15. Rekonwalescencja

Następny poranek zaczyna się kiepsko, porozbijany na odłamki jak przewrócony wazon:

— Znowu fugi. Reeve, coraz z tobą gorzej.

Jego wielka dłoń obejmuje moją, małą. Bladą i słabą. Gładzi mnie kciukiem po wierzchu nadgarstka. Patrzę mu w oczy, widzę w nich smutek i zastanawiam się, dlaczego…

Dwie żmijowe główki z ciekłego metalu gryzą mnie w przegub, krzyczę, odsuwając się, gdy wstrzykują mi łagodzące odrętwienie. Trzymająca je kobieta to złotoskóra bogini o płonących oczach.

Znowu jestem czołgiem, batalionem czołgów, spadam przez lodowatą noc ku habitatowi wroga — czy to przyszło później? Odłączam się od interfejsu wirtuala i kręcę głową, patrzę na innych graczy w salonie gier i słyszę własny szept:

— Ale to nie było tak…

Skrobanie zaostrzonego gęsiego pióra o szorstki papier, obsadka zrobiona z ludzkiej kości. Na początku nie będziesz pamiętać nic. Gdyby ci to zostawić, mogliby zanalizować twój wektor przeżyciowy i rozpoznać w tobie zagrożenie.

— Dzisiaj naprawdę z nią kiepsko. Środki wspomagające zadziałały — infekcja wyraźnie się leczy — ale w tym stanie to na nic.

— Czego pan ode mnie oczekuje? Jest niebezpieczeństwo, że popadnie w pełną następczą…

Duszący smród wnętrzności, gdy wyciągam szpadę z jego brzucha. Leży między krzewami róż w strefie pojedynkowej, w cieniu marmurowego posągu przedstawiającego wymarły gatunek latającego ssaka. Nagłe ukłucie przerażenia, bowiem jest to człowiek, którego mogłam pokochać.

— Proszę ją naprawić.

— Nie mogę. Bez jej zgody, nie mogę.

Dłoń zaciska się na czyimś przegubie, niemal boleśnie.

— Ona w tym stanie nie da zgody. Proszę tylko popatrzeć. Co pani zrobi, jeśli zacznie mieć konwulsje?

Znowu jestem czołgiem, brodzę w okropnej kałuży, krew przesącza mi się pomiędzy antypoślizgowymi palcami stóp, zamierzam się mieczem na szyję kolejnej rozwrzeszczanej kobiety, przytrzymywanej przez dwie inne moje instancje.

Lecę, koziołkując, to skrzydłami, to tyłkiem do góry, a złamany kciuk lamentuje. Czuję zapach słodkiej wody wodospadu w dole.

— Proszę to zatrzymać — mamrocze ktoś.

Mam krew na ustach, omal nie przegryzłam warg. To mnie trzymają te czołgi, naprzeciw kobiety o płonących oczach, obok niej stoi zaś mężczyzna, który mnie kocha; gdybym tylko pamiętała, jak on się nazywa.

Węże znów kąsają i piją obficie. Słońce ciemnieje.


* * *

Restart:

Dociera do mnie, że ktoś trzyma mnie za prawą rękę.

Potem, niezmierzony czas później, uświadamiam sobie, że robi to dalej. To znaczy, że jest bardzo cierpliwy, bo ja wciąż leżę w łóżku, a wokół jest bardzo jasno.

— Która godzina? — pytam, odrobinę spanikowana, że muszę wstawać do pracy.

— Ciii. Mniej więcej pora obiadowa. Wszystko w porządku.

— Wszystko w porządku?

Sam ściska mnie za rękę.

— To ile ty tu siedzisz?

— Niedługo.

Otwieram oczy i patrzę na niego. Siedzi na stołku obok łóżka. Robię minę, uśmiecham się, czy coś takiego.

— Oszukujesz.

Nie uśmiecha się, nie kiwa głową, ale napięcie ulatuje z niego jak woda.

— Reeve? Pamiętasz to?

Mrugam pośpiesznie, próbując usunąć jakiś pyłek z kącika lewego oka. Czy pamiętam…

— Dużo rzeczy pamiętam — mówię. Natomiast, ile z tego jest prawdą, to zupełnie inna kwestia.

Głowa boli od samej próby uporządkowania tego! Jestem czołgiem; jestem rozwiązłym młodym biolotnikiem, który chce się zabić, a może żałosnym przypadkiem uzależnienia od gier, albo głęboko zakonspirowanym agentem. Ale wszystkie te możliwości są o wiele głupsze i mniej prawdopodobne niż to, co podpowiada całe moje otoczenie — że jestem małomiasteczkową bibliotekarką, która miała załamanie nerwowe. Mocno trzymam go za rękę, jakbym tonęła:

— Bardzo źle ze mną było?

— Oj, Reeve, naprawdę źle. — Pochyla się nade mną, przytula, ja też obejmuję go najmocniej, jak potrafię. — Tak źle, że gorzej już chyba być nie mogło.

Cały się trzęsie, uświadamiam sobie z rosnącym zdumieniem. To jemu tak bardzo na mnie zależy?

— Bałem się, że cię stracę.

Wtulam twarz w jego szyję.

— To byłoby bardzo źle. — Teraz moja kolej zadygotać z egzystencjalnego lęku na myśl, że ja mogłabym stracić jego. W zeszłym tygodniu, w pewnym momencie, stał się moją kotwicą, azylem na wzburzonych wodach mojej tożsamości. — Mam… zresztą. Trochę mi się teraz wszystko miesza. Co się stało. Kiedy się dowiedziałeś…?

— Przyjechałem najszybciej jak mogłem — mruczy mi do ucha. — Dzwonili wczoraj w nocy, ale powiedzieli, że nie mogę przyjść, bo jest za późno. — Spina się.

— I? — ciągnę go za język. Mam przeczucie, że coś jeszcze chce powiedzieć.

