej bramki prowadzącej do prywatnego składziku — batikowe szarawary i żakiet z czarnej koronki o oficjalnym kroju. Oboje jesteśmy boso, gdyż mimo owiewającej nam skórę bryzy i świecącego jasno słońca jesteśmy tak głęboko we wnętrzu, jak to tylko możliwe: znajdujemy się w kokonie potężnie izolowanych habitatów polatujących w odległości świetlnych kilosekund od siebie na potężnym obszarze kosmicznej czerni.
Zielony Labirynt to jedna z tych prostoliniowych rozmaitości, sam szczyt mody sprzed mniej więcej czterech gigasekund, zaraz po tym, jak powojenna fragmentacja osiągnęła dno. Jego szkielet składa się z zielonych korytarzy, prostych i przecinających się pod kątem prostym, połączonych oszałamiającą liczbą bramek T. A właściwie jest to graf rzadki, więc można wyjść drzwiami po jednej stronie labiryntu, a wylądować po drugiej, albo parę pięter wyżej, albo i dwa zakręty z podskokiem i przytupem za własnymi plecami. Wisi na tym masa osiedli mieszkalnych, wliczając i tylne wejście do mojego mieszkania, oraz jeszcze większa liczba przestrzeni publicznych w stylu kubistycznym, kącików zabaw, knajpek, miejsc do odpoczynku, centrów rozrywki, a także parę prawdziwych labiryntów z żywopłotu, imitujących te starsze o parę dziesiątków terasekund.
Nie trzeba chyba mówić, że nikt nie potrafi chodzić po Zielonym Labiryncie na pamięć czy na azymut — niektóre z bramek przesuwają się zresztą co dobę — ale mój netlink wie, gdzie idę, i puszcza przede mną świetlika. Przejście na miejsce w niekrępującej ciszy zajmuje nam jedną trzecią kilosekundy. Ciągle głowię się, czy mogę Kay zaufać, ale już wiem, że ją lubię.
Lokal z tapas jest jednym dużym pomieszczeniem, starożytne żeliwne krzesła i stoły na trawiastym podeście, nakryte kopułą, pod różowym niebem upstrzonym chmurami z tlenku węgla, szybującymi nad postrzępioną bazaltową dziczą. Słońce jest bardzo małe i bardzo jasne, i gdyby kopuła zniknęła, pewnie zamarzlibyśmy na śmierć, nim zdążyłaby nas zatruć atmosfera. Kay zerka na porośnięty bluszczem dekoracyjny łuk wokół bramki T i wybiera stolik blisko niego.
— Coś nie tak? — pytam.
— Kojarzy mi się z domem. — Ma taką minę, jakby ugryzła durian, myśląc, że to mango. — Przepraszam. Postaram się nie zwracać uwagi.
— Nie chciałem…
— Wiem, że nie chciałeś. — Wąski, krzywy uśmieszek. — Może za mało skasowałam.
— Ja się boję, że skasowałem za dużo — wymyka mi się. Wtedy Frita, jeden z dwóch właścicieli/kucharzy/projektantów podchodzi do nas i przez chwilę rozpływamy się w pochwałach jego najnowszych wytworów, oczywiście musimy także spróbować owoców pierwszego przebiegu produkcyjnego i szczegółowo je zrecenzować, podczas gdy Eri stoi nieopodal i z dumną miną brzdąka na mandolinie.
— Skasowałem za dużo — podpowiada Kay.
— Tak. — Odsuwam talerz. — Nie wiem na pewno. Stare ja zostawiło mi długi i dość ogólnikowy list. Napisany pismem szeregowym, nie przeżyciowy; zakodowany w taki sposób, żebym na pewno był w stanie go zdekodować. Starannie o to zadbał. W każdym razie, są w nim aluzje do najróżniejszych ciemnych spraw. Wiedział za dużo, rozwodził się na tym, że pracował dla Potęgi i robił złe rzeczy, aż w końcu współpracownicy zmusili go do resekcji i rehabilitacji. I urządzili mu bardzo dokładne zapominanie ze wspomaganiem. Rozumiesz, z tego co wiem, to mogę być zbrodniarzem wojennym albo kimś podobnym. Kompletnie straciłem ponad gigasekundę, a wcześniejsze życie też jest pełne dziur — nie pamiętam, czym się zajmowałem, co robiłem podczas cenzur, żadnych znajomych, rodziny, nic z tych rzeczy.