— Miałaś ataki. — Ciągle jest spięty. — Doktor Hanta powiedziała, że to ostry kryzys, że trzeba ci dać utrwalacz, ale nie może tego zrobić bez twojej zgody. Powiedziałem, że ma go dać i tak, ale odmówiła.

— Utrwalacz? Czego?

— Pamięci. — Jest jeszcze bardziej spięty.

Puszczam go, czując chłód.

— A co on robi?

Doktor Hanta odpowiada mi zza moich pleców. Odwracam się twarzą do niej.

— Zapisy pamięciowe są rejestrowane na kilka sposobów, jako różnice wag na połączeniach synaptycznych oraz jako połączenia między nerwami. Ostatnia edycja i kasowanie, jakie przeszłaś, było nieudane. Zaczęłaś mieć przesłuchy. One z kolei alarmowały twój ulepszony układ immunologiczny, a potem jeszcze miałaś kontakt z infekcją mechanocytów, co bardzo pogorszyło sprawę. Gdy nowe asocjacje zaczynały się integrować, twoje własne robofagi uznawały to za sygnał mechanocytów i zabijały komórki nerwowe. Niewiele brakowało, żebyś całkiem utraciła zdolność tworzenia nowych długoterminowych zapisów asocjacyjnych — postępowało już uszkodzenie mózgu. Utrwalacz normalnie stosuje się w ostatniej fazie edycji pamięci. Użyłam go, by zrenormalizować, wykasować stare wspomnienia, które się przebijały. Przykro mi, lecz nie będziesz już mieć do nich dostępu — zachowasz te, które się zintegrowały, natomiast reszta przepadła na zawsze.

Sam puszcza mnie, a ja opieram się o niego, wbijając wzrok w lekarkę.

— Pozwoliłam pani grzebać sobie w głowie?

Hanta patrzy na mnie.

— Pozwoliłam? — powtarzam. Jestem przerażona. Jeśli zrobiła to wbrew mojej woli, to znaczy…

— Tak — mówi Sam.

— Co takiego?

— Ona… ty byłaś już bardzo daleko. — Znów się nade mną pochyla. — Ona ci opisywała, jaka jest sytuacja, i mnie też… Prosiłem ją, żeby to zrobiła, mówiła, że nie może… a potem już byłaś w delirium. Zaczęłaś bełkotać, ona cię zapytała, powiedziałaś „tak”.

— Ale nie pamiętam… — Urywam, bo jakbym coś pamiętała. Pewności jednak nie ma, prawda? — Ach.

Wbijam wzrok w Hantę. Jej oczy mają znajomy wyraz. Gapię się na nią przez długi czas. Potem zmuszam się do kiwnięcia głową, właściwie szarpnięcia, co wystarcza, żeby przerwać kontakt. Chyba wszyscy jednocześnie z ulgą wypuszczamy powietrze. Tymczasem myślę sobie: Jasna cholera, teraz już nigdy nie dojdę do ładu z własną przeszłością, tak? Tyle że alternatywa byłaby znacznie gorsza. Niespecjalnie pamiętam te ataki, wiem natomiast, co działo się pomiędzy nimi, znam skutki — ta historia się klei. To chyba będzie nowa historia mojego życia.

— Czuję się teraz o wiele lepiej — mówię ostrożnie.

Sam parska śmiechem, przeraźliwym, pobrzmiewającym histerią.

— Lepiej się czujesz? — Znów mnie przytula, a ja odwzajemniam uścisk.

Hanta się uśmiecha, chyba z ulgi, że trudna sytuacja się rozładowała. Podejrzliwy, paranoiczny zakątek mojego umysłu zapamiętuje to sobie na przyszłość, teraz jednak nawet moja jaźń tajnego agenta chciałaby przyznać, że Hanta jest tym, na kogo wygląda — ortodoksyjnie etycznym lekarzem, któremu na sercu leży wyłącznie dobro pacjenta. To znaczny postęp w porównaniu z Fiorem czy biskupem — przynajmniej jeden eksperymentator na trzech nie jest zły.

— To kiedy mogę iść do domu? — pytam z nadzieją.


* * *

Jak się okazuje, tkwię w szpitalu przez resztę dnia i zostaję na noc. Życie tutaj jest męczące, taktowane odzianymi w biel duchami wtaczającymi wózki z jedzeniem i rozmaitym sprzętem, instrumentami i ciemnowiecznymi medykamentami.

Po tej gorączce ciągle mnie boli i jestem osłabiona, ale mam już dość sił, żeby wstać i samodzielnie pójść do łazienki. Wracając, zauważam, że zasłona wokół drugiego zajętego łóżka na oddziale jest odsunięta. Rozglądam się, lecz nie widzę żadnej pielęgniarki. Biorę się w garść i podchodzę.

To Cass. Fatalnie wygląda. Nogi, od stóp po uda, ma zamknięte w jaskrawoniebieskich plastikowych rurach i uniesione drutami, tak że pościel zwisa z nich, tworząc coś w rodzaju doliny. Siniaki na twarzy zbladły do paskudnej zieleni i żółcieni, z wyjątkiem tych wokół oczu, które są jednocześnie opuchnięte i zapadnięte, zakryte obwisłymi powiekami. Nadal jest chuda, a płyn w przezroczystej torebce powoli wsącza się przez rurkę w nadgarstek.

— Cass? — pytam cicho.

Otwiera oczy i odwraca się do mnie.

— Guuu — mówi.

— Co? — Wzdrygam się. Słyszę za sobą kroki. — Dobrze się czujesz?

Podchodzi zombie-pielęgniarka.

— Proszę odsunąć się od pacjentki. Proszę odsunąć się od pacjentki.

— Co z nią? — pytam. — Co żeście z nią zrobili?

— Proszę odsunąć się od pacjentki — mówi pielęgniarka, a po chwili odpala się inny odruch: — Wszystkie pytania należy kierować do kierownictwa placówki. Dziękuję za przestrzeganie zaleceń. Proszę wrócić do łóżka.