— To okropne. — Kay kładzie smukłe dłonie na moich i patrzy na mnie nad szczątkami wyjątkowo smacznej zapiekanki z bakłażanem i czosnkiem.
— Ale to nie wszystko. — Zerkam na jej kieliszek, pusty obok karafki z winem. — Napijesz się, jeszcze?
— Z przyjemnością.
Nalewa mi wina do kieliszka i unosi go do moich ust, jednocześnie pijąc z własnego i nie puszczając moich rąk. Może ten sześciokończynowy plan ciała coś w sobie ma, choć ja bałbym się zrobić sobie coś takiego; musiała przejść spore modyfikacje rdzenia, żeby móc z taką podświadomą gracją koordynować ruchy wszystkich sześciu odnóży.
— Mów dalej.
— W liście są aluzje. — Przełykam ślinę. — Mało subtelne. Ostrzega mnie, żebym uważał na starych wrogów — takich, którzy nie zadowolą się zwykłym pojedynkiem do śmierci.
— A czym? — wygląda na zaniepokojoną.
— Kradzieżą tożsamości, nadpisaniem backupu… — Wzruszam ramionami. — Albo… Nie wiem. To znaczy nie pamiętam. Poprzednie ja było kompletnym paranoikiem albo maczało palce w czymś bardzo brudnym i zdecydowało się na bardzo radykalny pakiet emerytalny. Jeśli to drugie, to mogę być w niezłym bagnie. Skasowali mi tyle, że nawet nie wiem, jak zachowują się ci ludzie, z którymi miało do czynienia, i dlaczego. Trochę sobie poczytałem, historia i tak dalej, ale to nie to samo, co uczestnictwo. — Znów przełykam ślinę, zasycha mi w ustach, bo w tej chwili ona pewnie wstanie i pójdzie sobie, a ja nagle zdaję sobie sprawę, że od jej opinii o sobie uzależniłem znaczną część własnej samooceny. — Wiesz, on pewnie był najemnikiem i pracował dla którejś z Potęg.
— O, to bardzo niedobrze. — Puszcza moje ręce. — Robin?
— Słucham?
— To dlatego nie robiłeś backupu od wyjścia z rehabilitacji? I dlatego trzymasz się miejsc publicznych i zawsze siedzisz plecami do najsolidniejszej ściany?
— Tak. — Przyznałem się i teraz nie wiem, czemu nie powiedziałem tego wcześniej. — Boję się własnej przeszłości. Chciałbym, żeby nie wstawała z grobu.
Kay wstaje, nachyla się nad stołem, bierze mnie za ręce, przyciąga moją twarz i całuje. Po chwili odpowiadam jej łakomie. Jakimś sposobem stoimy nad stołem i obejmujemy się — w przypadku Kay to bardzo dużo kontaktu — a potem śmieję się z ulgą, gdy gładzi mnie po plecach i mocno ściska.
— Wszystko dobrze — uspokaja. — Wszystko będzie dobrze.
No cóż, nie będzie, ale z nią jest dobrze i nagle mój horyzont jakby powiększył się dwukrotnie. Nie jestem już w pojedynczej celi, mam kogoś, z kim mogę pogadać, nie obawiając się przesłuchania. To olbrzymia ulga, o wiele istotniejsza niż po prostym seksie.
— No chodź — mówię — odwiedzimy Linn i Vhorę.
— Dobra — odpowiada i częściowo mnie puszcza. — Ale Robin, przecież to oczywiste, co powinieneś zrobić?
— Hę?
— No, z twoim problemem. — Niecierpliwie postukuje palcem u nogi. — Co, terapeuci nie wciskali ci tego na siłę?
— A, chodzi o eksperyment? — Prowadzę ją z powrotem w Zielony Labirynt, prosząc netlink o kolejnego świetlika. — Chciałem odmówić. To jakiś absurd. Miałbym na ochotnika mieszkać w Panoptikonie przez dziesięć czy pięćdziesiąt mega?
— Tylko pomyśl — mówi. — Zamknięte społeczeństwo mieszkające w odłączonej od sieci rozmaitości bramek T. Jak się zacznie, nikt nie wchodzi i nikt nie wychodzi, dopóki się nie skończy. A poza tym, skoro to eksperyment, obowiązują różne procedury. Dane będą zanonimizowane i przetasowane, a dokumenty ochotników będzie chronił Dział Etyki Doświadczeń Scholastium. Więc…
Przychodzi olśnienie.
— Jeśli ktoś faktycznie mnie ściga, nie będzie w stanie mnie dopaść, chyba że znajdzie się tam od początku! A poza tym, siedząc w środku, będę niewidoczny.
— Wiedziałam, że sam do tego dojdziesz. — Ściska mi dłoń. — No chodź, znajdziemy te twoje znajome. Nie wiesz, czy je też ktoś namawiał?
Znajdujemy Linn i Vhorę w leśnym zagajniku, rozkoszujące się nieskończonym letnim popołudniem. Okazuje się, że obie pytano, czy chcą wziąć udział w eksperymencie Yourdona. Linn ma ortohumanoidalne żeńskie ciało i prawie kończy rehabilitację; ostatnio zainteresowała się historią mody — ubrań, kosmetyków, tatuaży, skaryfikacji i tak dalej — i idea tego doświadczenia przemawia do niej. Vhora, dla odmiany, ma mechaciało w kształcie centaura, śliczniusie na japoński komiksowy sposób: ogromne czarne oczy, rzęsy do kompletu, idealne piersi i srokata skóra pokryta kevlarowymi łatami.
— Miałam sesję z doktorem Mavridesem — nieśmiało przyznaje Linn. Ma długie kasztanowe włosy, bladą, piegowatą skórę, zielone oczy, zadarty nosek i elfie uszy, a stylizowana na historyczną suknia zakrywa ją od szyi do podłogi. Jest zielona, pasuje do jej oczu. Vhora dla odmiany jest naga. Linn tuli się do jej boku, jednym ramieniem leniwie obejmując grzbiet i machinalnie gładząc nasadę żłobkowanego rogu wyrastającego z czoła Vhory. — Dla mnie brzmi to całkiem interesująco.
— Nie moja bajka. — Vhora jest jakby rozbawiona, choć trudno to ocenić. — Historia. I do tego czasy premorficzne. Przykro mi, ale w orto już nie wchodzę. Dwa życia mi wystarczą.
— Oj, Vhora. — Linn wzdycha z rozdrażnieniem. Jednym palcem robi coś z nasadą rogu i mech sztywnieje na moment.
— Czemu nie…?
— A o jaki dokładnie okres historyczny chodzi? — pytam ostrożnie. Szczerze mówiąc, umyślnie zignorowałem szczegółowe informacje przesłane przez Piccolo-47, dopóki Kay nie uświadomiła mi zalet zniknięcia na parę lat w zamkniętym ustroju, gdyż nie interesowało mnie mieszkanie w jaskini i polowanie z dzidą na mamuty, czy co tam Yourdon i jego współbadacze sobie wymyślili. Nie lubię, jak mi się ściemnia, a ton Piccolo-47 był co najmniej protekcjonalny. Bo wiecie, Piccolo-47 jest takim zadowolonym z siebie, skupionym na sobie specem od psychologii, który każdą sugestię, że zachowuje się lekceważąco, traktuje jak projekcję pacjenta, i nie ma zamiaru korygować błędów we własnym zachowaniu. Z mojego doświadczenia wynika, że z takimi osobnikami najlepiej radzić sobie, po prostu uprzejmie zgadzając się na wszystko co mówią, a potem to ignorując. I dlatego nie mam dokładniejszych informacji o tym przedsięwzięciu.