— Cass… — próbuję po raz ostatni. Głęboka operacja pamięci sunie mi przez mózg jak płatek śniegu, zamrażając wszystko, czego dotknie. Czuję się strasznie. — Cass, jesteś tam?

— Proszę wrócić do łóżka — mówi pielęgniarka, odrobinę groźniej.

— Już idę, już idę — mówię i człapię z powrotem, od biednej, rannej Cass. Cass, którą wzięłam za Kay, na której punkcie miałam obsesję, gdy w sąsiednim pokoju przez cały czas spała prawdziwa Kay, a życie Cass było koszmarem.

Coś mi tu się nie klei w etyce. Myślę, że Hanta nie jest zła. Ale współpracuje z Fiorem i Yourdonem. Kim trzeba być, żeby robić coś takiego? Kręcę głową, krzywiąc się od dysonansu poznawczego. Kimś, kto wykonałby nielegalną operację pamięci, a potem wszczepił ofierze fałszywe wspomnienie, że dawał na to zgodę? Jeszcze raz kręcę głową. Nie wydaje mi się, żeby Hanta zrobiła coś takiego, pewności jednak mieć nie mogę. Czy jeśli po wszystkim pacjent zgadza się z lekarzem, mamy do czynienia z nadużyciem?


* * *

Jest słoneczny czwartkowy ranek, gdy Hanta przychodzi i siada koło mojego łóżka z clipboardem.

— No! — Uśmiecha się ze szczerą aprobatą. — Reeve, naprawdę świetnie się spisałaś. Szybko dochodzisz do siebie. Myślę, że już będę mogła cię wypisać. — Długopisem notuje coś na tabliczce. — Rekonwalescencja jeszcze potrwa, więc przez parę dni radzę się nie przemęczać, a już na pewno nie wracać do pracy, przynajmniej przez tydzień, a najlepiej dopiero w następny poniedziałek. Weź tę kartkę i daj ją Janis, jak wrócisz do biblioteki, to jest zaświadczenie, że jesteś na chorobowym. Jeśli ci się pogorszy albo będziesz mieć atak dezorientacji, masz natychmiast zadzwonić do szpitala, przyślę po ciebie karetkę.

— A na co mi się zda karetka, jeśli będę nieprzytomna albo będę mieć halucynacje? — pytam z powątpiewaniem. Hanta odgarnia niesforny kosmyk włosów.

— Ustrój cały czas jest zaludniany — mówi. — Sanitariusze pojawią się dopiero w przyszłym tygodniu. Będą mieć na wszczepkach dodatkowy zestaw umiejętności. W każdym razie, za dwa tygodnie, jeśli zawołasz karetkę, zobaczysz pielęgniarkę albo policjanta, już nie będziesz mieć do czynienia z zombiakiem. — Rozgląda się po sali. — Jak dla mnie, najwyższy czas.

— Chciałam zapytać… — Waham się, niepewna, jak poruszyć ten temat, Hanta wie jednak, o co mi chodzi.

— Dobrze zrobiłaś, wzywając karetkę — mówi stanowczo. — Nie ma żadnych wątpliwości. — Dotyka mojego ramienia dla podkreślenia tych słów. — Ale w nietypowych okolicznościach zombiaki są na nic. — Ciche westchnienie. — O wiele łatwiej będzie, kiedy będę mieć żywych asystentów, którzy mogą się uczyć, praktykując.

— Ile tu będzie docelowo ludzi? — pytam. — Materiały na początku mówiły coś o dziesięciu kohortach po dziesięć osób, ale skoro chcecie mieć policjantów i pogotowie, to na pewno dużo więcej?

Robi zdziwioną minę.

— No tak, stu uczestników to po prostu liczność zbioru porównawczego do renormalizacji punktacji. Czyli pojedyncza parafia, Reeve. Uczestników wpuszczamy do kolejnych parafii w kontrolowany sposób, po dziesięć kohort, lecz już prawie wszyscy są na miejscu. W przyszłym tygodniu otwieramy bramki i łączymy wszystkie parafie ze sobą. Dopiero wtedy Ustrój YFH naprawdę zaczyna istnieć. Będzie fajnie, będziesz spotykać nieznajome osoby i o wiele mniej zombiaków.

— Wow — mówię płaskim głosem. Kręci mi się w głowie. — Ile tych, eee… parafii chcecie połączyć?

— Hm, jakieś trzydzieści parę. Wystarczy, żeby powstało małe miasto. Według naszych modeli to minimum dla powstania stabilnego społeczeństwa.

— Na pewno ciężko jest panować nad tym wszystkim.

— Jeszcze jak. — Doktor Hanta wstaje i poprawia biały kitel. — Trzeba co najmniej trzech mnie, żeby wszystkiego dopilnować! — Kolejny niesforny lok zostaje zatknięty za kołnierz. — Teraz, jeśli pozwolisz, pójdę już. Masz wypis, możesz iść do domu, kiedy zechcesz, po prostu powiedz pielęgniarce, że chcesz iść. Coś jeszcze?

— Tak — odpowiadam pośpiesznie. Waham się. — Kiedy miałam ten kryzys, czy nie kusiło pani, żeby… no wie pani, coś zmienić? Poza podaniem tego utrwalacza?

Hanta wytrzeszcza wielkie, piwne oczy. Patrzy na mnie z namysłem.

— Wiesz co, gdybym próbowała zmieniać umysły każdemu, kto według mnie tego wymaga, nie zostałoby mi czasu na nic innego. — Uśmiecha się do mnie i jej twarz lodowacieje. — A poza tym, to, o co pani pyta, pani Brown, to bardzo naganny czyn i wątpliwy etycznie. Na to mam dwie odpowiedzi. Po pierwsze, cokolwiek bym sądziła o pacjencie, nigdy nie zrobiłabym czegoś, co nie jest dla jego dobra. A po drugie, nie spodziewałam się tego po pani. Do widzenia.

Odwraca się i odchodzi. No, to się teraz popisałam, jest mi aż niedobrze z zażenowania. Ja i moja niewyparzona gęba… Chciałabym pobiec za nią i przeprosić, ale to tylko pogorszyłoby nieporozumienie, prawda? Kretynka, mówię sobie. Ma rację, nie daliby rady prowadzić ustroju bez medycznego nadzorcy, który działa w najlepszym interesie uczestników; a poza tym, właśnie obraziłam jedynego eksperymentatora będącego potencjalnie po mojej stronie. Mogłaby mi pomóc w lepszej adaptacji, a tak… Cholera. Cholera. Cholera.

Właściwie nie mam już tu nic do roboty. Wstaję i grzebię w torbie, którą przyniósł Sam wczoraj wieczorem. Jest w niej bielizna, sukienka drukowana w kwiaty, para sandałów z cienkich pasków, ale zapomniał torebki. No dobra, i tak nieźle się postarał. Doprowadzam się więc do porządku, odczekawszy dłuższą chwilę, żeby Hanta wyszła z oddziału, i schodzę do izby przyjęć. Po drodze mijam wejście na inny oddział, z tabliczką POŁOŻNICTWO. Domyślam się, że za parę tygodni będzie tam niezły tłok — na razie jest przygnębiająco pusto. Kiedy wchodzę do izby, mój krok nabiera sprężystości.

— Wymeldowuję się — mówię.

Zombiaczka za biurkiem kiwa głową.

— Pani Reeve Brown opuszcza szpital na własną prośbę — brzęczy. — Miłego dnia.

Szpital stoi przy głównej ulicy, wciśnięty między szereg sklepów a ciąg biur. Jest ciepły słoneczny dzień i kiedy wychodzę, poprawia mi się humor. Czuję się lekka jak piórko, wolna od troski o świat! Przynajmniej na razie, mruczy ponuro jakaś uparta część umysłu. Potem, mam wrażenie, nawet ten nieustannie czujny fragment jaźni wzrusza ramionami i wzdycha: A, może i ja sobie wezmę dzień wolnego, żeby dojść do siebie. Fiore już nie ma mnie na widelcu, za co mogę podziękować doktor Hancie; a więc mam wybór — mogę szarpać się i walczyć z nieuniknionym albo pójść do domu, parę dni odpocząć i zacząć grać w tę grę, adaptować się. (Przynajmniej uniknę zainteresowania Fiorego i punktociągów, a mogę też udawać, że świetnie się przy tym bawię; potraktuję to jak grę. Poza tym przychodzi mi do głowy, że aby zrewanżować się Jen, najlepiej pobić ją jej własną bronią. Do poszukiwań drogi ucieczki zawsze zdążę wrócić). A na razie trzeba uporządkować sprawy z Samem, bo nie podoba mi się to, że oddaliliśmy się od siebie przez paranoję i strach.

Łapanie taksówki do domu zajmuje mi trzy godziny, głównie dlatego, że mijam Salon Piękności dla Dam, wstępuję, żeby zrobić coś z włosami, a potem zaglądam jeszcze do domu towarowego. Obsługa w obu miejscach to jeszcze zombiaki, co jest irytujące, ale przynajmniej nie przeszkadzają. I tak potrzebuję nowych ciuchów — nie mam pojęcia, co się stało z tymi, które miałam wtedy na sobie, zresztą, ubieranie się à la mode to łatwy, prosty sposób podkręcenia sobie punktów, które przydadzą mi się w obecnej sytuacji. Sklep jest pusty, przychodzi mi do głowy, by zrobić Samowi niespodziankę, więc czekam, aż zombie-makijażystka umaluje mnie z nieludzką szybkością. Może i ci ciemnowieczni goście byli słabi w rekonstrukcyjnym nano, za to na pewno dobrze umieli wykorzystywać do zmiany wyglądu naturalne produkty: kiedy kończy, ledwo poznaję się w lustrze.

Nadal nie czuję się za dobrze i opadam z sił o wiele szybciej, niż się spodziewałam. Kończę więc ze sklepem, proszę o dowiezienie zakupów do domu i łapię taksówkę. W domu jest, tak jak myślałam, katastrofalny bałagan. Sprzątaczka, którą zamówiłam, kiedy dostałam pracę w bibliotece, przychodziła, ale tylko raz na tydzień, a Sam gromadził w zlewie brudne naczynia i zostawiał szklanki w salonie. Próbuję nie zwracać na to uwagi, siąść sobie i odpocząć, lecz po półgodzinie się poddaję. Jeśli mam się przystosowywać, muszę się tym zająć — to element mojej roli — więc zanoszę wszystko do kuchni i po kolei ładuję do zmywarki. Potem idę się na trochę położyć. Niestety, do głowy już zakradł mi się podstępny demon niezadowolenia, zatem znowu wstaję i zaczynam od salonu. Uświadamiam sobie, że właściwie nigdy nie podobało mi się ustawienie tych mebli, a już szczególnie niewytłumaczalnie irytuje mnie kanapa. Trzeba ją będzie wywalić. Na razie wszystko przestawiam, po czym stwierdzam, że jest prawie szósta. Zaraz wróci Sam.

W ogóle nie umiem gotować, ale udaje mi się zrozumieć instrukcję na opakowaniu. Kiedy słyszę szczęknięcie drzwi, właśnie rozkładam sztućce na stole w jadalni.

— Sam? — wołam. — Wróciłam!

— Reeve? — odpowiada.

Wychodzę do hallu, a on ma taką minę, jakby mnie nie poznał.

— Reeve? — Rozdziawia usta. Bezcenna chwila.

— Miałam drobny wypadek na stoisku kosmetycznym — mówię. — Podoba ci się?

Robi zeza, a potem udaje mu się kiwnąć głową. Bowiem oprócz makijażu, ubrałam się w najbardziej seksowną i najbardziej skąpą sukienkę, jaką udało mi się znaleźć. Komplement sama muszę z niego wycisnąć — nigdy nie był za dobry w wyrażaniu emocji, a dziś to jest dla niego za dużo naraz. Właściwie, jak tak na niego patrzę, wygląda na zmęczonego, garbi się w garniturze.