— No cóż, wszystkiego nam nie mówią — dodaje przepraszającym tonem Linn. — Ale trochę pogrzebałam. Profesor Yourdon, historyk, interesuje się działką, o której mam trochę pojęcia — pierwszym postindustrialnym ciemnym wiekiem, czyli od połowy XX do połowy XXI wieku, jeśli kojarzycie chronologię starej Zjemi. Współpracuje z pułkownikiem doktorem Boatengiem, który jest specjalistą od polimorficznych społeczeństw — systemów kastowych, segregacji płci, stratyfikacji według urodzenia, astrologii czy innych cech poza indywidualną kontrolą. Niedawno wypuścił parę publikacji, w których mówi, że ludzie w większości społeczeństw sprzed Monarchii Interwałowych nie mogli działać w pełni autonomicznie, gdyż mieli narzucone przymusowo społeczne ograniczenia. Poza tym, podejrzewam, że Scholastium finansuje te badania, bo mają implikacje dyplomatyczne.
Czuję, jak Kay wzdryga się lekko pod moją lewą ręką, obejmującą jej górną parę ramion. Przytula się do mnie mocniej, ja z kolei napieram na pień drzewa za plecami.
— Jak u ghuli lodowych — mruczy.
— Ghuli lodowych? — pyta Vhora.
— Nie są technicz… albo nie, raczej chodzi o to, że ciągle rozwijają technikę. Nie osiągnęli jeszcze Akceleracji. Żadnych maszyn emocjonalnych, żadnych wirtualnych ani samopowielających się narzędzi. Zero Bogompodobnych, zero bramek, zero umiejętności restrukturyzowania ciał bez zjadania trujących roślinnych ekstraktów albo kaleczenia się metalowymi nożami. — Wzdryga się lekko. — Są więźniami własnych ciał, starzeją się i rozpadają, a jeśli któryś straci kończynę, nie umieją jej odbudować. — Jest z czegoś bardzo niezadowolona i przez chwilę zastanawiam się, ile znaczyły dla niej ghule lodowe, z którymi żyła, skoro musiała przyjść tutaj, żeby zapomnieć.
— Brzmi słabo — mówi Linn. — W każdym razie, tym interesuje się pułkownik doktor Boateng. Ustrojami, w których ludzie nie mają kontroli nad tym, kim są.
— No to jak ma działać ten eksperyment? — pytam.
— Cóż, wszystkich szczegółów nie znam. — Linn gra na zwłokę. — Ale jeśli się zgłosisz, przepuszczają cię przez różne testy. Swoją drogą, nie przepuszczą cię, jeśli masz bliskich krewnych albo przyjaciół. Tylko dla samotników.
Uścisk Kay tężeje wokół mnie na moment.
— No, w każdym razie, robią ci backup i twoja kopia budzi się w środku. Przygotowali do tego eksperymentu kompletny ustrój. W materiałach piszą, że to ponad sto milionów metrów sześciennych kubatury mieszkalnej i kompletna wewnętrzna sieć krótkodystansowych bramek. To nie jest całkiem dzikie, jak surowy planetarny biom, czy coś. Ale parę kruczków jest. Nie ma dostępnych asemblerów, więc nie możesz sobie zażyczyć dowolnej struktury. Żeby dostać jedzenie, ubranie, narzędzia, wszystko jedno — musisz korzystać ze specjalnych, ograniczonych fabrykatorów, które robią tylko to, do czego masz prawo w ramach eksperymentu. Mają system pieniężny i zapewniają pracę, czyli musisz pracować i płacić za to, co skonsumujesz; to ma emulować przedakceleracyjną gospodarkę niedoboru. Ale nie jakiegoś strasznego, bo nie chcą, żeby ludzie głodowali. Drugi kruczek, hm… przydzielają ci nowe, ortohumanoidalne ciało i historię, w ramach której masz grać. Podczas eksperymentu musisz trzymać się tej przydzielonej roli. Żadnego netlinku, żadnych backupów, żadnej edycji. Jeśli się zranisz, musisz czekać, aż ciało się samo nareperuje. Rozumiecie, przed Akceleracją nie było bramek A, prawda? A żyły wtedy miliardy ludzi, więc to nie może być aż tak straszne, po prostu trzeba trochę uważać, żeby się nie uszkodzić.