— Ciężki dzień? — pytam.

Znów kiwa głową.

— Ja… eee… — bierze wdech — myślałem, że jesteś chora.

— Bo jestem. — Jestem bardziej zmęczona, niż chciałabym się mu przyznać. — Ale cieszę się, że wróciłam do domu, a doktor Hanta dała mi tydzień zwolnienia, więc pomyślałam, że zrobię ci drobną niespodziankę. Jesteś głodny?

— Nie byłem na obiedzie. Niespecjalnie miałem przez te dni apetyt. — Patrzy z namysłem. — To nie był za dobry pomysł, prawda?

— Chodź. — Prowadzę go do jadalni, każę usiąść, potem wracam do kuchni, włączam mikrofalówkę, biorę napełnione wcześniej dwa kieliszki wina i stawiam je na stole. Nic nie mówi, ale jest przejęty, śledzi mnie wzrokiem jak nadlatującą rakietę. — Proszę. Wypijmy… za naszą przyszłość?

— Naszą… przyszłość? — Przez moment jest niepewny, potem jakby coś mu się rozjaśnia w głowie, unosi kieliszek i w końcu uśmiecha się do mnie. — Dobra.

Biegnę, żeby podać kolację. Jemy. Nie udaje mi się za wiele spróbować, bo, szczerze mówiąc, przez cały czas obserwuję Sama. Tak niewiele brakło, żebym go straciła, że teraz każda chwila wydaje mi się krucha jak szkło. Krystalizuje się we mnie ogromna i skomplikowana czułość.

— Powiedz, jak minął ci dzień? — pytam, by zyskać na czasie, a on mamrocze nieskładną historię o tym, że zginęły papiery dotyczące jakiejś konfiskaty majątku, czy czegoś tam, przez cały czas wpatrując mi się w oczy. Muszę mu przypominać, że ma jeść.

Kiedy kończy, obchodzę stół, żeby zabrać mu talerz. Czuję na sobie żar jego spojrzenia.

— Musimy pogadać — mówię.

— Musimy. — Głos ma aż gęsty od emocji. — Reeve.

— Chodź.

Wstaje.

— Gdzie? Co ty kombinujesz?

— No chodź. — Wyciągam rękę, łapię go za krawat i delikatnie ciągnę. Idzie za mną do hallu. — Tędy. — Powoli wchodzę po schodach, nasłuchując, jak jego chrapliwy oddech przyśpiesza. Nie stara się uwolnić, dopóki nie dojdę do drzwi sypialni.

— Nie powinniśmy — chrypi. — Nie wiem, czemu to robisz, ale nie powinniśmy.

— No chodź. — Pociągam go lekko, wchodzi za mną do sypialni. W końcu puszczam go i odwracam się twarzą do niego. Patrząc nań, czuję ciepło w kroczu. — Kay. Sam. Wszystko jedno. Kocham cię.

Zamieram z wytrzeszczonymi oczyma, widząc jak rozszerzają mu się źrenice i robi zdziwioną minę: uświadamiam sobie, że mnie nie słyszy!

— Sam, magiczne słowa. — Dociera do mnie, że mówię to poważnie. Tym razem to nie jest efekt złośliwej ampułki Jen, to coś głębszego. — To, co mi powiedziałeś wtedy. Teraz ja ci mówię.

Twarz mu się rozjaśnia.

— No chodź.

Robi zmieszaną minę.

— Ale jeśli…

— Żadnych „ale”.

Wyciągam rękę, szarpię węzeł krawata. Odczepia się od kołnierzyka, manipuluję przy guziku koszuli. Zagryza górną wargę, czuję, jak drży mi pod palcami, ciepły, niesamowicie solidny i pewny. Podchodzę bliżej, napieram na niego. Czuję przez ubranie, że jest równie podniecony jak ja.

— Sam, Kay… pragnę cię. Nie chcę między nami żadnych barier, to za bardzo boli. Już dwa razy prawie cię straciłam, nie chcę, żeby to się stało naprawdę.

Dłonie na moich ramionach, ogromne i silne. Oddech na policzku.

— Reeve, to się chyba nie uda.

— Życie jest straszne. — Rozpinam kolejny guzik, patrzę na jego twarz nade mną i przestaję. Już miałam się podnieść i go pocałować, ale nie odpowiada mi coś w jego minie. — Co jest?

— Co się z tobą porobiło? — syczy. — Reeve, to do ciebie niepodobne, co się dzieje?

— Robię to, co powinnam zrobić tydzień temu. — Obejmuję go, przytykam czoło do jego barku. Wywołał jednak gonitwę myśli, które teraz pędzą po szynach przez sam środek mojego zwierzęcego pożądania: — Miałam ciężkie przejścia, Sam. To zmieniło mi perspektywę. Zrobiłeś kiedyś coś takiego? Coś głupiego, zwariowanego, może nawet złego, i dopiero po wszystkim uświadomiłeś sobie, że naraziłeś na szwank wszystko co dla ciebie ważne? Właśnie to zrobiłam — i to parę razy — ostatnio przedwczoraj, i nie chcę pamiętać samych błędów. Oddzielam je grubą kreską. Chcę, żeby nam się udało, żeby nie…

— Reeve, przestań. Przestań, proszę cię. Boję się ciebie.

Że co? Odsuwam się i urażona wytrzeszczam oczy. Jak kubeł lodowatej wody na twarz.

— To nie ty mówisz, prawda? — pyta niepewnym tonem.

— Tak, to ja! — upieram się.

— Naprawdę? — Krzywi się. — Tydzień temu byś się na mnie tak nie rzuciła.

— A właśnie, że tak! W każdej chwili, gdybym nie była tak wewnętrznie skłócona! — I wtedy dociera do mnie, co chciał mi powiedzieć w tych oszczędnych słowach. Zakrywam usta, żeby nie wrzasnąć z frustracji.

— Czyli teraz już nie jesteś skłócona — mówi, delikatnie prowadząc mnie do łóżka i popychając, żebym usiadła na brzegu. Sam też siada, obok mnie, ramię w ramię. — A kiedy trafiłaś do szpitala, byłaś. Odkąd pamiętam, byłaś. Wybacz więc, ale mogę być przez chwilę podejrzliwy, kiedy wracasz do domu i od razu się na mnie rzucasz? Choć tydzień temu całkiem skreśliłaś seks?

I proszę: mam przed sobą ziejącą przepaść, którą sama stworzyłam — po utrwalaczu Hanty już nie da się udawać, że jej nie ma. Utkwiłam w nowej jaźni, nie wrócę już do tego, czego brakuje.

— Nie jestem taka jak tydzień temu — tłumaczę nerwowo. — Ona, po pierwsze, wyleczyła mnie z tych przecieków pamięci. I mam, dzięki czemuś, o czym nie chcę wspominać, nową świadomość, że jestem śmiertelna. Ale to nie jest coś, co „oni mi zrobili”. Chyba. — Lecz cyniczny zakamarek umysłu podpowiada: Powiedziałaś „kocham cię”, tak? Poprzednim razem zareagowała łatka na Osobliwej Żółcieni. Dzisiaj nie. Czyli ktoś majstrował przy twoim netlinku, prawda?

Zimne przerażenie, które podkrada się do ciebie, gdy budzisz się niepewna, czy aby nie umarłaś, właśnie pogładziło mnie kościstą dłonią po grzbiecie. Gdzieś pomiędzy stygnącą kałużą krwi w piwnicy biblioteki i podstępną pobłażliwością Hanty coś mi się zatraciło. Sam ma rację, moje poprzednie ja nie zrobiłoby czegoś takiego. Bałoby się różnych rzeczy i miałoby rację — dalej boję się Fiorego i Yourdona, dalej chcę się wydostać z ich perwersyjnie zarządzanego społeczeństwa, ale jesteśmy na pokładzie RADUG-a i wiem, co to oznacza.

— Cały czas cię pragnę — mówię. Choć robak wątpliwości dodaje: — Nie mam tylko pewności, czy z tego samego powodu, co w zeszłym tygodniu.

— Dobrali się do ciebie.

Śmieję się nerwowo.

— Dobrali się do mnie dawno temu. Po prostu dotąd tego nie zauważyłam. — Ściskam go, chociaż teraz raczej ze strachu niż z żądzy. — Kay, czemu ty tu jesteś, czemu zgłosiłeś się do eksperymentu?

— Poszedłem za tobą.

— Gówno prawda! — Teraz to widzę. — To by nie wystarczyło. I nie mów, że chciałeś uciec od pamięci o lodowych ghulach. Czemu tu przyszedłeś, przed czym uciekałeś?

Sam przez moment milczy i nie reaguje.

— Jak ci powiem, pewnie mnie znienawidzisz.

— No i co? — Widzę otwarcie. Wiercę się na łóżku, podciągam nogi i siadam po turecku z rękoma na podołku. — A jeśli wysłucham twojej historii i wcale cię nie znienawidzę, to dasz mi się zerżnąć?

— A co to ma…

— Pozwól, że sama ocenię własne motywy. — Choćby były zmanipulowane. — Cały czas patrzysz na mnie nieufnie. Wchodzi ci to w nawyk. Tydzień temu nie chciałam spać z tobą, bo był sensowny powód. Sensowny wtedy. A teraz, gdy już go nie ma, wyrzucasz mi, że wypadam z roli. Nie wierzysz w to, że mogłabym się zmienić sama z siebie.

Sam kręci głową.

— Nie czujesz, że to obraźliwe?

— Nie chodziło mi o…

— Potrafię się zmieniać, dlatego tu jestem! — Biorę głęboki wdech. — Nie jestem tą samą osobą, co podczas wojny, Sam, albo przed wojną, albo i nawet po wojnie. Jestem, jaka jestem — to produkt tych wszystkich ludzi zmieniających się kolejno jeden w drugiego. Mogą cię wepchnąć do ciemnych wieków, ale nie wepchną ci ciemnych wieków do głowy, chyba że obetną ci oczekiwaną długość życia do trzech giga, albo wykasują taką ilość pamięci, że równie dobrze… — Nie kończę. Mam dziwne przeczucie, że właśnie uświadomiłam sobie coś niezwykle ważnego, tylko że nie wiem co to takiego.

Patrzy na mnie dziwnie.

— Znienawidzisz mnie — mówi. — Robiłem straszne rzeczy.

— I co z tego? — Wzruszam ramionami. — Ja też. Sam, tam na zewnątrz chcieli mnie zabić. Myślałam, że chodzi o jakąś moją misję, którą przypadkiem sobie wykasowałam, ale teraz nie jestem pewna. Może mnie ścigali, bo byłam… eee… bo moje poprzednie ja było kimś tam. Walczyło na wojnie.

Sam kiwa się w zamyśleniu.

— Tutaj są sami zbrodniarze wojenni, co do jednego — mówi.

To bardzo interesujące, odkryć, że wyrażenie „zmroziło mi krew w żyłach” może naprawdę opisywać fizyczne odczucie. Jednakże o wiele mniej przyjemne jest odkrycie tego w towarzystwie kogoś, kogo kocha się bezwarunkowo i przy kim ma się mokro w majtkach od samego przebywania z nim w jednym pomieszczeniu. I jeszcze właśnie ten ktoś wywołał to odczucie. Ale jeszcze gorzej jest stwierdzić, że wspomniane wyrażenie dotyczy także ciebie.

— Same potwory — próbuję obrócić to w żart. — Albo cierpiący na amnezję, prześladowani przez duchy z poprzedniego życia.