— Ale o co chodzi w tym eksperymencie? — powtarzam.
Czegoś mi brakuje, tylko jakoś nie potrafię uchwycić, czego…
— No rozumiecie, to ma być symulacja społeczeństwa z ciemnego wieku — wyjaśnia Linn. — Po prostu tam żyjemy, przestrzegamy reguł, a oni obserwują. Potem to się kończy i wychodzimy. Co jeszcze wam trzeba?
— A jakie są te reguły? — Linn uśmiecha się z rozmarzeniem, tuląc się do Vhory, pieszcząc róg centaurki, który jarzy się łagodnym różem i pulsuje w rytm ruchów jej ręki. — Chcą tylko odtworzyć mikrokosmos polimorficznego społeczeństwa naszych przodków. Ciemne wieki to znaczna część naszej historii — wtedy doszło do Akceleracji — ale tak mało o nich wiemy. Może liczą, że zrozumienie funkcjonowania tamtego społeczeństwa wyjaśni, jak dotarliśmy tu, gdzie jesteśmy? Albo coś podobnego. Coś z genezą dyktatur poznawczych i wczesnych kolonii.
— Ale chodzi mi o reguły…
— Są dobrowolne — mówi Vhora. — Mają skłaniać uczestników do trzymania się roli, bo dostają punkty za postępowanie zgodne z naszą wiedzą o ciemnych wiekach, a tracą za poważne odchodzenie od tej roli. Na koniec eksperymentu punkty można wymienić na dodatkową premię pieniężną. I tyle.
Gapię się na centaurkę.
— Skąd ty to wiesz? — pytam.
— Przeczytałam protokół. — Vhora posyła mi psotny uśmiech. — Chcą, żeby ludzie współpracowali i zachowywali się spójnie, bez narzucania niczego. W końcu w każdym społeczeństwie ludzie łamią narzucone reguły, nie? Chodzi po prostu o bilansowanie kosztów i korzyści.
— Ale to tylko punktacja — mówię.
— Tak. Pewnie po to, żeby było wiadomo, czy idzie ci dobrze, czy źle.
— Jak tak, to spoko — mruczy Kay.
Ściska mnie mocno. Popołudniowe słońce w zagajniku świeci łagodnie i żółto; choć wokół brzęczą i skrobią owady, biom daje nam spokój. Linn znów się do nas uśmiecha, niezwykle jasnowidząco, i gładzi punkt na szczycie głowy Vhory. W tym geście kryje się coś otwarcie erotycznego, ale na mnie ten erotyzm nie działa.
— To jak, idziemy? — pyta mnie Kay.
— Chyba tak. — Pomagam jej wstać, a ona z kolei podnosi mnie.
— Fajnie, że wpadliście — mruczy Vhora, wyraźnie drżąc, gdy Linn znów łaskocze nasadę rogu. — Może jednak byście zostali?
— Dzięki za propozycję, ale nie — mówi łagodnie Kay. — Za kilosekundę mam terapię. Może innym razem.
— No to do zobaczenia — odpowiada Linn. Kiedy wychodzimy, Vhora jedną ręką rozwiązuje sznurowanie na plecach jej sukni.