— Nie przyszło ci do głowy, że Ustrój YFH może być bardzo wygodny dla pewnego typu ludzi? — pyta powoli Sam.

Tracę cierpliwość.

— To jak, położysz mnie na łóżku i będziesz się ze mną kochał, czy najpierw zanudzisz mnie na śmierć wykładami?

— Jeśli obojgu nam będzie się jeszcze chciało.

Jeśli obojgu będzie się jeszcze chciało. No dobra, chyba trzeba się zadowolić tym co jest.

— To zamieniam się w słuch — mówię.

Wzdryga się.

— Nie mów tak.

— No cóż, to prawda, chociaż nie dosłownie.

— Gdzie byłaś, kiedy wybuchła wojna? — pyta.

Ups, tego się nie spodziewałam. W normalnych okolicznościach absolutnie nie wolno ujawniać takich informacji — to złamanie operacyjnego regulaminu bezpieczeństwa, które może umożliwić wrogowi ustalenie twojej tożsamości, a tym samym znalezienie wszelkich użytecznych informacji o tobie, na tyle, by móc zagrozić ci operacyjnie — gdyż niemal wszystko, co robisz publicznie, jest gdzieś zapisane w jakiejś bazie. Znajdujemy się jednak w czeluściach RADUG-a; jeśli się nie mylę, na zewnątrz prowadzi stąd tylko jeden kanał, Sam nie należy do spisku, a ryzyko, że akurat w tej chwili nas podsłuchują, jest niewielkie. Okoliczności też nie są normalne.

— Byłam na pokładzie RADUG-a, prowadziłam wywiad z załogą — przyznaję. — Kiedy padła sieć, przez ponad giga byliśmy odcięci.

Sam wzdycha z namysłem.

— Twoja kolej — podsuwam, próbując zmienić temat.

— Ja byłem audytorem… Dlatego mnie wciągnęli.

— Kto?

— Państwo Solipsystyczne, a dokładniej, Trzeci Batalion Niewybaczalnych Myślozbrodni. Właśnie patrolowali segment, w którym mnie dopadło. Szukali niezabezpieczonych pałaców pamięci, niecałe sto kilosekund po wybuchu Osobliwej Żółcieni. Byłem już zakażony i ocenzurowany, po prostu mnie złapali i podłączyli do swojej rozproszonej macierzy negacji świadomości. Przez następne parę mega zamazywałem informacje na cmentarzyskach, a potem zdecydowali się mnie wcielić głębiej i oddelegowali do kasowania śladów archiwalnych.

Błe. A myślałam, że robię straszne rzeczy u Kotów Linebargera. Chyba się wzdrygam albo zdradzam w inny sposób, bo Sam nieznacznie się odsuwa.

— Z kim się sprzymierzało Państwo Solipsystyczne? — pytam, chcąc odwrócić uwagę.

— Z kim? — Kręci głową. — Reeve, my przeciwko wszystkim, tak było. Myślisz, że ktoś zdrowy na umyśle dogadywałby się z agresywnie solipsystycznym borganizmem?

— Ale ty… — Przysuwam się do niego; jest spięty i nieszczęśliwy. — Byłeś tylko elementem, prawda?

Kręci głową.

— Miałem pewną dozę autonomii, Państwo pod koniec wojny zaczęło nam nawet dawać odrobinę wolnej woli. Byłem… hm. Przed wojną wyglądałem mniej więcej tak jak ty teraz. Państwo mnie ulepszyło, zmieniło w bojowego ogra i wysłało do służby na terenach okupowanych. Wiesz, jak nas nazywali? Gwałtomaty. Kiedy chcesz komuś złamać wolę stawiania oporu, możesz pójść przez mózg, ale jeśli netlink jest sfajczony impulsem EM, trzeba działać fizycznie. Dali nam penisy z zakrzywionymi do tyłu kolcami, wiesz? Robiliśmy… potworne rzeczy. Konsorcjum wrogów w końcu nas opanowało — opanowali mój segment, wszystkich poodłączali i kiedy się zbudziłem, byłem z powrotem sobą, ale takim sobą ze wspomnieniami i sporym kawałem Państwa wbitym w głowę. Przez pół mega siedziałem w celi, nie wierząc w ściany i podłogę, dopóki nie doszedłem, że muszą istnieć, z tego samego powodu, z jakiego muszę istnieć ja. I że kiedy ja byłem częścią Państwa, robiłem straszne rzeczy. — Głęboki wdech. — Rzeczy, po których wstyd mi było, że jestem człowiekiem. I mężczyzną.

— Tak, ale… Nie byłeś sobą. Prawda?

— Chciałbym w to wierzyć. — Głos ma zrozpaczony. — Teraz bym czegoś takiego nie zrobił, ale wtedy… nawet w to wierzyłem. Dlatego poszedłem do tych ghuli lodowych, bo nie chciałem należeć do gatunku, który jest w stanie wymyślić coś takiego jak Państwo Solipsystyczne. Które chciało… chcieliśmy mieć naraz wszystkie myśli, jakie istnieją w ludzkiej przestrzeni fazowej. Wiesz jak to jest, być głodnym, cały czas jeść i nigdy nie móc się najeść? Państwo Solipsystyczne niszczyło pałace pamięci na złość, bo były w nich myśli, które nie pochodziły od nas. I przyłożyłem do tego rękę. Z zapałem optymalizowałem te procesy. Robiłem to, bo chciałem. — Nabiera powietrza. — Reeve, zabijałem ludzi. Na zawsze.

— To się znowu tak nie różnimy.

— Co? Ty? — Wytrzeszcza oczy. — Ale powiedziałaś, że…

— Kiedy zaczęła się wojna, byłam na RADUG-u, ale wcale tam nie zostałam. — Biorę głęboki wdech, bo chyba tego nie uniknę. — Zgłosiłam się na ochotnika. Do Kotów Linebargera, do operacji bojowych. Przez prawie gigasekundę byłam batalionem pancernym. A na koniec w Wojnie Psychologicznej.

— No… — Głos mu drży. — Tego to się nie spodziewałem.

— Jak myślisz, ilu spośród ludzi tutaj walczyło na wojnie?

— Nie zastanawiałem się.

— Ci, którzy tam byli, nie chcą tego pamiętać. U nas, jak tylko doprowadzaliśmy do lokalnego zawieszenia broni, ludzie od razu wymykali się do chirurgów-spowiedników.

— Tak… Ale wiesz, Reeve, ja jestem potworem. Nawet po operacji mam w głowie takie rzeczy, których nienawidzę sobie przypominać. Nie powinnaś się za bardzo do mnie zbliżać.

— Sam. — Przysuwam się do niego. — Ja… też mam takie sprawy, które chciałam pousuwać. Mogłabym powiedzieć to samo. I co, odstręcza cię to?

— To, co robiłaś kiedyś?

— Tak.

— Nie.

— No widzisz. — Moja kolej na drżący głos. — Więc nie odwołuję tego, co powiedziałam wcześniej. Dobiliśmy targu, zgodziłeś się, co?

Odsuwa się.

— No, nie wiem.

Przełykam ślinę, próbując zwilżyć zaschnięte gardło. — Nie mówię, że teraz, zaraz, od razu. — Z zaskoczeniem stwierdzam, że jednak tak, tak bym chciała. — Ale dalej chcę być z tobą, jak tylko się przyzwyczaisz, że ja to nadal ja i nadal tego chcę. Nie chcę, żebyś przerzucał na mnie swoją nienawiść wobec tego, co robiłeś. A poza tym, wtedy w nocy wcale nie widziałam na twoim fiucie żadnych kolców.

— Ale zmieniłaś się za bardzo! — wypala, jak zamrożony zawór powietrza, który w końcu ustępuje. — Odkąd doglądała cię doktor Hanta. Przedtem byłaś sobą: byłaś humorzasta, zamyślałaś się, byłaś cyniczna, zabawna i… brakuje mi słów. Wszystko jedno, co zrobiła: zmieniła cię. Wcześniej odmawiałaś czegoś tylko dlatego, że ktoś tego żąda, a teraz chcesz, żebym cię zerżnął! Naprawdę chcesz tkwić w YFH przez całą przyszłość? Siedzieć w więzieniu, w ciąży?

Zastanawiam się nad tym przez moment.

— A w czym problem? — Hanta jest naprawdę porządną lekarką, a ciąża też jest do przeżycia. W końcu przede mną przetrwała ją każda samica ssaka w moim drzewie genealogicznym, prawda? To nie może być nic strasznego.

— Reeve. — Teraz on patrzy na mnie, jakbym zamieniła się w bojowego potwora, jakby na jego oczach wyrosły mi kolce, lufy działek i pancerz. Chichoczę. Jakby zobaczył ducha! — Co oni z tobą zrobili?

— Znaleźli sposób, żebym przestała być potworem. — Nachylam się ku niemu wyczekująco. — Dasz mi buzi?


* * *

Wszystko tak świetnie zaplanowałam, a w końcu i tak się nie kochamy.

Kiedy kończę zbierać rzeczy i idę do łóżka, Sam wstaje i z senną godnością oświadcza, że będzie spać oddzielnie.

Jestem tak wściekła i sfrustrowana, że niewiele brakuje, bym się rozpłakała. Mój problem łatwo określić — to jego rozwiązanie mi umyka. Nie chodzi o to, że bardzo się zmieniłam, ale — pod wpływem Hanty lub nie — postanowiłam zrobić sobie trochę wolnego od walki, co z zewnątrz musi wydawać się ogromną przemianą. Sam po prostu jeszcze się do tego nie przyzwyczaił. To musi niepokoić: być z kimś, kto na pozór wywrócił do góry nogami wszystkie swoje wartości i poglądy; wiem, że gdyby to on leżał w szpitalu, a potem wrócił cały odmieniony i ze szklanym wzrokiem, potwornie bym się zdenerwowała. Wolałabym jednak, żeby nie rzutował na mnie swojego niepokoju — wszystko ze mną w porządku, właściwie, czuję się lepiej niż kiedykolwiek, odkąd obudziłam się pod opieką chirurgów-spowiedników.

Tak, jest tu pewien problem: Fiore i Yourdon knują coś bardzo podejrzanego ze swoją zserializowaną kopią Osobliwej Żółcieni, znaleźli sposób na obejście poprawki zabezpieczającej, którą wszyscy mają w swoich wszczepkach; wygląda też na to, że szukają sposobu na wykorzystanie reguł samokontroli społecznej instalowanych przez OZ do tworzenia samorzutnych dyktatur. Ale… podstawowe pytanie brzmi: co mnie to obchodzi? Nie dość już przeszłam? Nie pozwolę się torturować własnym wspomnieniom, już i tak prawie się zabiłam, próbując zrobić to, czego domagali się ode mnie Sanni i reszta Komórki Bezpieczeństwa Błękit. Zadanie wykonałam, nie udało się. I teraz…

Mój grzeszny sekret: leżąc w szpitalu, uświadomiłam sobie, że mogę trochę wyluzować. Mam Sama. Mam pracę, która może być tak ciekawa, jak tylko zechcę. Mogę się uspokoić i przez moment być tu szczęśliwa, choć warunki są prymitywne, a niektórzy sąsiedzi mi nie odpowiadają. Nawet dyktatury muszą zapewnić wygodne życie codzienne przeważającej większości swoich obywateli. Nie muszę ciągle walczyć, jeśli na chwilę sobie daruję, oni też dadzą mi spokój. Zawsze mogę zacząć od nowa. Nikt nie będzie na mnie krzyczał, może poza Samem, a i on w końcu przyzwyczai się do mojej nowej osobowości.

Wszystko to brzmi świetnie w teorii, ale wcale mi nie pomaga, kiedy zasypiam z płaczem, sama.

Загрузка...