— Szkoda, że masz tę terapię — mówię, kiedy jesteśmy za pierwszą bramką i za pierwszym rogiem. Wyciągam dłoń i Kay ją chwyta. — Myślałem, że trochę pobędziemy ze sobą.
Kay ściska mi rękę.
— Jaką terapię?
— To znaczy, ty…
— Cicho, głupi. Oczywiście, że skłamałam! Myślałeś, że podzielę się tobą z tą laską-kucykiem?
Odwracam się, opieram ją o ścianę i nagle wszędzie jej pełno, łakome dłonie chwytają, głaszczą i ściskają. Usta mają smak Kay i obiadowych przypraw, nieopisanych i egzotycznych.
Jakiś czas później wynurzamy się w dyskretnej altanie w części wypoczynkowej, której żadne z nas nie znało, gdzieś w Zielonym Labiryncie, cali spoceni, nadzy, zmęczeni i rozradowani. Wcześniej kochałem się z nagim, prywatnym ortociałem Kay, ale to zupełnie inna historia. Potrafi swymi czterema sprytnymi rękami zrobić takie rzeczy, że aż krzyczę z rozkoszy i niecierpliwości, i trzymać mnie na ostrym jak brzytwa skraju orgazmu chyba przez wieczność. Szkoda, że nie mogę się odwzajemnić jej czymś podobnym. Może któregoś dnia, kiedy pozbieram się na tyle, by odważyć się na przesiadkę do ksenomorficznego ciała. Zwykle to przywiązanie do własnego wizerunku wcale mi nie przeszkadza, lecz Kay potrafi nieźle szarpnąć moimi zahamowaniami.
Po wszystkim odkleja się ode mnie i obejmuję ją.
— Par nie biorą — mówi cicho.
— Ale mówiłaś, że ja powinienem iść.
— To prawda. — Podchodzi do tego całkiem spokojnie. Nie wiem, bo nie pytałem, czy to nadal tylko przelotny romans?
— Ale nie muszę iść.
— Skoro coś ci grozi, wolałabym, żebyś był bezpieczny.
Obejmuję dłonią jej pierś. Dygoce.
— Dadzą nam inne ciała — szepcze. — Pewnie nawet się nie rozpoznamy.
— Tobie to nie będzie przeszkadzało? — pytam zaniepokojony. — Jeśli jesteś nieśmiała…
— Mogę udawać, że to takie rozbudowane przebranie. Pamiętaj, że już to kiedyś robiłam.
O.
— Będziemy musieli skłamać. — To wymyka się wbrew mojej woli.
— Czemu? — pyta. — Przecież nie jesteśmy parą… — serce staje mi na moment — …jeszcze nie.
— Jesteś mono? Czy poli? — pytam ją.
— Jedno i drugie. — Sutek sztywnieje mi pod palcami. — Chociaż emocjonalną równowagę łatwiej zachować z jednym partnerem. — Czuję, jak jej plecy lekko się napinają. — A co, jesteś z natury zazdrosny?
Muszę się nad tym poważnie zastanowić.
— Chyba nie… ale nie jestem pewien. Za mało pamiętam. Ale… tam, gdy Linn mnie zaprosiła, chyba nie byłem zazdrosny. O ile tylko rzecz dzieje się wśród przyjaciół.
— To dobrze. — Zaczyna przysuwać się do mnie, potem unosi się na wszystkich czterech rękach i wspina, aż zaczyna górować nade mną, i tak zostaje, jak pajęcza bogini doczesnych rozkoszy. — Czyli, ściśle rzecz biorąc, nie będziemy kłamać, mówiąc, że nie jesteśmy w trwałym związku. Obiecasz mi, że poszukasz mnie tam w środku? Albo po zakończeniu, jeśli w środku ci się nie uda? Albo jeśli tam nie trafisz?
Patrzę w jej oczy z odległości paru milimetrów, widząc odbite w nich pożądanie, głód i niepokój.
— Tak — mówię. — Obiecuję.
Pajęcza bogini kiwa głową i wraca, by nagrodzić samca, przytrzymując jego rozpostarte kończyny czterema rękami i jednocześnie pracując nad nim ustami i pozostałymi kończynami. Samiec tymczasem ze swojej strony zastanawia się, czy to nie jest ich ostatnie spotkanie.
Kiedy po tej schadzce wracam samotnie do domu, ktoś usiłuje mnie zamordować.
Mimo tego, co powiedziałem Piccolo-47, ciągle nie zrobiłem sobie backupu. Ten krok wydaje mi się nieodwołalny, jakby oznaczał, że akceptuję swój nowy stan. Zbackupowanie własnej tożsamości przydaje bagażu, tak jak resekcja pamięci pozbawia go. Zdaje się jednak, że w moim przypadku naprawdę powinienem zrobić sobie backup, gdy tylko wrócę do pokoju. Kay pewnie cierpiałaby, gdybym teraz zginął i wrócił do stanu, w którym byłem, zanim się poznaliśmy. A teraz jest dla mnie ważne, by nie przysparzać jej bólu.
Może dlatego udaje mi się przeżyć.
Po wyjściu z parku wypoczynkowego rozdzielamy się, machając do siebie nieśmiało i rzucając wilgotne spojrzenia. Kay teraz naprawdę musi pójść na sesję terapeutyczną, a ja próbuję trzymać się swojego reżimu lektur i nauki, który wymaga, bym w ciągu tej doby poświęcił mu co najmniej dziesięć kilosekund. Rozstajemy się niechętnie, obolali od nowej wrażliwości. Ciągle nie jestem pewien, jak właściwie się czuję, i niepokoi mnie idea przenosin do eksperymentalnego ustroju (Czy mnie rozpozna? A ja ją? Czy zainteresujemy się sobą nawzajem w nowych ciałach i nowych punktowanych rolach?), ale w końcu jesteśmy dorosłymi osobami. Mamy prowadzić własne, niezależne życia. I jeśli tylko zechcemy, możemy się pożegnać.
Nie mam teraz ochoty na niczyje towarzystwo (poza Kay), więc kiedy zmierzam do domu przez graf bramek T łączących Zielony Labirynt, każę netlinkowi się zanonimizować. Ludzie są widoczni dla mojego nerwu optycznego jako poruszające się w majestatycznej ciszy słupy mgły, a ich netlinki filtrują w ten sam sposób moją osobę.
Jednakże nierozpoznawanie ludzi to nie to samo co nieświadomość czyjejś obecności. Zresztą musisz mieć możliwość omijania przechodniów, nawet nie wiedząc, kim są. Mniej więcej w połowie drogi zauważam, że jeden ze słupów mgły idzie za mną, przeważnie pozostając o bramkę lub dwie z tyłu. „Bardzo interesujące”, mówię sobie, obserwując odruchy, o których posiadanie dotąd się nie podejrzewałem. Mówię netlinkowi, żeby oznaczył ten słup jasnoczerwoną plamą i cały czas przekazywał mojemu zmysłowi pozycyjnemu jego położenie. Da się to zrobić bez łamania anonimowości — to jedna z najstarszych sztuczek w podręczniku śledzenia i tropienia. Idę dalej, starając się nie zdradzać, że zauważyłem ów cień.
Zamiast wracać drogą, jaką szliśmy w tamtą stronę, idę przez Zielony Labirynt prosto ku korytarzowi swojego mieszkania. Słup mgły mnie śledzi, a ja nonszalancko wsuwam lewą dłoń w wielką biodrową kieszeń kurtki, wymacując w gąbczastej rozmaitości bramek T odpowiedni otwór.
Kiedy mój cień wkracza do akcji, idę wzdłuż bocznej nawy w świątyni szkieletów-olbrzymów. Wokół nikogo nie ma, pewnie dlatego wybiera właśnie tę chwilę. Rzuca się na mnie, myśląc, że go nie widzę, ale zdradza go znacznik w moim netlinku — w lewym oku mam liczoną na bieżąco odległość i gdy tylko zaczyna ona raptownie maleć, wyłączam filtr anonimizujący, odwracam się i wyciągam broń.
Przeciwnik jest małym, niepozornym mężczyzną — orzechowa cera, czarne włosy, wąskie oczy, żylasta budowa ciała — nosi równie niepozorny kilt i kamizelkę; właściwie jedyną niezwykłą rzeczą jest jego miecz — nie taki do pojedynków, ale wspomagany energetycznie drut z monowłókna, nawet diamentowy pancerz tnący jak powietrze. Jest niewidzialny, poza żarzącym się na końcu czerwonym koralikiem, ponad dwa metry od jego prawej dłoni.
Jaka szkoda. Spinam się, naciskam spust na ułamek sekundy, potem puszczam go i próbuję, mrugając, pozbyć się okropnych fioletowych powidoków. Przeraźliwy grzmot, nieprzyjemny zapach ozonu i spalonego mięsa, a mnie bolą ręce. Głownia miecza zaczyna podskakiwać na kamieniach, pośpiesznie uskakuję jej z drogi — nie chcę przypadkiem stracić stopy — a potem się rozglądam, ufając, że kątem oka dostrzegę, czy jest tu ktoś jeszcze.
— Szuja! — syczę w stronę pana Usmażonego.
Czuję się dziwnie mało wstrząśnięty tym, co zrobiłem, chociaż szkoda, że te powidoki nie ustępują szybciej — miotacza powinno używać się z ochronnymi goglami, ale nie miałem czasu, żeby je wyciągnąć. To prosta broń, zwykła mała bramka T, połączona (przez drugą parę bramek T działających jako zawór) z punktem orbitującym w fotosferze gwiazdy-nadolbrzyma. Jest brudna, ma mały zasięg, da radę wszystkiemu oprócz pełnej wojskowej zbroi, a ponieważ składa się tylko z pary powiązanych superstruną tuneli czasoprzestrzennych, nie da się jej zablokować. Co do minusów — dzwoni mi w uszach, już czuję, że skóra twarzy swędzi od popromiennych oparzeń, a poza tym nadtopiłem parę krypt. Używanie miotaczy w pojedynku jest niekulturalne — podobnie jak każdej innej broni, która nie jest napędzana wyłącznie mięśniami ręki — i zapewne dlatego się tego nie spodziewał.
— Nie przychodzi się z nożem na strzelaninę — mówię panu Usmażonemu, odwracając się. Jego prawa ręka zastanawia się nad tym przez chwilę, po czym odpada.
Reszta podróży do domu mija bez niespodzianek, ale, docierając do celu, cały się już trzęsę i dzwonią mi zęby. Zamykam drzwi i każę im stopić się ze ścianą, po czym zwalam się na stojące pośrodku krzesło, jedyny mebel, kiedy łóżko jest schowane. Czy wiedział, że nie mam backupu? Zdawał sobie sprawę, że moje poprzednie ja nie skasowałoby wszystkich obronnych odruchów albo że wiem, gdzie w Niewidzialnej Republice można skombinować miotacz? Nie mam pojęcia. Wiem natomiast, że ktoś próbował zabić mnie z zaskoczenia, bez świadków i bez typowego zmartwychwstania po pojedynku, co sugeruje, że chcą mnie na jakiś czas wyłączyć, żeby zdążyć znaleźć moje backupy i w nich pogrzebać. A to już próba kradzieży tożsamości, czyli przestępstwo przeciwko człowiekowi, które według większości ustrojów jest o parę stopni cięższe niż zabójstwo. Nie ma już przed tym ucieczki. Pójdę zrobić sobie backup, a potem poszukam azylu w eksperymencie Yourdona. Skoro jest to izolowany ustrój, odłączony na czas projektu naukowego od rozmaitości, powinno być tam bezpiecznie jak nigdzie. O ile tylko żaden z moich prześladowców też się do niego nie zapisał…